Beagle Peter-Kryształy czasu.pdf

(2694 KB) Pobierz
Beagle Peter-Krysztaly czasu
Peter S. Beagle - Kryształy czasu
Peter S. Beagle
Kryszta ł y czasu
Przek ł ad Maria Duch
THE FOLK OF THE AIR © 1977
Dla Colleen J. McElroy, bez której wsparcia, rady, s ł ów otuchy, kakao o pó ł nocy i irytuj ą cej odmowy
zrozumienia, i ż pewne ksi ąż ki po prostu si ę nie ko ń cz ą , ta ksi ąż ka nigdy nie zosta ł aby uko ń czona.
l .
Farrell przyjecha ł do Avicenny o czwartej trzydzie ś ci nad ranem bardzo starym mikrobusem volkswage-
nem, zwanym Madame Schumann-Heink. Deszcz w ł a ś nie przesta ł pada ć . Przy Gonzales, dwie przecznice od
zjazdu z autostrady, zatrzyma ł si ę przy kraw ęż niku i opar ł ł okcie na kierownicy. Jego pasa ż er ockn ął si ę z cichym
j ę kiem i chwyci ł si ę za kolano.
- W porz ą dku - powiedzia ł Farrell. - Jeste ś my na miejscu.
- Na miejscu? - zapyta ł pasa ż er. Nadal nieprzytomnie spogl ą da ł w dal na tory kolejowe i wagony. Mia ł
oko ł o dwudziestki. Ciemnow ł osy, z ró ż owymi policzkami, sprawia ł równie sympatyczne wra ż enie, jak ś wie ż a
porcja lodów. Farrell zabra ł go w Arizonie, w pobli ż u Pimy, uznaj ą c, ż e pulower, tabaczkowe spodnie i bia ł a wia-
trówka autostopowicza podró ż uj ą cego przez india ń ski rezerwat San Carlos stanowi ą niekwestionowany znak
niebios. Po dwóch dniach i nocach niemal nieprzerwanej jazdy ch ł opak nie by ł ani troch ę bardziej spocony czy
brudniejszy ni ż poprzednio, za ś Farrell nadal nie móg ł spami ę ta ć czy nazywa ł si ę Pierce Harlow czy Harlow
Pierce. Z niewzruszon ą uprzejmo ś ci ą zwraca ł si ę do Farrella mister i ze szczer ą powag ą wypytywa ł go, jak to by ł o,
gdy s ł ucha ł po raz pierwszy "Eleanor Rigby" i "Day Tripper".
- Avicenna, Kalifornia - oznajmi ł mu Farrell z u ś miechem. - Muzeum mojej pokr ę tnej m ł odo ś ci, grobow-
iec najdro ż szych i najbardziej niemi ł ych wspomnie ń . - Opu ś ci ł szyb ę w oknie i ziewn ął z rado ś ci ą . - Pow ą chaj, jak
mi ł o cuchnie, to zatoka. Musi by ć odp ł yw.
Pierce/Harlow zgodnie z instrukcj ą wci ą gn ął powietrze nosem.
- Aha. Tak, czuj ę . Naprawd ę mi ł y. - Przeci ą gn ął d ł o ń mi po w ł osach, które z miejsca zespoli ł y si ę ponownie
w jedn ą g ł adk ą bry łę . - Mówi ł e ś , ż e ile to ju ż jest?
- Dziewi ęć lat - odpar ł Farrell. - Prawie dziesi ęć , od kiedy zako ń czy ł em nauk ę . Nie mam poj ę cia, o czym, do
diab ł a, my ś la ł em tamtego ranka. Pewnie po prostu by ł em roztargniony. Ch ł opak zachichota ł uprzejmie, odwra-
caj ą c si ę , aby pogmera ć w plecaku.
- Mam tu gdzie ś adres, pod który powinienem si ę uda ć . To w pobli ż u miasteczka uniwersyteckiego. Mog ę
po prostu zaczeka ć . - W przy ć mionym ś wietle wczesnego poranka jego kark wydawa ł si ę dzieci ę co wiotki i
kruchy.
Niebo koloru rt ę ci przypomina ł o sk łę bion ą wat ę .
- Zwykle wida ć st ą d ca ł y teren uniwersytetu, dzwonnic ę i reszt ę . Nie pami ę tam, by bywa ł o tak mgli ś cie -
powiedzia ł Farrell. Przeci ą gn ął si ę a ż do bólu, splataj ą c d ł onie za g ł ow ą i czuj ą c jak zesztywnia ł e mi ęś nie
trzeszcz ą , wzdychaj ą i mrucz ą . - Nie mog ę jeszcze obudzi ć kumpla, jest du ż o za wcze ś nie. Trzeba pomy ś le ć o ś ni-
adaniu. Przy Gould by ł a jad ł odajnia czynna ca łą dob ę . -Jedynie iskierka bólu pozosta ł a, gdy rozlu ź ni ł mi ęś nie i
spojrza ł w dó ł na Pierce'a/Harlowa, który z nie ś mia ł ym u ś miechem trzyma ł ostrze spr ęż ynowego no ż a przy jego
boku, tu ż powy ż ej paska.
- Doprawdy przykro mi, sir - powiedzia ł Pierce/Harlow. - Prosz ę nie robi ć niczego g ł upiego. Farrell wpa-
trywa ł si ę w niego tak d ł ugo i oboj ę tnie, ż e ch ł opak zacz ął si ę denerwowa ć , sztywnia ł za ka ż dym razem, gdy ze
ś wistem mija ł ich jaki ś samochód.
- Niech pan po ł o ż y portfel na siedzeniu i wysi ą dzie. Nie chc ę ż adnych k ł opotów.
- Zdaje si ę , ż e nie wybierasz si ę do Exeter - rzek ł w ko ń cu Farrell. Pierce/Harlow pokr ę ci ł g ł ow ą . - Chyba
nie ma sensu mówi ć o pracy trenera.
- Panie Farrell - odpar ł Pierce/Harlow stanowczym, przyciszonym g ł osem - pan my ś li, ż e w rzeczywisto ś ci
nie chc ę pana skrzywdzi ć . Niech pan tak nie s ą dzi. - Przy ostatnim s ł owie nó ż mocniej wbi ł si ę w bok Farrella,
wkr ę caj ą c si ę w jego koszul ę .
Farrell westchn ął i wyci ą gn ął nogi, z jedn ą r ę k ą nadal na kierownicy, i si ę gn ął powoli po portfel.
- Cholera, to ż enuj ą ce. Wiesz, nigdy przedtem mnie nie obrobiono. Przez te wszystkie lata w Nowym Jorku
ł azi ł em po nocach wsz ę dzie, je ź dzi ł em metrem i nigdy mnie nie obrobiono. W ka ż dym razie nie w Nowym Jorku
i nie zrobi ł tego amator, który nie wie nawet, gdzie powinien przy ł o ż y ć ż . - Odetchn ął , jak móg ł najg łę biej i
najciszej.
Pierce/Harlow u ś miechn ął si ę ponownie, kiwaj ą c z wdzi ę kiem woln ą r ę k ą .
- No có ż , a wi ę c chyba si ę to panu nale ż a ł o? To tylko ryzyko zawodowe, nic wielkiego. Farrell wyci ą gn ął ju ż
portfel. Odwróci ł si ę do ch ł opaka, czuj ą c, ż e nacisk no ż a nieco zel ż a ł .
1 / 116
418752517.004.png
 
Peter S. Beagle - Kryształy czasu
- Trzeba by ł o zw ę dzi ć go ju ż w Arizonie. Mia ł em wtedy wi ę cej forsy. Nie musia ł em jeszcze kupowa ć ż arcia
dla dwóch osób.
- Nie znosz ę obrabiania w czasie jazdy - odpar ł weso ł o Pierce/Harlow. - Daj spokój, kupi ł em kilka razy
benzyn ę .
- Za siedem doków w Flagstaff - prychn ął Farrell. - Lepiej milcz, z ł otko.
- Niech pan przestanie, niech si ę pan na mnie nie z ł o ś ci. - Pierce/Harlow nagle zacz ął si ę trz ąść niepoko-
j ą co, czerwieni ą c si ę w pó ł mroku, j ą kaj ą c i po ł ykaj ą c sylaby.
- A co z t ą benzyn ą , któr ą kupi ł em w Barstow? Co z ni ą ?
Z naprzeciwka nadbiega ł a ku nim para m ł odych ludzi. Idealnie do siebie pasowali w swej rado ś nie
podskakuj ą cej pulchno ś ci, zielonych dresach i miarowym dyszeniu.
- Nie, nie kupi ł e ś . Barstow? Jeste ś pewny? - powiedzia ł Farrell. - Czy to sprytny plan? Co b ę dzie, je ś li to
nie jest sprytny plan?
- Pewnie, do cholery - warkn ął Pierce/Harlow. Wyprostowa ł si ę , nó ż m ł óci ł zygzakowato powietrze po-
mi ę dzy nimi. Farrell obejrza ł si ę przez rami ę . Mia ł nadziej ę zwróci ć uwag ę kobiety, nie rozdra ż niaj ą c go ju ż
bardziej. Mijaj ą c ich, rzeczywi ś cie odwróci ł a g ł ow ę i nawet zatrzyma ł a si ę , chwytaj ą c rami ę swego towarzysza.
Farrell wytrzeszczy ł oczy i dyskretnie nad ął nozdrza, usilnie staraj ą c si ę wygl ą da ć na ś miertelnie przera ż onego.
Biegacze spojrzeli na siebie i dysz ą c min ę li mikrobus. Tylko na chwil ę stracili krok.
- A we Flagstaff by ł o dziewi ęć osiemdziesi ą t trzy. Ż eby to by ł o jasne, panie Farrell -powiedzia ł Pierce/
Harlow. Pstrykn ął palcami, spogl ą daj ą c na portfel.
Farrell wzruszy ł z rezygnacj ą ramionami.
- O co tu si ę k ł óci ć . - O Bo ż e, no to do dzie ł a. Rzuci ł portfel tak, ż e odbi ł si ę od prawego kolana Pierce'a/
Harlowa i spad ł pomi ę dzy fotel i drzwi. Ch ł opak odruchowo po niego si ę gn ął i w tym momencie Farrell uderzy ł .
To okre ś lenie wola ł w ka ż dym razie pami ę ta ć , cho ć rzuci ć si ę , chapn ąć i drze ć pazurami te ż by tu pasowa ł o. Ce-
lowa ł w nadgarstek d ł oni trzymaj ą cej nó ż , ale zamiast tego trafi ł na d ł o ń cofaj ą cego si ę Pierce'a/Harlowa, zgni-
ataj ą c mu palce o ko ś cian ą r ę koje ść no ż a. Pierce/Harlow z trudem z ł apa ł oddech, warkn ął ikopn ął Farrella w go-
le ń , wyszarpuj ą c d ł o ń z jego u ś cisku. Farrell pu ś ci ł go, gdy tylko poczu ł ch ł ód ostrza przesuwaj ą cego si ę pomi ę dzy
palcami, a potem us ł ysza ł jak rozdziera mu r ę kaw koszuli. Nie by ł o bólu, krwi, jedynie ch ł ód i zamykaj ą ce si ę i
otwieraj ą ce usta Pierce'a/Harlowa. To nie by ł sprytny plan.
Niestety, by ł jedyny. Jego naturalny dar wymigiwania si ę z sytuacji bez wyj ś cia nigdy nie ujawnia ł si ę
przed siódm ą rano. O tej porze móg ł jedynie pomy ś le ć o uchyleniu si ę przed przera ź liwie b ł yskaj ą cym no ż em
Pierce'a/Harlowa i wrzuceniu biegu Madame Schumann-Heink z mglist ą wizj ą wjechania ni ą w ca ł odobow ą
pralni ę samoobs ł ugow ą na rogu. Pod wp ł ywem nag ł ego impulsu wrzasn ął równie ż co tchu w p ł ucach "Kree-
gaaahh!", po raz pierwszy od czasu, gdy jako jedenastolatek skaka ł z ł ó ż ka rodziców, które by ł o brzegiem rzeki
Limpopo, na sw ą kuzynk ę Mary Margaret Louise, która by ł a krokodylem.
Pierwszym, co wydarzy ł o si ę zaraz potem, by ł o ze ś li ź ni ę cie si ę jego znoszonego trampka ze sprz ę g ł a. Dru-
gim by ł o to, ż e wsteczne lusterko spad ł o mu na kolana, gdy Madame Schumann-Heink stan ęł a d ę ba na tylnych
ko ł ach i zata ń czy ł a niezgrabnie na ś rodku Alei Gonzalesa, nim uderzy ł a o ziemi ę z impetem, który cisn ął Pierce'a/
Harlowa tak, ż e uderzy ł o tablic ę rozdzielcz ą . Spr ęż ynowiec przekrzywi ł si ę w jego palcach.
Farrell nie mia ł szansy skorzysta ć z okazji. Sam by ł na wpó ł oszo ł omiony, a Madame Schumann-Heink
skoczy ł a na drugim biegu ku lewemu kraw ęż nikowi, celuj ą c prosto w zaparkowany tam mikrobus z pi ę knie wy-
malowanym na bokach napisem "Mobile Immense Grace UFO Ministry". Farrell skr ę ci ł desperacko kierownic ę i
stwierdzi ł , ż e leci prosto pod nos ś mieciarki, która toczy ł a si ę na niego z b ł yskaj ą cymi ś wiat ł ami i rykiem klak-
sonu, niczym prom we mgle. Madame Schumann-Heink zdumiewaj ą co zwinnie zawróci ł a i pop ę dzi ł a przed
ci ęż arówk ą , hu ś taj ą c si ę u ł omnie na padni ę tych amortyzatorach, z rur ą wydechow ą rozsadzan ą prykni ę ciami i
czym ś , o czym Farrell wola ł nie my ś le ć , wleczonym za przedni ą osi ą . Waln ął w klakson i nie przestawa ł tr ą bi ć .
Obok niego Pierce/Harlow, blady jak kreda z szoku i w ś ciek ł o ś ci, tar ł na o ś lep usta pi ęś ci ą , pluj ą c krwi ą .
- Ugryz ł em si ę w j ę zyk - wymamrota ł . - Chryste, ugryz ł em si ę w j ę zyk.
- Ja te ż si ę kiedy ś ugryz ł em - powiedzia ł ze wspó ł czuciem Farrell, nie odwracaj ą c si ę . -Trudne do zniesi-
enia, co? Spróbuj odchyli ć troch ę g ł ow ę do ty ł u.
Jego d ł o ń zacz ęł a nie ś mia ł o w ę drowa ć w kierunku no ż a le żą cego na kolanach Pierce'a/Harlowa. Ale jego
umiej ę tno ść patrzeniem k ą tem oka równie ż spa ł a tego ranka. Gdy spróbowa ł drugi raz, Pierce/Harlow g ł o ś no
wci ą gn ął powietrze, schwyci ł ż i jedynie o centymetry chybi ł celu, trafiaj ą c w obicie fotela. Farrell skr ę ci ł ostro
w lewo, tu ż przed nosem tr ą bi ą cej pó ł ci ęż arówki i ko ł ysz ą c si ę , Madame Schumann-Heink pogna ł a boczn ą ulic ą
wzd ł u ż szeregu hurtowni mebli i firm po ś rednicz ą cych w handlu artyku ł ami gospodarstwa domowego. Us ł ysza ł ,
jak wszystkie le żą ce z ty ł u lu ź no rzeczy zacz ęł y obija ć si ę o ś ciany mikrobusu i pomy ś la ł : s ł odki Jezu, lutnia,
kurcze pieczone. Nowe zmartwienie sprawi ł o, ż e dopiero po mini ę ciu dwóch przecznic zauwa ż y ł , ż e ca ł y ruch by ł
z naprzeciwka.
- Cholera - powiedzia ł ponuro Farrell. - Sk ą d mog ł em wiedzie ć ?
2 / 116
418752517.005.png
 
Peter S. Beagle - Kryształy czasu
Pierce/Harlow skuli ł si ę na fotelu i wymachuj ą c niedorzecznie ł okciami, usi ł owa ł uczepi ć si ę czegokolwiek,
nie wy łą czaj ą c Farrella.
- Zatrzymaj si ę albo ci ę d ź gn ę . Natychmiast, bo zrobi ę to. - Krzycza ł , policzki poczerwienia ł y mu grote-
skowo.
Kamper wielko ś ci polnego lotniska wype ł ni ł przedni ą szyb ę . Farrell j ę kn ął cicho pod nosem. Zarzucaj ą c
ty ł em na mokrym bruku, skr ę ci ł w prawo i skierowa ł Madame Schumann-Heink w gór ę wjazdu na parking. Na
szczycie podjazdu wydarzy ł y si ę dwie istotne rzeczy: Pierce/Harlow schwyci ł go za szyj ę , a Madame Schumann-
Heink pogodnie wyskoczy ł bieg - jej najstarsza sztuczka, zawsze u ż ywana w najrozs ą dniejszym momencie - i
mikrobus zacz ął toczy ć si ę do ty ł u. Farrell ugryz ł Pierce'a/Harlowa w przedrami ę . Zaciskaj ą c z ę by, zdo ł a ł jeszcze
jako ś silnym szarpni ę ciem wrzuci ć wsteczny bieg i pos ł a ć volkswagenana o ś lep z powrotem na ulic ę , tu ż za kam-
perem, ale prosto w barykad ę z drewnianych koz ł ów, os ł aniaj ą c ą wyboje. Lutnia, b ł agam, niech to licho. Tylne
ś wiat ł o r o z p r y s ł o s i ę , a Pierce/Harlow i Farrell z krzykiem zwolnili u ś cisk. Madame Schumann-Heink ponownie
wskoczy ł a na luz. Farrell odepchn ął Pierce'a/Harlowa, szpera ł przez chwil ę d ź wigni ą w poszukiwaniu drugiego
biegu, który nigdy nie by ł dok ł adnie tam, gdzie powinien i wdusi ł gaz.
Madame Schumann-Heink, która normalnie potrzebowa ł a wiatru w ogon i dwóch dni uprzedzenia, by
rozp ę dzi ć si ę do pi ęć dziesi ę ciu mil na godzin ę , tym razem mkn ęł a sze ść dziesi ą tk ą , nim jeszcze dotarli do Gon-
zales. Pierce/Harlow wybra ł ten w ł a ś nie moment na ponowny atak, co okaza ł o si ę niefortunne, poniewa ż Farrell
wszed ł w ł a ś nie na pe ł nym gazie w zakr ę t, pokonuj ą c go na dwóch ko ł ach. Pierce/Harlow wyl ą dowa ł na kolanach
Farrella z no ż em osobliwie wtulonym pod pach ę .
- Lepiej, ż eby ś przyj ął t ę prac ę przy komputerach - powiedzia ł Farrell. P ę dzili Gonzales z powrotem, w kie-
runku autostrady. Pierce/Harlow wypl ą ta ł si ę , otar ł krwawi ą ce usta i skierowa ł ż we w ł a ś ciw ą stron ę .
- D ź gn ę ci ę - powiedzia ł zdesperowany. - Przysi ę gam na Boga. Farrell nieco zwolni ł .
- Widzisz ten filar, ten z tablic ą ? - zapyta ł , wskazuj ą c na zbli ż aj ą cy si ę rozjazd. - Tak? Zastanawia ł em si ę
w ł a ś nie, czy zdo ł a ł by ś wyrzuci ć ż przez okno, nim w niego uderz ę ? -U ś miechn ął si ę przez zaci ś ni ę te usta w
nadziei, ż e przypomina syfilityka odbieraj ą cego prognoz ę pogody z Alfa Centauri swoj ą protez ą z ę bow ą i doda ł
pogodnie: - Jej opony s ą ł yse, hamulce zapowietrzone, a z ciebie zaraz zostanie mokra plama na siedzeniu.
ż odbi ł si ę od filaru, gdy Farrell skr ę ci ł w bok. Kierownica trz ę s ł a si ę i dr ż a ł a w jego d ł oniach niczym
z ł owiona ryba, tylne opony wyda ł y przejmuj ą cy pisk. Przy braku wstecznego lusterka pojawienie si ę starego zie-
lonego kabrioletu, który skr ę caj ą c szale ń czo, usi ł owa ł trzyma ć si ę drogi, by ł o jak nag ł y cios maczug ą . Samochód
ś lizga ł si ę w kierunku mikrobusu niczym asteroid powoli przyci ą gany przez niemi ł osiern ą mas ę wi ę kszej planety.
By ł taki moment, ż e dla Farrella nie istnia ł o nic poza podwodn ą oci ęż a ł o ś ci ą ruchów twarzy kierowcy, marszc-
z ą cej si ę bezg ł o ś nie z przera ż enia pod wielkim puszkowatym he ł mem, ci ęż kimi z ł otymi ł a ń cuchami i ozdobami
sp ł ywaj ą cymi kaskadami po ró ż owawym ciele kobiety siedz ą cej obok niego, rozetk ą rdzy wokó ł klamki i mieczem
w d ł oni ciemnoskórego m ęż czyzny z tylnego siedzenia. Zdawa ł o si ę , ż e chcia ł odparowa ć atak Madame
Schumann-Heink. Potem Farrell rozci ą gn ął si ę jak d ł ugi na kierownicy i z ca ł ej si ł y obróci ł j ą w prawo. Mikrobus
z piskiem opon skr ę ci ł ostro wokó ł nast ę pnego filaru, ostatecznie zatrzymuj ą c si ę z trzaskiem tu ż za kabrioletem,
który odzyska ł ju ż równowag ę i pogna ł w kierunku zatoki. Farrell widzia ł , jak czarnoskóry m ęż czyzna wymachi-
wa ł we mgle mieczem niczym zdobywca, dopóki samochód nie znikn ął na podje ź dzie biegn ą cym do autostrady.
Farrell odetchn ął . U ś wiadomi ł sobie, ż e Pierce/Harlow wrzeszczy ju ż od jakiego ś czasu, trz ę s ą c si ę i kul ą c
na pod ł odze. Farrell zgasi ł silnik.
- Sko ń cz z tym - powiedzia ł - tam jest radiowóz. - Sam te ż dygota ł , zastanawiaj ą c si ę czy tamten podniesie
r ę ce.
Nie nadje ż d ż a ł ż aden radiowóz, ale Pierce/Harlow przesta ł zawodzi ć tak nagle jak dziecko, po ł ykaj ą c ł zy i
ocieraj ą c twarz r ę kawem.
- Jeste ś szalony. Jeste ś naprawd ę szalony. - G ł os ł ama ł mu si ę w p ł aczliwej czkawce.
- Pami ę taj o tym - powiedzia ł z naciskiem Farrell. - Spróbuj tylko wysi ąść po nó ż , a rozjad ę
ci ę .
Pierce/Harlow cofn ął szybko r ę k ę od drzwi i wlepi ł w niego wytrzeszczone oczy. Farrell zignorowa ł go,
czekaj ą c, by przesta ł o mu wirowa ć przed oczyma i ust ą pi ł y dreszcze wstrz ą saj ą ce cia ł em. Potem uruchomi ł pon-
ownie Madame Schumann-Heink i skr ę ci ł powoli, rozgl ą daj ą c si ę ostro ż nie na wszystkie strony. Pierce/Harlow
chcia ł protestowa ć , ale Farrell uprzedzi ł go.
- B ą d ź cicho. Mam ci ę dosy ć . Po prostu b ą d ź cicho.
- Dok ą d jedziesz? - chcia ł wiedzie ć Pierce/Harlow. - Je ś li my ś lisz, ż e zabierzesz mnie na
policj ę ...
- Krew mnie zalewa - powiedzia ł Farrell. - Pierwszego tutaj od dziesi ę ciu lat ranka nie mam zamiaru
sp ę dzi ć z tob ą na posterunku. Uspokój si ę , a podrzuc ę ci ę do szpitala. Obejrz ą ci tam j ę zyk.
Pierce/Harlow zawaha ł si ę , potem usiad ł z powrotem, obmacuj ą c usta i ogl ą daj ą c palce.
3 / 116
418752517.001.png
 
Peter S. Beagle - Kryształy czasu
- Pewnie b ę d ą mnie musieli szy ć - rzuci ł oskar ż ycielsko. Farrell jecha ł na niskim biegu, ws ł uchuj ą c si ę z
uwag ą w nowe zgrzytliwe d ź wi ę ki dobiegaj ą ce spod samochodu.
- Przy odrobinie szcz ęś cia. Ja pewnie b ę d ę musia ł zaszczepi ć si ę przeciwko w ś ciekli ź nie.
- Nie mam ż adnego ubezpieczenia - powiedzia ł Pierce/Harlow.
Farrell uzna ł za rozs ą dne nie odpowiada ć i skr ę ci ł ostro w lewo na ulic ę Paige, przypominaj ą c sobie nagle,
ż e gdzie ś tu powinna by ć klinika. Pami ę ta ł spokojn ą , deszczow ą noc, bardzo podobn ą do tej, gdy zaci ą gn ął
Clawhammera Perry Browna na pogotowie, wrzeszcz ą c w przekonaniu, ż e cia ł o Perry'ego z ka ż d ą chwil ą robi si ę
ch ł odniejsze na jego plecach. Stary chudzielec Clawhammer. Samochodowy z ł odziej, wspaniale graj ą cy na banjo,
najwi ę kszy z prawdziwie niezno ś nych nieprzyjemniaków, jakich spotka ł em. I Wendy na tylnym siedzeniu, kln ą c ą
cala drog ę , poniewa ż to ona go rzuci ł a, mówi ą c, ż e ś lubu nie b ę dzie. Och Bo ż e, to by ł y czasy, to by ł y czasy.
Postanowi ł opowiedzie ć Benowi o Perrym Brownie, gdy dojedzie tam, gdzie jecha ł . Potem si ę rozty ł , tak mówili.
Gdy zatrzyma ł si ę przed klinik ą , na niebie wida ć ju ż by ł o szaromusztardow ą plam ę , wychylaj ą c ą si ę zza
cynowego r ą bka. Obcy by to przegapi ł , ale Farrell nadal potrafi ł rozpozna ć ś wit w Avicennie. Odwróci ł si ę do
Pierce'a/Harlowa przygarbionego przy drzwiach. Mia ł zamkni ę te oczy i palce w ustach.
- No có ż , by ł o mi naprawd ę przyjemnie.
Pierce/Harlow wyprostowa ł si ę , spogl ą daj ą c to na Farrella, to na klinik ę . Usta mia ł paskudnie opuchni ę te,
ale zaczyna ł mu ju ż wraca ć fason; odzyskiwa ł rumie ń ce pewno ś ci siebie niczym jaszczurka, której wyrasta nowy
ogon.
- Na lito ść bosk ą , g ł upio b ę d ę wygl ą da ł , zjawiaj ą c si ę tam z przegryzionym j ę zykiem. -Powiedz, ż e zaci ął e ś
si ę przy goleniu - doradzi ł mu Farrell. - Powiedz im, ż e ca ł owa ł e ś si ę z psem Baskervillow. Ż egnaj.
Pierce/Harlow kiwn ął potulnie g ł ow ą .
- Zabior ę tylko swoje graty.
Podniós ł si ę i przecisn ął obok Farrella, który nie spuszcza ł go z oka. Ch ł opak wzi ął swój sweter i niespi-
esznie gmera ł w poszukiwaniu autentycznej greckiej rybackiej czapki oraz kieszonkowego odtwarzacza. Farrell,
schylaj ą c si ę po swój portfel, us ł ysza ł nagle s ł odki brz ę k. Wyprostowa ł si ę szybko, skrzypi ą c przy tym niczym
skrzynia biegów Madame Schumann-Heink.
- Przepraszam - powiedzia ł ch ł opak. - To chyba twoja mandolina? Naprawd ę przepraszam. -Farrell poda ł
mu plecak, a on otworzy ł przesuwane drzwi, chc ą c wysi ąść . Wtem zatrzyma ł si ę i obejrza ł . - Dzi ę kuj ę bardzo za
podwiezienie, jestem bardzo wdzi ę czny. Mi ł ego dnia.
Farrell pokr ę ci ł g ł ow ą w bezradnym zdumieniu.
- Cz ę sto to robisz? Pytam z ciekawo ś ci.
- Nie ż yj ę z tego, je ś li to mia ł pan na my ś li. - Pierce/Harlow mówi ł jak golfiarz broni ą cy swego statusu
amatora. - To bardziej jak hobby, prawd ę powiedziawszy. Rozumiesz, tak jak niektórzy zajmuj ą si ę fotografi ą
podwodn ą . To mnie rajcuje.
- Nie wiesz, jak to si ę robi - powiedzia ł Farrell. - Nie wiesz nawet, co powiedzie ć . Musisz si ę jeszcze wiele
nauczy ć .
Pierce/Harlow wzruszy ł ramionami.
- To mnie rajcuje. Wyraz ich twarzy, gdy w ko ń cu zacznie to do nich dociera ć . To prawdziwy na ł óg,
wiedzie ć , ż e nie jestem tym, za kogo mnie uwa ż aj ą . Co ś jak Zorro. - Zeskoczy ł na kraw ęż nik, odwróci ł si ę i pos ł a ł
Farrellowi niemal tkliwy u ś miech, jakby łą czy ł a ich jaka ś dawna, prze ż yta wspólnie przygoda. - Powiniene ś
spróbowa ć - doda ł . - Praktycznie i tak ju ż pan to robi. Prosz ę na siebie uwa ż a ć , panie Farrell.
Zasun ął ostro ż nie drzwi, nim powlók ł si ę w kierunku kliniki. Farrell wrzuci ł bieg i w łą czy ł Madame
Schumann-Heink w g ę stniej ą cy ruch, który zaczyna ł si ę o wiele wcze ś niej, ni ż pami ę ta ł z dawnych lat. No i co wy
na to? Wtedy wszyscy mieszkali na Parnell i spali do po ł udnia. Uzna ł , ż e bez wzgl ę du na to, co Madame
Schumann-Heink ci ą gn ęł a, nie urwie si ę to przed dotarciem do domu Bena, podobnie jak my ś li o wydarzeniach
ostatniej pó ł godziny. Skór ę mia ł sztywn ą od zasch ł ego potu; w g ł owie pulsowa ł o mu przy ka ż dym uderzeniu
serca. Volkswagen cuchn ął skarpetkami, kocami i zimn ą chi ń szczyzn ą .
Jad ą c na pó ł noc Alej ą Gould - gdzie u licha jest Ś lepy Zau ł ek? Nie móg ł przecie ż znikn ąć , wszyscy tam si ę
bawili, musia ł em go przegapi ć - pozwoli ł sobie na rozwa ż enie, cho ć z pewn ą ostro ż no ś ci ą , sprawy zielonego kab-
rioletu. Wówczas jego umys ł - niezw ł ocznie opu ś ciwszy miasto, nie zostawiaj ą c adresu dla korespondencji, a je-
dynie tych znu ż onych, cynicznych frajerów, jego nerwy i odruchy, dla uregulowania po raz kolejny jego d ł ugów i
op ł aty pocztowej - nie zarejestrowa ł niczego poza wielkim he ł mem kierowcy, zabawkowym mieczem czarno-
skórego m ęż czyzny - czy to by ł a zabawka? - i kobiet ą ubran ą jedynie w z ł ote ł a ń cuchy. Ale czarnoskóry mia ł na
sobie co ś w rodzaju p ł aszcza, nied ź wiedzi ą skór ę ? A gdy stary gruchot pop ę dzi ł dalej, z tylnego siedzenia mign ęł y
mu, niczym p ł omienie we mgle, aksamitne p ł aszczyki, sztywne bia ł e kryzy i pióra. Bez w ą tpienia Powitalny Wóz
Avicenny. Ta w ł a ń cuchach musia ł a by ć z Rdzennych Cór.
Gould by ł a d ł ug ą ulic ą . Ci ą gn ęł a si ę z jednego kra ń ca Avicenny prawie na drugi i skutecznie oddziela ł a
dzielnic ę studentów i wzgórza za ni ą od gor ą cych, czarnych równin. Farrell jecha ł dalej. Komisy samochodowe
4 / 116
418752517.002.png
 
Peter S. Beagle - Kryształy czasu
ust ą pi ł y miejsca sklepom z antykami, a te biurowcom i domom towarowym - cholera, co sta ł o si ę z tym fajnym
starym targiem rybnym? - a te z kolei parterowym i pi ę trowym drewnianym domom, bia ł ym, niebieskim i zielo-
nym, z zewn ę trznymi schodami. W wi ę kszo ś ci by ł y to stare domki i w zimnym powietrzu poranka przypomina ł y
ł odzie porzucone na pla ż y; wyp ł yni ę cie nimi w morze na pewno by ł o zbyt ryzykowne. Na po ł udniowo-zachodnim
rogu Ortega przez chwil ę wstrzyma ł oddech, ale szary, brzuchaty, pokryty rybi ą ł usk ą dom znikn ął , jego miejsce
zaj ął bar szybkiej obs ł ugi.
Przez czas, gdy tu mieszka ł em, usi ł owali zakwalifikowa ć go do rozbiórki: Wci ąż tak samo niezdatnym do
ż eglugi, po ż eglowa ł em na pe ł ne morze. Ellen. Nawet po tak d ł ugim czasie ostro ż nie dotkn ął j ę zykiem tego
imienia, jak bol ą cego z ę ba, ale nic si ę nie sta ł o.
Ben mieszka ł przy ulicy Scotia nieco ponad cztery lata, prawie od czasu przeprowadzki z Nowego Jorku.
Farrell nigdy dobrze nie zna ł tych okolic i jecha ł na wyczucie, skr ę ci ł w prawo na Iris i s ł odko namawia ł Madame
Schumann-Heink do wspinaczki po niskich, stromych wzgórzach. Po kolejnej przecznicy domy zmieni ł y si ę , sta ł y
si ę wi ę ksze i ciemniejsze, z kalifornijskimi werandami krytymi gontem. Im wy ż ej wje ż d ż a ł , tym domy by ł y dalej
cofni ę te od ulicy, trzyma ł y si ę cienia sekwoi i eukaliptusów z wyj ą tkiem kilku ogrodze ń w jaskrawych barwach.
Nie ma chodników. Nie potrafi ę sobie wyobrazi ć Bena w miejscu bez chodników.
W ko ń cu odnalaz ł dom. Niebo nadal by ł o zachmurzone, ale dalej w gór ę ulicy s ł o ń ce ju ż myszkowa ł o w
winoro ś lach i krzakach, ł asi ł o si ę do bugenwilli. Scotia by ł a krzaczast ą , zmierzwion ą d ż ungl ą , wij ą c ą si ę i po-
fa ł dowan ą niczym kozia ś cie ż ka - ulica stworzona dla powozów, pocztowych karet i furgonów lodziarzy, gdzie
Madame Schumann-Heink i zje ż d ż aj ą cy buick przeciska ł y si ę obok siebie na zakr ę cie, jak walcz ą ce koz ł y. W
odró ż nieniu od zadbanych trawników i ogrodów na zboczach w dole, zaro ś la Scotii by ł y zmys ł owo bezczelne,
przelewa ł y si ę przez dachy gara ż ów i kamiennych murków, łą cz ą c posiad ł o ś ci w wyzywaj ą ce nie ś lubne zwi ą zki.
Daleko od Czterdziestej Szóstej i Dziesi ą tej Alei, ch ł opie.
Rozpozna ł dom po opisach z listów Bena. Jak wi ę kszo ść jego s ą siadów, by ł star ą , solidn ą , pi ę trow ą bu-
dowl ą , przywodz ą c ą na my ś l bizona zrzucaj ą cego zimowe futro. Tym, co czyni ł o go na Scotii wyj ą tkowym, by ł
daszek, który bieg ł wokó ł ca ł ego domu, dostatecznie szeroki i p ł aski, by dwoje ludzi mog ł o nim spacerowa ć wy-
godnie obok siebie. "Najwyra ź niej go ść , który to budowa ł , mia ł zamiar postawi ć pagod ę - pisa ł Ben. - Zabrali go
nim zd ąż y ł pozagina ć do góry rogi".
Farrell zaparkowa ł samochód i wgramoli ł si ę na ty ł , by wyci ą gn ąć lutni ę . Wówczas odkry ł , ż e znik ł jego
sprz ę t do gotowania. W ś ciek ł o ść , jakiej nie dozna ł w czasie ca ł ego zaj ś cia, szybko ust ą pi ł a miejsca fascynacji i
zdumieniu tym, jak ch ł opakowi uda ł o si ę na jego oczach zw ę dzi ć co ś tak du ż ego. Elektryczna maszynka do go-
lenia te ż znikn ęł a. Farrell usiad ł na pod ł odze z wyci ą gni ę tymi nogami i zacz ął si ę ś mia ć .
Po chwili wyci ą gn ął z k ą ta lutni ę .
- Chod ź , skarbie - powiedzia ł . L ę ka ł si ę zdj ąć p ł ótno i plastikowe powijaki, by sprawdzi ć uszkodzenia. Wys-
iad ł z samochodu i zaraz zacz ął kicha ć od ł askocz ą cego go w nosie zapachu mokrego ja ś minu i rozmarynu.
Ponownie spojrza ł na dom - ptasie budki, niech to diabli - odwróci ł si ę i przeszed ł wolno w ą sk ą ulic ą , by
spojrze ć w dó ł na wzgórza Avicenny.
Zatoka zajmowa ł a pó ł widnokr ę gu, pomarszczona i nie ś wie ż a jak prze ś cierad ł o w motelu. W oddali, pod
mostem San Francisco, znieruchomia ł o kilka ż agli, wy ł ania ł y si ę z mg ł y niczym myd ł o z piany. Z tego miejsca w
blasku s ł o ń ca pole widzenia przes ł ania ł y mu wierzcho ł ki drzew i szczyty dachów, ale dostrzega ł uniwersyteck ą
dzwonnic ę z czerwonej ceg ł y i plac, gdzie po raz pierwszy spotka ł Ellen, gdy namawia ł a do szachów studenta
pierwszego roku. A je ś li to jest róg Serry i Fox, to tamto okno musi nale ż e ć do pizzerii, której patronowa ł Niko ł aj
Bucharin. Dwa lata kelnerowania i rozp ę dzania bójek, a zawsze myli ł em go z tym drugim, Bakuninem. Jedynym
dostrzegalnym ruchem by ł o zielone migni ę cie tramwaju sun ą cego po nizinie i znikaj ą cego co jaki ś czas pomi ę dzy
nagimi, pastelowymi dachami, które wydawa ł y si ę zachodzi ć jeden na drugi, jak li ś cie wodnych lilii, a ż po auto-
strad ę . Farrell wspi ął si ę na palce, wypatruj ą c Blue Zoo, wiktoria ń sk ą brodawk ę w kolorze indygo, gdzie on,
Clawhammer Perry Brown i korea ń skie trio smyczkowe przez prawie trzy miesi ą ce za darmo mieszkali na ostat-
nim pi ę trze, nim impreza na dole dobieg ł ako ń ca i w ł a ś ciciel ich zauwa ż y ł . Czy mi si ę to wszystko przy ś ni ł o, tamci
ludzie, tamte czasy? Co teraz si ę zacznie?
Wybrukowan ą pniakami ś cie ż k ą ruszy ł do domu Bena. Po drodze odwin ął lutni ę i poczu ł w do ł ku ucisk z
wdzi ę czno ś ci, ż e jest ca ł a. Usiad ł na schodach ganku, jak zwykle zdumiony widokiem swej d ł oni na z ł ocistym
ł uku instrumentu, wstrzymuj ą c oddech, jakby jego d ł o ń dotyka ł a nagiego biodra kobiety. Przytuli ł lutni ę os-
tro ż nie. Struny westchn ęł y, cho ć ich jeszcze nie tkn ął .
- Chod ź , skarbie - powiedzia ł i zacz ął "Mounsiers Almaine". Gra ł zbyt szybko, ale nie próbowa ł zwolni ć .
Potem zagra ł pawan ę Dowlanda*,[* John Dowland - ż yt w latach 1563 - 1626, angielski lutnista i kompozytor] a
potem ponownie "Mounsiers Almaine", tym razem w ł a ś ciwie. Lutnia nagrza ł a si ę w s ł o ń cu i pachnia ł a cytrynami.
2.
- Ty zapewne jeste ś Joe Farrell - powiedzia ł a stara kobieta.
5 / 116
418752517.003.png
 
Zgłoś jeśli naruszono regulamin