ANTONI MAKARENKO
POEMAT PEDAGOGICZNY
KSIĄŻKA i WIEDZA
WA R S ZAWA 1949
TOM PIERWSZY
Tłumaczyła
BARBARA RAFAŁOWSKA
Tłoczono 100,000 egzemplarzy Wydanie trzecie
l. ROZMOWA Z KIEROWNIKIEM WYDZIAŁU GUBERNIALNEGO OŚWIATY LUDOWEJ
We wrześniu r. 1920 wezwał mnie do siebie kierownik Wydziału Gubernialnego Oświaty Ludowej i powiedział:
No, bracie, słyszałem, że ty tam klniesz jak się opatrzy... że twojej szkole pracy dali hm... budynek Rady Gubernialnej Gospodarstwa Narodowego...
— No, a jak mogę nie kląć? Człowiek tutaj nie tylko zaklnie, ale nawet zawyje: co to za szkoła pracy? Dym, niechlujstwo. Czy można tu mówić chociaż o podobieństwie do szkoły ?
— Tak... Tobie by trzeba zbudować nowy gmach, postawić nowe ławki i wtedy zacząłbyś pracować. Nie w tym, bracie, tkwi sedno rzeczy, tu chodzi o wychowanie nowego człowieka, a wy, pedagodzy; sabotujecie wszystko: gmach nie jest taki jak trzeba, stoły nie takie. Nie macie wiesz, tego... zapału, ognia rewolucyjnego. Eleganciki z morskiej piany.
— Ja akurat nie bardzo.
— Może. Inteligenci!... Zrozum, chodzi przecież o rzecz wielkiej wagi: namnożyło się włóczęgów że po ulicy przejść trudno, do mieszkań włażą. Mnie wciąż ludzie powtarzają: to wasza sprawa, sprawa oświaty ludowej. No?
— Co — „no"?
— Właśnie to: nie ma chętnych, do kogo się zwracam — broni się rękami i nogami, mówi, żo go zamordują. Warn jest potrzebny gabinecik, książeczki... W szkłach paraduje...
Roześmiałem się.
— Co to, już szkła też przeszkadzają?
— Właśnie, właśnie, wy byście tylko czytali i czytali, a kiedy chodzi o żywego człowieka, to wy w krzyk: zamorduje mnie żywy człowiek. Inteligenci!
Kierownik przewiercał mnie na wskroś złymi, maleńkimi, czarnymi oczkami, a spod nietzscheańskich wąsów rzucał kalumnie na całą naszą brać pedagogiczną. Ale przecież ten kierownik Wydziału Gubernialnego Oświaty Ludowej nie miał racji.
— Wysłuchajcie mnie...
—Co wysłuchajcie, co wysłuchajcie? Po co tu słowa l Chcesz powiedzieć: gdyby to tak... jak w Ameryce! Niedawno przeczytałem na ten temat książeczkę — podsunięto mi. Reformatorzy... albo, jak tam, poczekaj l... Aha! Reformatorium. No, to tego u nas jeszcze nie ma.
— Ale posłuchajcie.
— Słucham.
— Przecież przed rewolucją dawano sobie również radę z tymi włóczęgami. Istniały kolonie dla nieletnich przestępców...
— To co innego... Przed rewolucją to całkiem co innego.
— Słusznie. To znaczy, że nowego człowieka trzeba tworzyć po nowemu.
— Po nowemu, to prawda.
— A nikt nie wie — jak...
— I ty także nie wiesz?
— Ja także nie wiem.
— A ja mam, proszę ciebie, takich w Wydziale Oświaty Ludowej, co wiedzą...
— Ale do pracy jakoś się nie kwapią...
— Nie chcą, łajdaki, to prawda.
— A jeśli ja się wezmę, to mi życie zatrują. Cokolwiek bym zrobił, powiedzą, ze to nie tak jak trzeba!
— Powiedzą, łajdaki, to prawda..
— A wy uwierzycie przecież im, nie mnie.
— Nie uwierzę, powiem: mogliście się do tego zabrać sami!
—— No, a jeżeli ja rzeczywiście nawarzę piwa? Kierownik huknął pięścią o stół.
— Czego ciągle powtarzasz — nawarzę, nawarzę!... No to nawarzysz! Czego chcesz? Czy ja już nic nie rozumiem, czy co? Nawarzysz, ale robić coś trzeba. A potem — zobaczymy. Najważniejsze, żeby to nie była jakaś kolonia dla nieletnich przestępców, tylko, rozumiesz — chodzi o wychowanie socjalistyczne... Potrzebny nam jest człowiek, nasz człowiek! Twórz go. A uczyć się muszą wszyscy. I ty także będziesz się uczył. Dobrze, żeś tak po prostu powiedział: nie wiem. To dobrze,
— Ale gdzie? Lokal mimo wszystko jest potrzebny.
— Jest, bracie. Świetny. Była tam właśnie kolonia dla nieletnich przestępców. Niedaleko stąd — może sześć wiorst. Ładnie: las, pole, zajmiesz się hodowlą krów...
— A ludzie?
— A ludzi zaraz ci wytrząsnę z rękawa. Może chcesz także samochód?
— Pieniądze?...
— Pieniądze są. Masz. Wyjął z szuflady paczkę.
— Sto pięćdziesiąt milionów. To na zorganizowanie. Remont, jakieś meble...
— Na krowy też?
— Z krowami poczekasz. Nie ma tam szyb. Przedstawisz kosztorys na rok.
— Jakoś mi nieprzyjemnie, może by wpierw obejrzeć?
— Ja już oglądałem... Czy zobaczysz coś innego niż ja? Jedź i koniec.
— No, dobra — powiedziałem z ulgą, ponieważ nie było w tej chwili dla mnie nic straszniejszego ponad pokoje Rady Gubernialnej Gospodarstwa Narodowego.
— Toś zuch! — powiedział kierownik Wydziału Gubernial-nego Oświaty Ludowej. — Bierz się do pracy! To święta sprawa.
2. SMUTNY POCZĄTEK KOLONII IM. GORKIEGO
W odległości sześciu kilometrów od Połtawy, na piaszczystych wzgórkach — koło dwustu hektarów sosnowego lasu, a na skraju lasu — wyłożony czystym kamieniem, szeroki gościniec, wiodący w kierunku Charkowa.
W lesie — polana, może czterdziestohektarowa. Na niej pięć prawidłowych pod względem geometrycznym, murowanych domków, tworzących razem idealny czworokąt. Była to właśnie nowa kolonia dla gwałcicieli prawa.
Piaszczysty placyk podwórza przechodzi w szeroką leśną polanę i dochodzi do szuwarów niewielkiego jeziora; na drugim brzegu widać płoty i chaty kułackiego futoru. Daleko za futorem zarysowuje się na niebie rząd starych brzóz, dwa czy trzy słomiane dachy. To wszystko.
Przed rewolucją była tutaj kolonia dla nieletnich przestępców. W r. 1917 przestała istnieć zostawiwszy po sobie nikłe ślady pracy pedagogicznej. Sądząc z tych śladów, które dochowały się w podniszczonych dziennikach — pedegogami na kolonii byli ludzie w podeszłym wieku, najpewniej dymisjonowani oficerowie, obowązkiem których było śledzenie każdego kroku wychowanków zarówno w czasie pracy jak i w czasie odpoczynku, a w nocy sypianie obok nich. w sąsiednim pokoju. Na podstawie opowiadań naszych sąsiadów - chłopów można było wnioskować, że metody pedagogiczne sędziwych opiekunów nie były zbyt skomplikowane.
Ich przejawem zewnętrznym był przyrząd tak prosty jak pałka.
Siady materialne starej kolonii były jeszcze bardziej nikłe. Najbliżsi sąsiedzi kolonii przewieźli i przenieśli do własnych skarbców, zwanych komorami lub spichrzami, to wszystko, co mogło się wyrazić w jednostkach materialnych: warsztaty, spiżarnie. meble. Wśród wywiezionych skarbów znalazł się nawet sad owocowy. Zresztą w całej tej historii nie było nic takiego, co przypominałoby wandalizm. Sadu nie wyrąbano, lecz wykopano i gdzieś zasadzono znowu, szyb w domach nie potłuczono, lecz starannie wyjęto, drzwi nie wysadzono gniewnym toporem, lecz je po gospodarsku zdjęto z zawiasów, piece rozebrano po jednej cegiełce. Pozostał jedynie kredens w byłym mieszkaniu dyrektora.
— Dlaczego kredens pozostał? — zapytałem sąsiada, Lukę Wierchołę, który przyszedł z futoru, by popatrzeć na nowych gospodarzy.
— A to, proszę łaski, można powiedzieć, że taka szafa naszym ludziom na nic się nie zda. Jeżeli ją rozebrać — widzicie sami — co zostanie? A do izby, można powiedzieć, nie wejdzie — i za wysoka, i za szeroka.
W szopach zwalono po kątach wiele wszelakich odpadków, ale nie było nic w komplecie. Idąc po świeżych śladach udało mi się odzyskać pewne wartościowe obiekty, skradzione w ostatnich dniach. Były to: zwykły stary siewnik, osiem warsztatów stolarskich, które ledwo się trzymały na nogach, koń - wałach, który był niegdyś kirgizem, a liczył lat trzydzieści, i mosiężny dzwon.
Na kolonii zastałem już intendenta, Kalinę Iwanowicza Serdiuka. Na przywitanie zapytał mnie:
— Czy wy jesteście kierownikiem pedakokicznym? Szybko stwierdziłem, że Serdiuk mówi z akcentem ukraińskim, chociaż zasadniczo nie uznawał języka ukraińskiego.
Słownictwo jego obfitowało w wiele słów ukraińskich i „g" wymawiał zawsze na sposób południowy. Jednak w słowie „pedagogiczny" akcentował dla jakiegoś powodu w ten sposób literackie wielkorosyjskie „g", że wychodziło to nazbyt mocno,
— Czy wy jesteście kierownikiem pedakokicznym?
— Dlaczego? Jestem kierownikiem kolonii...
— Nie — powiedział wyjmując fajkę z ust — wy będziecie kierownikiem pedakokicznym, a ja — kierownikiem gospodarczym.
Wyobraźcie sobie bożka Pana, już zupełnie łysego, z drobną resztką włosów nad uszami. Ogolcie mu brodę, a wąsy podstrzyżcie jak biskupowi, wsadźcie mu w zęby fajkę. Będzie to już nie Pan, tylko Kalina Iwanowicz Serdiuk. Dla tak prostej sprawy, jak kierowanie gospodarstwem kolonii dziecięcej, był jednostką nad wyraz skomplikowaną. Miał za sobą nie mniej niż pięćdziesiąt lat pracy w różnych dziedzinach. Szczycił się jednak tylko dwoma okresami: w młodości był huzarem lejbgwardii kekshoimskiego pułku Jej Cesarskiej Mości, a w osiemnastym roku, podczas ofensywy niemieckiej, kierował ewakuacją miasta Mirgorodu.
Serdiuk stał się pierwszym obiektem mojej pracy pedagogicznej. W stan zakłopotania wprawiało mnie w nim zwłaszcza bogactwo najbardziej sprzecznych poglądów. Z takim samym przejęciem wymyślał burżujom, bolszewikom, Rosjanom i Żydom, tak samo wymyślał na nasze niechlujstwo jak na niemiecką skrupulatność. Jednak jego niebieskie oczy płonęły takim umiłowaniem życia, tak bardzo był wrażliwy i ruchliwy, że nie skąpiłem mu tej drobnej cząstki energii pedagogicznej. Przystąpiłem też do wychowywania go od pierwszego dnia, od naszej pierwszej rozmowy.
— Jak to, towarzyszu Serdiuk, przecież kolonia bez kierownika istnieć nie może. Ktoś przecież musi odpowiadać za wszystko.
Serdiuk znowu wyjął fajkę i uprzejmie pochylił się ku mnie;
— A więc chcecie być kierownikiem kolonii? I żebym ja, jak to mówią, podlegał wam?
— Nie, to nie jest konieczne. Ja będę podlegał wam.
— Ja pedakokiki nie uczyłem się, a co do mnie nie należy, to nie należy. Jesteście jeszcze młody i chcecie, abym ja, starzec, był na posyłki? Toć tak też nie pasuje! A żeby być kierownikiem kolonii — to wiecie, za mało się człek uczył, a zresztą na co mi to?...
Serdiuk odszedł ode mnie nie ukrywając swego niezadowolenia. Był nadąsany. Cały dzień chodził smutny, a wieczorem przyszedł do mego pokoju już zupełnie zdesperowany.
— Postawiłem wam tu stolik i łóżko takie, jakie znalazłem...
— Dziękuję.
— Myślałem, myślałem, jak ma być z tą naszą kolonią. Ano doszedłem do wniosku, że lepiej będzie, jeśli wy będziecie kierownikiem kolonii, a ja będę wam podlegał.
— Pogodzimy się, Kalina Iwanowiczu.
— Ja też myślę, że pogodzimy się. Nie święci garnki lepią i my zrobimy, cośmy powinni. A wy, żeście człowiek wykształcony, będziecie jakby kierownikiem.
Przystąpiliśmy do pracy. Trzydziestoletnia chabeta została z wielkim trudem postawiona na nogi. Serdiuk wgramolił się na coś w rodzaju bryczki, łaskawie użyczonej nam przez sąsiada, i pojazd ruszył do miasta z szybkością dwóch kilometrów na godzinę. Zaczął się okres organizacyjny.
Okres organizacyjny miał całkiem określone wytyczne. Chodziło o koncentrację dóbr materialnych, niezbędnych do wychowania nowego człowieka. W ciągu dwóch miesięcy spędzaliśmy z Serdiukiem w mieście całe dni. Serdiuk jeździł, a ja szedłem piechotą. Podróż pieszo uważał za uwłaczającą swej godności, a ja w żaden sposób nie mogłem się pogodzić z takim tempem, na jakie stać było eks-kirgiza.
W ciągu dwóch miesięcy udało nam się z pomocą wiejskich specjalistów doprowadzić do jakiego takiego porządku jeden z budynków byłej kolonii: wstawiono szyby nowe drzwi, poprawione, piece. W dziedzinie polityki zewnętrznej mieliśmy jedno, ale za to bardzo poważne osiągnięcie: w Komitecie Zaopatrywania Pierwszej Armii Rezerwowej wybłagaliśmy sto pięćdziesiąt pudów żytniej mąki. Innych dóbr materialnych nie udało nam się na razie ,,skoncentrować".
Po zestawieniu tego wszystkiego z moimi ideałami w dziedzinie kultury materialnej doszedłem do następującego wniosku: gdyby moje osiągnięcia były sto razy większe, byłbym równie daleki od ideału jak teraz. Wskutek tego uznałem okres organizacyjny za zakończony. Serdiuk zgodził się z moim punktem widzenia.
— No, i co dostaniesz, kiedy te darmozjady robią zapalniczki? Zrujnowali naród, a teraz rób, co chcesz. Trzeba jak Ilia Muromiec...
— Ilia Muromiec?
— No tak. Był taki Ilia Muromiec... możeś słyszał... to ci te darmozjady ogłosiły go bohaterem. A ja myślę, że to był po prostu biedak i nierób; latem, no, powiedz sam, jeździł na saniach...
— To nic, będziemy jak Ilia Muromiec, to jeszcze nie najgorsze. A gdzie jest Słowik-rozbójnik?
— Słowików-rozbójników, bracie, ile dusza zapragnie... Przybyły na kolonię dwie wychowawczynie: Katarzyna Gry-fforiewna i Lidia Pietrowna. Poszukiwania sił pedagogicznych doprowadziły mnie już do zupełnej rozpaczy; nikt nie chciał poświęcić się sprawie wychowania nowego człowieka w naszym lesie — wszyscy bali się „włóczęgów" i nikt nie wierzył, że nasza impreza zakończy się dobrze. Jedynie na konferencji pracowników szkoły wiejskiej, na której i ja musiałem przemawiać, znaleźli się dwaj żywi ludzie. Cieszyłem się, że to były kobiety. Wydawało mi się, że „uszlachetniający wpływ kobiety" będzie pięknym dopełnieniem naszego systemu sił.
Lidia Pietrowna była bardzo młoda — prawie dziewczynka. Niedawno ukończyła gimnazjum i wyczuwało się w niej jeszcze ciepło macierzyńskiej troski. Kierownik Gubernialnego Wydziału Oświaty Ludowej podpisując nominację zapytał mnie:
— Po co ci ta dziewczyna? Przecież ona nic nie umie...
— Takiej właśnie szukałem. Wiecie, czasem wydaje mi się, ze wykształcenie nie jest tutaj najważniejsze. Ta właśnie Li-doczka — to istota tak czysta, że liczę na nią jak na szczepionkę.
— Czy to me mędrkowanie? No, dobrze...
Katarzyna Grygoriewna była za to doświadczonym wilkiem pedagogicznym. Urodziła się nie o wiele wcześniej niż Lidoczka, ale Lidoczka wyglądała obok niej jak dziecko obok matki. Na poważnej pięknej twarzy Katarzyny zarysowywały się proste, prawie męskie czarne brwi. Nosiła niezwykle schludnie jakimś cudem zachowane suknie i Serdiuk zaznajomiwszy się z nią stwierdził:
— Z taką kobietą trza ostrożnie...
A więc wszystko było gotowe
Czwartego grudnia przybyło na kolonię pierwszych sześciu wychowanków; podali mi jakąś fantastyczną paczkę z pięcioma ogromnymi łąkowymi pieczęciami. W paczce były „sprawy"! Czterej mieli po osiemnaście lat, przysłano ich za zbrojną grabież mieszkań, dwaj, nieco młodsi, byli oskarżeni o kradzież. Przyszli wychowankowie byli eleganccy: w gallifet, wyglansowanych butach. Fryzury według ostatniego krzyku mody. Nie były to wcale ,,dzieci bez opieki". Nazwiska tych pierwszych:
Zadorow, Burun, Wołochów, Bendiuk, Hud i Taraniec.
Witaliśmy ich życzliwie. Od samego rana szykowaliśmy szczególnie smaczny obiad, kucharka olśniewała białą jak śnieg chusteczką, w sypialni, na przestrzeni wolnej od łóżek, nakryto uroczyście stoły, obrusów nie mieliśmy, ale zastępowały je z powodzeniem nowe prześcieradła. Tutaj zebrali się wszyscy uczestnicy kolonii. Przyszedł także Serdiuk, który z okazji uroczystości przywdział zamiast szarej, zaplamionej marynarki kurtkę z zielonego aksamitu.
Wygłosiłem przemówienie o naszym pracowitym życiu, o tym, że trzeba zapomnieć o przeszłości, że trzeba kroczyć wciąż naprzód i naprzód. Wychowankowie słuchali nieuważnie, szeptali coś między sobą, z ironicznymi uśmieszkami i pogardą spoglądali na rozstawione w pokoju składane łóżka „polowe", pokryte bynajmniej nie nowymi watowanymi kołdrami, na niemalowane drzwi i okna.
Nagle Zadorow powiedział głośno do któregoś z towarzyszy;
— Przez ciebie wpadliśmy w tę aferę!
Resztę dnia poświęciliśmy omawianiu naszego dalszego życia. Wychowankowie z grzeczną pobłażliwością słuchali moich projektów — byle jak najszybciej odczepić się ode mnie.
A rano przyszła do mnie zdenerwowana Lidia Pietrowna i powiedziała:
— Nie wiem, jak z nimi postępować... Mówię im, że trzeba jechać do jeziora po wodę, a jeden z nich, taki z fryzurą — wciąga buty i mówi: „Widzicie, szewc uszył mi bardzo ciasne buty!"
Podczas pierwszych dni nawet nas nikt nie obrażał, po prostu nie zauważano nas. Pod wieczór wychowankowie nie pytając opuszczali kolonię i wracali rano uśmiechając się z lekka, gdy z miną mentora robiłem im wyrzuty. Po tygodniu Bendiuk został aresztowany przez agenta tajnego wywiadu gubernialnego za dokonane w nocy zabójstwo i grabież. Lidia, śmiertelnie przerażona tym zdarzeniem, płakała w swoim pokoju i wychodziła tylko po to, aby wszystkich pytać:
— Co to właściwie jest? Jak to? Poszedł i zabił? Katarzyna, uśmiechając się z powagą, marszczyła brwi:
— Nie wiem. Antoni Siemionowiczu, naprawdę nie wiem... Może trzeba po prostu wyjechać... Nie wiem, jak z nimi rozmawiać!...
Pusty las, który otaczał naszą kolonię, puste pudła naszych domów, dziesięć łóżek polowych, topór i łopata w charakterze narzędzi i pięciu wychowanków, negujących w sposób kategoryczny nie tylko naszą pedagogikę, ale całą kulturę ludzką — wszystko to razem wzięte, szczerze mówiąc, nie przypominało w niczym naszych dotychczasowych eksperymentów pedagogicznych.
W długie wieczory zimowe na kolonii było bardzo nieprzyjemnie. Oświetlały ją dwie maleńkie lampki — jedna w sypialni, druga w moim pokoju. Wychowawczynie i Serdiuk mieli „kaganki" — wynalazek z czasów króla Ćwieczka. W mojej lampce górna część szkła była stłuczona, a pozostała zawsze zakopcona, ponieważ Serdiuk zapalając swoją fajkę korzystał często z płomienia mojej lampy.
Tego roku wcześnie zaczęły się śnieżne zamiecie, trudno było przebrnąć przez zaspy, a nie było nikogo, kto by oczyścił ścieżki. Prosiłem o to wychowanków, ale Zadorow odpowie...
NOWOSCI-FILMOWE-2020-CHOMIKUJ-LORDRADO