Bürger Gottfried A. - Przygody Münchausena (popr.).pdf
(
407 KB
)
Pobierz
GOTTFRIED A. BÜRGER
PRZYGODY
MÜNCHHAUSENA
PRZEKŁAD: HANNA JANUSZEWSKA
INSTYTUT WYDAWNICZY „NASZA KSI
Ę
GARNIA” WARSZAWA 1983
Słowo wst
ę
pne
Przez długie wieki ludzie pracuj
ą
cy ci
ęż
ko na roli i w rzemio
ś
le
ż
yli jak niewolnicy i n
ę
dzarze.
Pragn
ę
li oni — jak ka
ż
dy człowiek — wolno
ś
ci, szcz
ęś
cia i wiedzy, ale naprawd
ę
wolni, bogaci i po-
t
ęż
ni mogli by
ć
wówczas tylko w marzeniach. W długie, zimowe wieczory opowiadali sobie legendy i
bajki tak pełne rado
ś
ci, niezwykłych i szcz
ęś
liwych przygód, jak ich dola była smutna, szara i ci
ęż
ka.
W ba
ś
niach znajdowali to, czego brakowało im w
ż
yciu — rado
ść
, wolno
ść
, dostatek, panowanie nad
siłami przyrody, nad przestrzeni
ą
, któr
ą
wówczas trzeba było przecie
ż
pokonywa
ć
na piechot
ę
lub co
najwy
ż
ej konno.
Ka
ż
dy naród posiada własny, niewyczerpany skarbiec takich ludowych opowiada
ń
, ba
ś
ni i ba-
jek — skrz
ą
cych si
ę
wspaniałymi, fantastycznymi pomysłami, błyskaj
ą
cych dowcipem i wesoł
ą
kpin
ą
,
pełnych pogody
ż
ycia i marze
ń
o szcz
ęś
liwej i sprawiedliwej przyszło
ś
ci
ś
wiata.
Twórc
ą
wspaniałych w
ą
tków, stanowi
ą
cych podstaw
ę
przygód opowiedzianych w tej ksi
ąż
ce,
nie jest baron Hieronim Münchhausen, który
ż
ył naprawd
ę
w Niemczech przed dwoma wiekami,
przez dziesi
ęć
lat słu
ż
ył jako oficer kawalerii w armii rosyjskiej i zyskał sław
ę
niezwykłego samo-
chwała, zmy
ś
laj
ą
cego przy kieliszku niestworzone historie, jakie mu si
ę
rzekomo zdarzyły.
Równie
ż
Gottfried August Bürger, znakomity poeta niemiecki z XVIII wieku, którego nazwisko
widnieje na okładce, nie wymy
ś
lił sam wszystkich tych uroczych bajek my
ś
liwskich,
ż
ołnierskich i
podró
ż
niczych.
Stworzył je niemiecki lud — bogata fantazja wielu pokole
ń
bezimiennych gaw
ę
dziarzy, tych
nieznanych artystów
ż
yj
ą
cych pod chłopskimi strzechami czy ubranych w uniformy prostych
ż
ołnie-
rzy.
Baron Münchhausen popijaj
ą
cy wino w wesołej kompanii i chełpi
ą
cy si
ę
przed ni
ą
swymi
zmy
ś
lonymi wyczynami i awanturami bezwiednie czerpał pomysły do swych przechwałek z ludowych
ba
ś
ni, zasłyszanych od chłopów i wyczytanych w popularnych wówczas kieszonkowych „Podr
ę
czni-
kach dla wesołków”. Z takich wła
ś
nie bajek o niezwykłych sposobach my
ś
liwskich, o lasach wyrasta-
j
ą
cych w mgnieniu oka pod samo niebo, o olbrzymach stawiaj
ą
cych siedmiomilowe kroki, o czaro-
wnicach lataj
ą
cych w powietrzu na miotłach, o dziwacznych zwierz
ę
tach — układał dowcipny baron
swoje opowiadania o tym, jak to polował na kaczki i nied
ź
wiedzie, harcował na fruwaj
ą
cych kulach
armatnich, wspinał si
ę
na ksi
ęż
yc po p
ę
dzie fasoli i korzystał z usług trzech niezwykłych słu
żą
cych...
Jego pełne cudownych i nieprawdopodobnych przygód wyprawy morskie przypominaj
ą
ż
ywo star
ą
niemieck
ą
bajk
ę
ż
ołniersk
ą
„O sze
ś
ciu zuchach, którzy zwiedzili cały
ś
wiat”.
Opowiadania Münchhausena, spisane i wydane najpierw anonimowo w Niemczech, potem
przeło
ż
one na j
ę
zyk angielski, zwróciły uwag
ę
poety Gottfrieda Augusta Bürgera, który słyn
ą
ł jako
twórca pi
ę
knych ballad — wierszy opartych na ludowych legendach i opowiadaniach, opiewaj
ą
cych
niedol
ę
i bohaterstwo prostych ludzi. Opracował on na nowo, upi
ę
kszył i rozszerzył przygody
Münchhausena i wydał je drukiem w 1786 roku, zatajaj
ą
c zreszt
ą
swoje nazwisko jako ich autora.
W uj
ę
ciu Bürgera fantastyczne przygody niemieckiego barona, zawadiaki i blagiera, nabrały
cech subtelnej, ale ci
ę
tej gdzieniegdzie kpiny z całej niemieckiej szlachty, z jej awanturniczo
ś
ci,
opilstwa i nieróbstwa.
Opowiadania te zyskały szybko rozgłos w Niemczech i nawet w innych krajach. We Francji na
przykład przeło
ż
ył w zeszłym stuleciu ksi
ąż
k
ę
Bürgera słynny pisarz francuski Teofil Gautier, a
współczesny mu rysownik i malarz Gustaw Dore ozdobił j
ą
wspaniałymi sztychami. Baron Münch-
hausen stał si
ę
wsz
ę
dzie uosobieniem wesołego gawedziarza-samochwała, a opowie
ść
o jego cudo-
wnych przygodach rozsławiła po całym
ś
wiecie pi
ę
kne w
ą
tki ludowych niemieckich bajek.
Zdzisław Ryłko
Podró
ż
z przygodami
Wyruszyłem z domu w podró
ż
do Rosji w połowie zimy, mniemaj
ą
c całkiem słusznie,
i
ż
tylko wówczas mróz i
ś
nieg, bez
ż
adnych kosztów ze strony szacownych i troskliwych
rz
ą
dów, darmo wygładz
ą
wreszcie drogi poprzez północne okolice Niemiec, Polsk
ę
, Inflanty i
Kurlandi
ę
, drogi, które wedle opisów wszystkich podró
ż
ników s
ą
jeszcze bardziej wyboiste
ni
ż
ś
cie
ż
ki wiod
ą
ce do
Ś
wi
ą
tyni Cnoty.
Podró
ż
owałem konno. Najlepszy to sposób, zwłaszcza gdy zacny jest je
ź
dziec i szkapa.
Nie narazisz si
ę
wtedy na spraw
ę
honorow
ą
z pierwszym lepszym uprzejmym niemieckim
poczmistrzem ani na to, by wiecznie spragniony pocztylion włóczył ci
ę
od karczmy do karcz-
my.
Byłem lekko odziany, co, gdym si
ę
coraz bardziej zapuszczał na północny wschód,
dosy
ć
dawało si
ę
we znaki.
Łacno wi
ę
c sobie wystawi
ć
, jak przy tak srogiej pogodzie czuł si
ę
w pustej okolicy ubo-
gi, stary człowieczyna, który na polskim wygonie le
ż
ał opuszczony, ledwo paroma łachami
nago
ść
sw
ą
skrywaj
ą
cy. Serce
ś
cisn
ę
ło mi si
ę
z
ż
alu nad biedaczyskiem. Wi
ę
c cho
ć
i mnie
mróz a
ż
pod
ż
ebra w serce si
ę
wgryzał, przecie
ż
narzuciłem na
ń
mój płaszcz podró
ż
ny.
Wtedy z nagła ozwał si
ę
z niebios cudowny głos, wychwalaj
ą
cy mój czyn miłosierny:
— Niech mnie wszyscy diabli, synu! To ci b
ę
dzie policzone!
— A niech tam — pomy
ś
lałem i jechałem dalej, a
ż
mnie ogarn
ę
ły mrok i noc. Jak
okiem si
ę
gn
ąć
, nie jawiła si
ę
, nie odzywała
ż
adna wie
ś
. Kraj cały le
ż
ał pod
ś
niegiem, nie
sposób wypatrzy
ć
ni drogi, ni mostu. Znu
ż
ony jazd
ą
, zsiadłem z konia i przywi
ą
załem go do
czego
ś
, co mi kształtem przypominało stercz
ą
cy ze
ś
niegu pieniek. Dla pewno
ś
ci podło
ż
yłem
sobie pistolety pod rami
ę
, ległem opodal na
ś
niegu i uci
ą
łem sobie zdrow
ą
drzemk
ę
a
ż
do
białego dnia.
Zdumiałem si
ę
wielce, gdym obaczył,
ż
e le
żę
po
ś
rodku wsi, na cmentarzu ko
ś
cielnym.
Mego konia pocz
ą
tkowo nigdzie dojrze
ć
nie mogłem. Lecz — oto usłyszałem gdzie
ś
wysoko
nade mn
ą
r
ż
enie. Gdym spojrzał w gór
ę
, ujrzałem,
ż
e moje konisko do kurka ko
ś
cielnego
przywi
ą
zane u wie
ż
y dynda! Wnet poj
ą
łem, jak si
ę
rzecz miała: cał
ą
wie
ś
noc
ą
zasypał
ś
nieg,
a gdy z nagła mróz zel
ż
ał,
ś
nieg zacz
ą
ł taja
ć
, a ja
ś
pi
ą
c obsuwałem si
ę
wraz z nim po trosze,
pomalu
ś
ku i łagodnie.
To za
ś
, com w ciemno
ś
ci wzi
ą
ł za pieniek ze
ś
niegu stercz
ą
cy, do czegom mego konia
przywi
ą
zał, był to krzy
ż
czy te
ż
kurek na ko
ś
cielnej wie
ż
y.
Nie zastanawiaj
ą
c si
ę
wi
ę
c wiele, wzi
ą
łem jeden z mych pistoletów i paln
ą
łem z niego
w cugle od uzdy mojego wierzchowca. W ten sposób odzyskałem konia i ruszyłem dalej w
drog
ę
.
Potem wszystko szło dobrze, a
ż
do chwili gdy przybyłem do Rosji, gdzie nie ma zwy-
czaju zim
ą
konno podró
ż
owa
ć
.
Ż
e za
ś
kieruj
ę
si
ę
zasad
ą
„Co kraj — to obyczaj” — nabyłem
małe, r
ą
cze sanki zaprz
ę
gni
ę
te w jednego konia i ruszyłem do Petersburga z animuszem.
Nie pomn
ę
ju
ż
zgol
ą
, czy mi si
ę
to przydarzyło w Estonii, czy te
ż
w okolicach
pomi
ę
dzy Narw
ą
i New
ą
, to przecie pami
ę
tam, i
ż
było to w srogim lesie, gdym ujrzał p
ę
dz
ą
ce
za mn
ą
straszliwe wilczysko, któremu gwałtowny zimowy głód dodawał jeszcze r
ą
czo
ś
ci.
Tote
ż
wilk mnie wnet dogonił i zdawało si
ę
,
ż
e ju
ż
nie ma dla mnie ratunku. W okamgnieniu
poło
ż
yłem si
ę
na płask na dnie sa
ń
, zdaj
ą
c konia na jego własny spryt, co mi si
ę
zdało najle-
psze dla nas obu.
I wtedy stało si
ę
to, co mi wprawdzie chodziło po głowie, ale czegom si
ę
ani spodzie-
wał, ani oczekiwał.
Wilczysko, nie bacz
ą
c na moj
ą
skromn
ą
osob
ę
, dało przeze mnie susa i, zapami
ę
tałe w
zło
ś
ci, skoczyło wprost na konia, oderwało i łykn
ę
ło za jednym razem cały zad biednej
szkapy, która z trwogi i bólu; gnała tym ci pr
ę
dzej.
A ja, skryty w saniach i bezpieczny, ukradkiem uniosłem głow
ę
i wtedy ujrzałem z
przera
ż
eniem,
ż
e wilczysko prze
ż
arło prawie konia na wylot.
Zaledwie jednak wcisn
ę
ło si
ę
zgrabnie do wewn
ą
trz ko
ń
skiego kadłuba, skorzystałem z
okazji i zamachn
ą
łem si
ę
siarczy
ś
cie biczem po jego kudłach. Cho
ć
wilczysko tkwiło jakby w
pokrowcu, przecie
ż
ten niespodziewany cios nap
ę
dził mu t
ę
giego stracha. Z całej mocy
targn
ę
ło si
ę
naprzód, a
ż
spadł ze
ń
ko
ń
ski zezwłok i wyobra
ź
cie
ż
sobie! — miast konia gna
wilczysko w zaprz
ę
gu! Ja ze swej strony coraz g
ęś
ciej
ś
wiadczyłem mu razy biczem i oto
niespodzianie dla obydwu nas, zdrowo i cało, galopem wpadli
ś
my do Petersburga, ku niema-
łemu zdumieniu spektatorów *.
Nie b
ę
d
ę
was, panowie, nu
ż
ył czcz
ą
gadanin
ą
o poło
ż
eniu, sztukach pi
ę
knych, naukach
ani o osobliwo
ś
ciach tej
ś
wietnej rosyjskiej stolicy. Nie b
ę
d
ę
te
ż
zabawia
ć
was intry
ż
kami i
swawolnymi przygodami, jakie si
ę
zdarzaj
ą
na przyj
ę
ciach, gdzie pani domu cz
ę
stuje go
ś
cia
wódk
ą
i całusem. Godniejsze waszej uwagi zdaj
ą
mi si
ę
przedmioty bardziej szlachetne,
tycz
ą
ce si
ę
koni i psów, których byłem zawsze najszczerszym przyjacielem, a tak
ż
e opowiem
co nieco o lisach, wilkach i nied
ź
wiedziach. Tej bowiem dzikiej zwierzyny jest w Rosji wi
ę
-
ksza obfito
ść
ni
ż
w którymkolwiek kraju
ś
wiata.
Ż
e trwało to czas niejaki, nim si
ę
do wojska zaci
ą
gn
ą
łem, tedym przez par
ę
miesi
ę
cy z
pełnej swobody korzystał i mogłem czas mój i pieni
ą
dze przehula
ć
w sposób najbardziej
godny szlachcica. Niejedna noc upłyn
ę
ła mi przy kartach, a wiele — przy brz
ę
ku pełnych
kielichów. Mrozy panuj
ą
ce w tym kraju, a tak
ż
e jego obyczaje nadały flaszy, kompance za-
baw i rozrywek, rang
ę
o wiele wy
ż
sz
ą
ni
ź
li w naszym trze
ź
wym niemieckim kraju. I spotka-
łem tu mnóstwo ludzi, którzy w szlachetnej sztuce popijania godni byli zwa
ć
si
ę
artystami.
Lecz ka
ż
dy z nich za lichego partacza by uchodził przy siwobrodym, czerwonym jak
burak generale, który z nami przy wspólnym stole ucztował. Stary ten jegomo
ść
postradał był
w bitwie z Turkiem wierzchni
ą
cz
ęść
czaszki i z tej to przyczyny, gdy tylko kto
ś
nowy do
naszej kompanii trafił, w sposób najgrzeczniejszy, dwornie go przepraszał, i
ż
przy stole nie
zdejmuje kapelusza.
Miał on zwyczaj podczas uczty wypró
ż
nia
ć
par
ę
flasz winiaku, ko
ń
cz
ą
c wyczyn butl
ą
araku lub zaczynaj
ą
c rzecz od nowa, gdy tylko zdarzyła si
ę
po temu sposobna okazja. Nigdy
jednak nie spostrzegłe
ś
, by cho
ć
troch
ę
miał w czubie. Nie uwierzycie mi, panowie, gdzie
le
ż
ała tego przyczyna! Wybaczam wam to, bowiem i mnie było trudno rzecz t
ę
poj
ąć
. Nie
mogłem jej sobie długo wytłumaczy
ć
, a
ż
z nagła i niespodzianie klucz do tej zagadki znala-
złem.
Od czasu do czasu generał lekko unosił kapelusz. Widziałem to nieraz i nie brałem mu
tego za złe. Rzecz prosta, i
ż
rozgrzewało mu si
ę
czoło, rzecz prostsza jeszcze, i
ż
je chciał
ochłodzi
ć
. Wreszcie kiedy
ś
zobaczyłem,
ż
e wraz z kapeluszem podnosi si
ę
przymocowana
do
ń
srebrna blaszka, któr
ą
generał miał załatan
ą
czaszk
ę
, i wówczas zawsze kurzy mu si
ę
ze
łba opar wypitych przez niego mocnych trunków. Szepn
ą
łem o tym paru przyjaciołom i
o
ś
wiadczyłem gotowo
ść
zaraz, a był to ju
ż
wieczór, prawdziwo
ść
moich słów udowodni
ć
.
Stan
ą
łem wiec z moj
ą
fajk
ą
za generałem i wła
ś
nie, gdy opuszczał z powrotem kape-
lusz, podpaliłem kawałkiem papieru unosz
ą
cy si
ę
opar. Wtedy ujrzeli
ś
my niewidziane i pi
ę
-
kne widowisko. Słup pary nad głow
ą
bohatera przemienił si
ę
w słup ognisty, a opar snuj
ą
cy
si
ę
pomi
ę
dzy włosiem kapelusza zabłysn
ą
ł modrym, najpi
ę
kniejszym blaskiem, wspanialej
l
ś
ni
ą
c ni
ź
li aureola wokół głowy najwi
ę
kszego ze
ś
wi
ę
tych. Eksperymentu tego nie sposób
było przed generałem zatai
ć
. Lecz stary bynajmniej si
ę
o to nie gniewał i dozwolił nam nieraz
jeszcze powtarza
ć
do
ś
wiadczenie, które dodawało mu tyle dostojnej powagi.
* spektator (z łac.) — widz
Opowie
Ś
ci my
Ś
liwskie
Pomijam milczeniem poniektóre wesołe przypadki, które nas przy takich to okazjach
spotykały, mam bowiem ch
ę
tk
ę
opowiedzie
ć
wam, panowie, o co ucieszniejszych i osobli-
wszych my
ś
liwskich przygodach.
Nie zda si
ę
to wam dziwne,
ż
em zawsze lgn
ą
ł do zacnych kompanów, którzy woln
ą
,
bezkresn
ą
le
ś
n
ą
dziedzin
ę
nale
ż
ycie umiej
ą
szacowa
ć
. Zarówno rozmaito
ść
rozrywek, jak i
niezwyczajne wprost szcz
ęś
cie, które towarzyszyło ka
ż
demu mojemu poczynaniu, sprawiły,
i
ż
po dzi
ś
dzie
ń
z rozkosz
ą
to wszystko wspominam.
Kiedy
ś
, o
ś
wicie, ujrzałem przez okno mej sypialnej komnaty, i
ż
stadko dzikich kaczek,
rzekłby
ś
, pokryło całkiem wody ogromnego stawu, który le
ż
ał nie opodal. W mgnieniu oka
pochwyciłem z k
ą
ta skałkówk
ę
, szustn
ą
łem ze schodów na łeb, na szyj
ę
i najnieopatrzniej w
ś
wiecie trzasn
ą
łem głow
ą
o framug
ę
drzwi. Alem si
ę
ni na moment nie zatrzymał, cho
ć
zdało
mi si
ę
,
ż
em iskrami i gwiazdami z oczu sypn
ą
ł.
Przykładam bro
ń
do oka, celuj
ę
i patrzcie
ż
, do licha! Wraz z tylko co doznanym gwał-
townym wstrz
ą
sem odleciał krzemie
ń
od kurka! Co miałem czyni
ć
? Nie sposób było czas tra-
ci
ć
. Szcz
ęś
ciem miałem jeszcze w pami
ę
ci, co mi si
ę
ś
wie
ż
o z oczami przydarzyło. Odrywam
tedy panewk
ę
, celuj
ę
do dzikiego ptactwa i wal
ę
si
ę
pi
ęś
ci
ą
w oko. Starczyło w nim jeszcze
iskier! Hukn
ą
ł strzał. Trafiłem kaczek par pi
ęć
, cztery cyranki i par
ę
kurek wodnych.
Przytomno
ść
umysłu jest m
ęż
nych czynów podniet
ą
.
Ż
ołnierze i
ż
eglarze wielekro
ć
zawdzi
ę
czaj
ą
jej swe ocalenie, a my
ś
liwi swe szcz
ęś
cie.
Zdarzyło si
ę
, i
ż
w jednej z moich my
ś
liwskich w
ę
drówek dotarłem do wiejskiego jezio-
ra, po którym tu i tam pływało sobie kilkadziesi
ą
t dzikich kaczek. Były jednak tak rozproszo-
ne,
ż
e nie mogłem poło
ż
y
ć
wi
ę
cej ni
ż
jedn
ą
jednym strzałem. Na domiar złego ostał mi si
ę
tylko jeden nabój w mojej flincie. Zdałoby si
ę
jednak ustrzeli
ć
ich wi
ę
cej, bom si
ę
wkrótce
spodziewał odwiedzin całej hurmy przyjaciół i znajomków. Nagle wpadło mi na my
ś
l,
ż
e
mam przecie w mej my
ś
liwskiej torbie jeszcze jeden kawałek słoniny, który mi pozostał z
zabranej na polowanie przek
ą
ski. Przywi
ą
załem tedy słonin
ę
do psiej smyczy, któr
ą
rozplo-
tłem, co najmniej czterykro
ć
j
ą
podłu
ż
aj
ą
c.
Co uczyniwszy, skryłem si
ę
w sitowiu, przy samym brzegu, wystawiłem mój kawałek
słoniny na smyczy i ku mojej uciesze widz
ę
,
ż
e najbli
ż
ej pływaj
ą
ca kaczka
ż
wawo si
ę
do
ń
zbli
ż
a i łyka. Za ni
ą
podpływaj
ą
inne, gdy przywi
ą
zany do smyczy gładki k
ę
s w nieprzetra-
wionym stanie szybko si
ę
z kaczki drugim ko
ń
cem wy
ś
lizn
ą
ł, łyka go druga, trzecia i tak
dalej po kolei. Mówi
ą
c krótko, k
ę
s przew
ę
drował przez wszystkie kaczki, ani jednej nie omi-
n
ą
wszy, i nie odczepił si
ę
nawet od smyczy!
Były na ni
ą
nanizane jak perły na sznurek. Przyci
ą
gn
ą
łem je wi
ę
c pi
ę
knie-ładnie do
brzegu i owin
ą
wszy si
ę
wokół ramion i piersi sze
ś
ciokrotnie sznurem ruszyłem ku domowi.
Drogi miałem jeszcze szmat przed sob
ą
i m
ę
czyli mnie setnie ci
ęż
ar tylu kaczek. Wy-
rzucałem sobie ju
ż
prawie, i
ż
ich tyle połapałem. Wtedy przydarzyło mi si
ę
co
ś
, co mnie w
pierwszej chwili wprawiło w niemały ambaras. Kaczki bowiem były wszystkie jeszcze
ż
ywe
i, otrz
ą
sn
ą
wszy si
ę
z pierwszego oszołomienia, j
ę
ły krzepko bi
ć
skrzydłami, unosz
ą
c si
ę
ze
mn
ą
wysoko w powietrze.
Niejeden by si
ę
zatracił w podobnych okoliczno
ś
ciach, ja jednak wykorzystałem je, jak
mogłem najlepiej, na mój po
ż
ytek. J
ą
łem bowiem wiosłowa
ć
po powietrzu połami mego
kabata, w stron
ę
domu si
ę
kieruj
ą
c.
Gdym si
ę
tak w górze nad moim domem ju
ż
znalazł, trzeba si
ę
było jako
ś
opu
ś
ci
ć
,
szkody sobie nie czyni
ą
c. Ukr
ę
ciłem wi
ę
c łeb jednej kaczce, potem drugiej, trzeciej i innym. I
w ten sposób miarowo i łagodnie osun
ą
łem si
ę
poprzez komin mego domu na sam
ś
rodek
Plik z chomika:
SkuteczneUwodzenie
Inne pliki z tego folderu:
Little Bentley - Instynkt śmierci.pdf
(1392 KB)
Ballard J.G. - Imperium Słońca 01 - Imperium Słońca.pdf
(1135 KB)
Ballard J.G. - Imperium Słońca 02 - Delikatność kobiet.pdf
(1188 KB)
§ Dosa David - Oskar. Kot, który przeczuwa śmierć.pdf
(1135 KB)
§ Michener James A - Hawaje - Wielki Błękit.pdf
(1301 KB)
Inne foldery tego chomika:
!!!NEWS!
# newsy
# newsy 2
♜♜ - mobi, epub
Diety
Zgłoś jeśli
naruszono regulamin