Mann_Tomasz-Czarodziejska_gora-T.2.pdf

(1700 KB) Pobierz
48582707 UNPDF
Tomasz Mann
Czarodziejska góra
Tom 2
Przełożył
Józef Kramsztyk
Posłowie napisał
Marek Wydmuch
Czytelnik 1982
(ji14)
48582707.002.png
Rozdział szósty
Zmiany
Czym jest czas? Tajemnicą — bo jest nierealny, a wszechpotężny. Jest warunkiem
zjawiskowego świata, jest ruchem zespolonym i przemieszanym z istnieniem real-
nych ciał w przestrzeni i z ich ruchem. A czy nie byłoby czasu, gdyby nie było
ruchu? I ruchu, gdyby nie było czasu? Pytania i pytania! Czy czas jest funkcją prze-
strzeni? Czy też odwrotnie? Czy raczej są z sobą identyczne? Za wiele już pytań!
Czas jest czynny, ma takie właściwości jak czasowniki. Ma „poczesny” udział
w tworzeniu. Ale czego? Zmiany! Co jest teraz, nie było wówczas, co jest tu, nie
jest tam, bo między nimi leży ruch. Ale skoro ruch, którym się mierzy czas, jest
okrężny, w sobie samym zamknięty, to można by i czas, i wszelką zmianę równie
dobrze nazwać spokojem i bezruchem — to bowiem, co było wówczas, powtarza
się nieustannie w tym, co jest teraz, a to, co jest tam — w tym, co jest tu. A że
ponadto skończonego czasu i ograniczonej przestrzeni niepodobna sobie wyobrazić
— nie pomogą najbardziej rozpaczliwe wysiłki — więc ostatecznie zaczęto sobie
przedstawiać czas i przestrzeń jako wieczne i nieskończone, zapewne w przekona-
niu, że jeśli i w ten sposób nie można ich sobie wyobrazić dobrze, to przynajmniej
można nieco lepiej. Czy jednakże uznanie wieczności i nieskończoności nie jest
unicestwieniem przez logikę i rachunek wszystkiego, co ograniczone, skończone,
względne, czy nie jest sprowadzeniem tego do zera? Czy rzeczy mogłyby w wiecz-
ności następować jedne po drugich, a w nieskończoności występować jedne obok
drugich? Z tymi założeniami, że istnieje wieczność i nieskończoność, założeniami
przyjmowanymi z musu, jakże da się pogodzić istnienie we wszechświecie odległo-
ści, ruchu, zmiany lub choćby tylko ograniczonych ciał? To pytania, których mimo
wszystko nie da się uniknąć.
Hans Castorp stawiał te i tym podobne pytania — mózg jego zaraz po przybyciu
w te strony okazał się skłonny do takiej niedyskrecji i zrzędzenia; niedobry
a potężny, później utracony popęd jakby specjalnie wyostrzył pod tym względem
jego umysł i dodał mu zuchwałości w stawianiu takich pytań. Stawiał je zarówno
- 2 -
48582707.003.png
sobie samemu, jak i poczciwemu Joachimowi, a także zasypanej od niepamiętnych
czasów śniegiem dolinie, choć znikąd nie mógł się tu spodziewać czegoś w rodzaju
odpowiedzi — trudno nawet powiedzieć, skąd najmniej należało się jej spodziewać.
Sobie stawiał tylko pytania, bo odpowiedzi na nie nie miał. A u Joachima nie znaj-
dował dla swych pytań żadnej sympatii, bo ten, jak to Hans Castorp pewnego wie-
czoru zauważył po francusku, myślał jedynie o tym, aby tam na nizinach być żoł-
nierzem, i toczył o to zażartą walkę w nadziei, że to nastąpi, nadziei, która to zbli-
żała się, to znów zwodniczo kryła w oddali, ostatnio zaś okazywał skłonność do
zakończenia tej walki przez zamach. Tak, ten cierpliwy, poczciwy, lojalny Joachim,
znający tylko służbistość i dyscyplinę, ulegał napadom buntu przeciw „skali Gaffky-
’ego”, temu systemowi badania, który na dole, w laboratorium, czyli w „laborze”,
jak się zwykle mówiło, stosowano do ustalania i określania stopnia zarażenia
pacjenta bakcylami: czy analiza wykazuje odosobnione zarazki, czy też wykazuje je
masowo i w niezliczonej ilości — to określała wysokość cyfry Gaffky’ego, a wła-
śnie o nią chodziło. Albowiem w sposób zupełnie nieomylny określała szansę
wyzdrowienia, na jaką można było liczyć; można też było na jej podstawie ustalić
ilość miesięcy czy lat, którą pacjent będzie musiał tu jeszcze pozostać: wahało się to
pomiędzy półroczną krótką wizytą a wyrokiem „dożywotnio”, który zresztą mógł
oznaczać bardzo niewielką ilość czasu. Na tę to skalę Gaffky’ego oburzał się
Joachim, otwarcie odmawiał wiary w jej autorytet, a właściwie niezupełnie otwar-
cie, bo nie wobec przełożonych, natomiast wobec kuzyna i nawet w rozmowach
przy stole. — Mam już tego dość, nie pozwolę robić z siebie głupca — mówił gło-
śno i krew napływała do jego ciemno opalonej twarzy. — Przed dwoma tygodniami
miałem na Gaffkym nr 2, a więc bagatelę, najlepsze widoki, a dziś nr 9, po prostu
zagęszczenie zarazków i o nizinach nie ma już mowy. Diabli wiedzą, jak to z czło-
wiekiem jest, doprawdy nie można już wytrzymać. Tam w górze na Schatzalp leży
pewien człowiek, grecki chłop, przysłali go z Arkadii, jakiś pośrednik go przysłał
— wypadek beznadziejny, ma przebieg galopujący, każdego dnia może oczekiwać
końca, a chory nigdy w życiu nie miał zarazków w plwocinie. Za to ten gruby bel-
gijski kapitan, który wyjechał wyleczony — gdy tu przyjechałem, miał Gaffky’ego
nr 10, roiło się u niego od zarazków, a przy tym miał tylko zupełnie małą kawernę.
Niech diabli biorą Gaffky’ego. Skończę z tym, jadę do domu, choćby to miała być
dla mnie śmierć! — Tak mówił Joachim i wszyscy byli boleśnie dotknięci widząc
tego delikatnego i solidnego młodego człowieka w takim podnieceniu. A wobec
groźby Joachima, że wszystko rzuci i odjedzie w niziny, Hans Castorp nie mógł nie
myśleć o tym, co od kogoś trzeciego usłyszał po francusku. Jednakże milczał; bo
czyż miał kuzynowi dawać siebie i swoją cierpliwość za przykład, jak to czyniła
- 3 -
 
pani Stöhr, która go napominała, by zaniechał bluźnierczego oporu, by poddał się
pokornie i brał przykład z sumienności, z jaką ona, Karolina, tu wytrzymuje i nie
bez wysiłku woli wyrzeka się pełnienia obowiązków pani domu w Cannstatt, aby za
to kiedyś powrócić tam do męża jako całkowicie i gruntownie wyleczona małżonka!
Nie, tego Hans Castorp jednakże nie chciał; zwłaszcza że od karnawału sumienie
jego wobec Joachima nie było czyste, mówiło mu, że w tym, o czym milczeli,
a o czym Joachim niewątpliwie wiedział, musiał on odczuwać jakby zdradę, dezer-
cję, niewierność, a to ze względu na parę okrągłych brązowych oczu, na mało
usprawiedliwioną gotowość do śmiechu i na zapach pomarańczy, rzeczy, na których
działanie co dzień pięciokrotnie był wystawiony, ale wobec których surowo i przy-
zwoicie oczy spuszczał na talerz... Tak, w milczącym oporze, jaki Joachim przeciw-
stawił jego spekulacjom i koncepcjom dotyczącym „czasu”, Hans Castorp wyczu-
wał coś z wojskowej obyczajności, będącej wyrzutem dla jego sumienia.
Co się zaś tyczy doliny, tej grubo śniegiem pokrytej zimowej doliny, do której ze
swego znakomitego leżaka Hans Castorp również kierował swe nadzmysłowe pyta-
nia, to jej wierchy i turnie, zarysy jej ścian i brązowo-zielono-czerwonawe lasy
stały milcząc wśród czasu, objęte cicho przepływającym czasem ziemskim, lśniąc
w głębokim błękicie nieba lub mgłą spowite, to czerwono się żarząc na szczytach
w odchodzącym słońcu, to znów skrząc się twardo jak diament w czarze nocy bez-
księżycowej — jednakże zawsze w śniegu, od sześciu miesięcy, tak tu trudnych do
objęcia myślą, a które jednak przemknęły w mgnieniu oka. Wszyscy goście oświad-
czali, że na śnieg nie mogą już patrzeć, że wzbudza w nich obrzydzenie, już lato
zaspokoiło pod tym względem ich potrzeby, ale teraz te codzienne masy śniegu,
kupy śniegu, nawisy śniegu — to już przekracza siły ludzkie, jest zabójcze dla umy-
słu i serca. I nakładali kolorowe okulary, zielone, żółte, czerwone, nakładali je
zapewne i dlatego, by oszczędzać oczy, jednakże więcej jeszcze z potrzeby serca.
Dolina i góry pod śniegiem już od sześciu miesięcy? Od siedmiu! Czas idzie
naprzód, podczas gdy opowiadamy — n a s z czas, który poświęcamy temu opo-
wiadaniu, ale także dawno miniony czas Hansa Castorpa i towarzyszy jego losu,
tam w górze, w śniegu; idzie naprzód i sprowadza zmiany. Wszystko było już na
najlepszej drodze do spełnienia się, jak to w zapusty w powrotnej drodze z Uzdro-
wiska Hans Castorp zapowiadał zapalczywymi słowy, wprowadzając tym w gniew
pana Settembriniego: wprawdzie przesilenie dnia z nocą jeszcze nie było bliskie, ale
Wielkanoc przeszła już przez białą dolinę, kwiecień miał się ku końcowi, otworzyła
się perspektywa na Zielone Święta, niebawem obudzi się wiosna i stopnieje śnieg,
nie cały wprawdzie, bo na szczytach od południa, w rozpadlinach skalnych Rhäti-
konu od północy zostanie jeszcze pewna jego ilość, nie mówiąc o śniegu, który we
- 4 -
48582707.004.png
wszystkich miesiącach letnich spadnie wprawdzie, ale się nie utrzyma; mimo
wszystko przełom roku już nastąpił i na najbliższy czas niewątpliwie zapowiadał
decydujące przemiany, bo od owej nocy karnawałowej, gdy Hans Castorp pożyczył
był od pani Chauchat ołówek, który jej potem zwrócił, a w zamian otrzymał, tak jak
chciał, coś innego, ów pamiątkowy upominek, który nosił w kieszeni, od nocy owej
upłynęło już sześć tygodni — a więc dwa razy więcej, niż Hans Castorp pierwotnie
miał zamiar tu w górze pozostać.
Istotnie upłynęło sześć tygodni od wieczoru, w którym Hans Castorp poznał się
z Kławdią Chauchat i powrócił do swego pokoju znacznie później niż służbisty
Joachim do swojego; sześć tygodni od następnego dnia, w którym nastąpił wyjazd
pani Chauchat, jej t y m c z a s o w y wyjazd do Dagestanu, daleko na wschód za
Kaukazem. Że był to wyjazd tymczasowy, wyjazd tylko na ten raz, że pani Chau-
chat zamierza wrócić, że nie wiadomo kiedy, ale prędzej czy później na pewno
będzie chciała czy nawet musiała wrócić, co do tego Hans Castorp miał zapewnie-
nie bezpośrednie i ustne, złożone nie w podanym tu obcojęzycznym dialogu, lecz
później, w okresie, który z naszej strony przepuściliśmy bez słów, w którym prze-
rwaliśmy uwarunkowany czasem bieg naszego opowiadania i oddaliśmy głos tylko
jemu, czystemu czasowi. W każdym razie młody człowiek otrzymał te zapewnienia
i pocieszające obietnice, zanim jeszcze powrócił pod nr 34; w następnym bowiem
dniu nie zamienił już ani słowa z panią Chauchat, a tylko ją dwa razy z daleka
widział: raz przy obiedzie, gdy w niebieskiej sukiennej spódnicy i białym swetrze,
trzasnąwszy oszklonymi drzwiami i wśliznąwszy się z wdziękiem, raz jeszcze sia-
dła do stołu; Hansowi Castorpowi serce biło wtedy w gardle i gdyby nie pilnowała
go czujnie panna Engelhart, byłby twarz zakrył rękoma; po raz drugi zaś widział ją
po południu o trzeciej godzinie podczas jej odjazdu, przy którym właściwie nie był
obecny, ale któremu się przyglądał z okna na korytarzu, wychodzącego na podjazd.
Wydarzenie to miało przebieg taki, jaki Hans Castorp podczas swego pobytu
nieraz już tu oglądał: sanki czy powóz zatrzymywały się przed podjazdem, woźnica
i posługacz przymocowywali kufry, a zaprzyjaźnieni goście sanatoryjni zbierali się
przy drzwiach wejściowych dla pożegnania tego, kto — wyleczony lub nie wyle-
czony — wyjeżdżał z powrotem w niziny, aby tam żyć lub umrzeć; byli nawet tacy,
co przerywali swoją robotę dla użycia wrażeń, jakie zapowiadał wyjazd; zjawiał się
pan w tużurku z zarządu sanatorium, niekiedy nawet lekarze, i w końcu wychodził
odjeżdżający, przeważnie z promieniejącym obliczem, na chwilę bardzo ożywiony
spotykającą go przygodą, łaskawie się kłaniając tym, co ciekawie stali dokoła i któ-
rzy pozostawali, gdy on odjeżdżał... Tym razem wyjeżdżającą była pani Chauchat:
wyszła uśmiechając się, z naręczem kwiatów, w długim płaszczu podróżnym
- 5 -
48582707.001.png
Zgłoś jeśli naruszono regulamin