Łysiak Waldemar - Odwet Salonu.pdf

(96 KB) Pobierz
Odwet Salonu czyli „ręka, noga, mózg na ścianie”
„Po ludzku rzecz biorąc, nie ma nic
gorszego niż tłumaczyć, że nie jest
się wielbłądem. Kiedy stajemy
wobec takiej konieczności,
czujemy niesmak. Bo przecież
tłumacząc się, niejako dajemy
pozór zasadności zarzutu”.
Maciej Łętowski, 2006
Kiedy Instytut Pamięci Narodowej przyznał mi kilka lat temu status „pokrzywdzonego”,
mogłem wreszcie — zgodnie z prawem — zobaczyć swoją „teczkę” esbecką. Była, ku
mojemu żalowi, mocno odchudzona na skutek diety, którą kiszczakowskie MSW
stosowało selektywnie wobec swych akt (w latach 1989–1992) za pomocą niszczarek i
płomieni, nie bez życzliwej tolerancji ze strony „naszego premiera”, jego ministrów
tudzież całego Salonu. Ale i tak miałem więcej szczęścia niż liczne figury o znanych
nazwiskach (Lech Kaczyński, Ryszard Bugaj i in.), które zobaczyły swoje „teczki”
kompletnie puste. U mnie zachowało się przynajmniej trochę danych na temat inwigilacji
Łysiaka–poligloty, konkretnie: parę materiałów „kartoteki” „Kontakty z cudzoziemcami”.
Dzięki temu dowiedziałem się m.in., że moje lokum przy al. Stanów Zjednoczonych
(gdzie mieszkałem kilkanaście lat, zanim wróciłem do rodzinnego domu na Saskiej
Kępie) było monitorowane z mieszczącego się vis–ą–vis pawilonu, a główny agent
rozpracowujący Łysiaka nosił pseudonim „Cedyk”, co jest zniekształconą (przez błąd
kopisty?, przez chęć uniknięcia zarzutu o antysemityzm?) formą żydowskiego terminu
„cadyk” (hebrajskie: człowiek sprawiedliwy, człowiek święty). Dzisiaj główna centrala
monitorująca działalność Łysiaka mieści się w redakcji „Gazety Wyborczej”, a głównym
monitorującym jest tamtejszy cadyk, którego zresztą salonowiec Kutz nazwał niedawno
„polskim świętym”, expressis verbis.
Z tym „świętym” oraz ze stworzonym przezeń mocarnym Salonem prywiślińskim toczę
bezpardonową wojnę już całe siedemnaście lat. Kilkadziesiąt artykułów i felietonów,
kilkanaście wywiadów, dziesięć książek publicystycznych — łącznie kilka tysięcy
antymichnikowsko–antysalonowych stron. Jeżeli ktoś zrobił więcej dla demaskowania
Michnika i dla negliżowania łajdactw Salonu — proszę mi tego człowieka wskazać. Salon
— prawem rewanżu — wojował ze mną na przemian dwiema metodami: okresowo
zamilczaniem (czyli dyrektywą dla mediów: ni pół słowa ą propos Łysiaka, nie ma takiego
kogoś!), i okresowo dziką kanonadą pomówień plus epitetów. Jedna i druga metoda
zawiodły: „astronomiczne” nakłady książek Łysiaka nie chciały spadać, tymczasem
fałszywawy nimb Michnika i parszywy prestiż Salonu kruszyły się coraz bardziej.
1
Odkąd do władzy doszedł PiS, brudna wojna salonowców z antysalonowcami przybrała
formy swoiście konwulsyjne wskutek furii przegranych, tudzież ich strachu, bo
zwycięstwo Kaczyńskich równało się anihilacji WSI, czyli ostatniego kagiebowskiego
(ściślej: gieeruowskiego) bastionu, dzięki któremu różowo–czerwony Układ bezkarnie
dotychczas żerował na III RP, traktując majątek państwa jak zbójecki łup, demokrację jak
knajpianą lafiryndę, a prawo jak piłeczkę cyrkowego żonglera. Stąd permanentne
paroksyzmy polityczne (także sejmowe) minionych kilkunastu miesięcy — rozpaczliwa
czkawka prób quasi puczowych, mających wyhamować kataklizm, jakim jest dla Salonu
uzdrawianie (dekomunizowanie, deagenturyzowanie i deróżowienie) państwa. W tej
walce ostatnich dwóch lat słowo drukowane grało rolę ważną.
Dwa lata temu (ze schyłkiem roku 2004) wydałem książkę pt. „Salon”. Znalazły się tam
informacje bolesne (kompromitujące) dla Salonu i mordercze dla A. Michnika.
Niewątpliwie Michnikowi podcięła nogi „afera Rywina”, lecz i o moim „Salonie” mówiono,
że był niczym osikowy kołek wbity przez Łysiaka w truchło wampira. Wtedy salonowa
centrala („GW”) nie reagowała, starali się książkę przemilczeć — zamilczeć na śmierć.
Kiedy jednak po kilkunastu miesiącach sprzedano prawie ćwierć miliona egzemplarzy
(dzięki czemu w medialnych rankingach za cały 2005 rok „Salon” zdeklasował wszelką
konkurencję, polską i cudzoziemską) — uznali, że trzeba zmienić modus, bo tamta
metoda jest mało skuteczna. „Salon 2” (tom I–II, jesień 2006) potraktowano więc metodą
ekstremalnie odmienną — dużym, gwałtownym atakiem na Łysiaka. Zaczekano do Świąt
Bożego Narodzenia (kiedy gazety rekordowo się sprzedają) i przywalono kolczastą
maczugą, by wbić krwawe szczątki Łysiaka w glebę definitywnie. Odwet miał być
śmiertelny dla „oszołoma”, którego niegdyś przezwano „publicznym wrogiem numer 1
Adama Michnika”, i który swym piórem tyle krwi napsuł Salonowi, odbierając tej loży
mnóstwo sympatyków.
Jako egzekutora wyznaczono (lub sam się zgłosił) obywatela Wojciecha
Czuchnowskiego, etatowego funkcjonariusza „GW” (w kręgach prawicowych mówi się o
nim „człowiek Michnika do brudnej roboty”; ma też środowiskową ksywkę „bokser”, bo
lubi grozić pięściami swym polemistom w studiach radiowych i telewizyjnych). Przydano
mu kilku pomagierów (lub sam ich sobie zwerbował) jako podpowiadaczy i sui generis
konsultantów, robota bowiem miała być wszechstronna i wykonana perfekcyjnie. Dwaj
spośród tych kooperantów odegrali role wiodące — jeden znany pismak (Stefan
Bratkowski) i jeden anonim, którego figura przestała być dla mnie anonimowa nim
dojechałem do połowy dwukolumnowego antyłysiakowego paszkwilu marki „GW”.
Okazało się, że to historyk, który kiedyś przez nieomal dekadę był moim kumplem, i
którego bezlitośnie pogoniłem przy końcu lat osiemdziesiątych, gd1y wyszło na jaw, że tu
i tam „chlapał” sekrety powierzone mu w zaufaniu. Teraz gadzina się zemściła,
współprodukując salonowy odwet. Tożsamość nędznika zdradziło mi kilka
zasugerowanych przezeń Czuchnowskiemu szczegółów, m.in. gadka o mojej publikacji
podziemnej (wiedział tylko o tej jednej, dlatego tylko tę jedną wskazał, a Czuchnowski to
kupił). Natomiast Stefan Bratkowski był moim sympatykiem w drugiej połowie lat
2
siedemdziesiątych, kiedy przedstawiał się poufnie jako antykomunista, lecz w III RP
przyłączył się do Salonu i stał zajadłym krytykiem prawicy tudzież konserwatyzmu; vulgo:
rozdzieliła nas wojenna barykada. Dwa różne światy (światopoglądy), żadnej możliwości
budowania kładki nad przepaścią.
Mam stuprocentową pewność, że obywatel–„GW”–Czuchnowski, przystępując do
realizacji tego zadania, sądził, iż pójdzie mu bardzo łatwo. Jeśli bowiem ktoś przeżył w
PRLu prawie pół wieku, i jeszcze działał publicznie, to właściwie nie ma takiej szansy, by
coś brzydkiego (lub choćby brzydkawego) się do niego nie przylepiło, ergo: by nie można
mu było wydłubać z życiorysu jakiegoś brudku, smrodku, czegoś mętnawego —
czegokolwiek! Wiadomo, iż nawet te nieliczne ikony prawicy, które dziś uchodzą za
krystalicznych, cudem nieubabranych czyściochów epoki PRL–u, mają na swoim koncie
wstydliwe grzeszki, choćby drobne — jakieś nieciekawe znajomości czy chwilowe
niefortunne przynależności (organizacyjne), jakieś uczestnictwa, apele (o pokój), marsze,
talony, proreżimowe (np. rocznicowe) serwituciki piórem, itp. Musiał więc mieć również
Łysiak! Znajdzie się to, wywali tłustym drukiem, zdemonizuje odpowiednim
komentarzem, i będzie po Łysiaku, a guru „Adaś” pogłaszcze główkę egzekutora, da
premię, może awansik? Tak więc, rozpierani optymistyczną nadzieją, red. Czuchnowski i
jego sztab przystąpili do kwerendy tekstów Łysiaka i do precyzyjnej analizy życiorysu
Łysiaka…
Nadzieja bywa mateczką nie tylko głupich, lecz i wrednych. Trafili, biedacy, w kosmiczną
pustkę. Nul! O kolaboracji ze „służbami” czy o przynależności do PZPR raczej nie marzyli
(to byłoby zbyt piękne!), ale żeby chociaż jakieś członkostwo w „przybudówkach” (SD,
ZSL), jakaś paskudnawa organizacyjka (typu PRON), jakieś trefne stowarzyszonko
(rodzaju TPPR), ba, jakieś choćby jednorazowe uczestnictwo w proreżimowej imprezie
(wiec, zjazd, konferencja). Tymczasem — nic! „Klient” nie był nawet — o dziwo —
członkiem ZLP (Związku Literatów Polskich)! Ano nie byłem, mimo stałej silnej presji w tej
sprawie ze strony Wydziału Kultury KC PZPR. Tak więc pod względem aktywności
organizacyjnej „klienta” egzekutorzy zanotowali fiasko — zupełny klops! Cóż tedy
zostało? Pióro! Pisanina — pisząc tyle lat, musiał coś palnąć wazeliniarsko, choćby
jeden razik. Przeryli wszystkie teksty „klienta”, każde zdanie, i wreszcie… znaleźli ten
jeden kompromitujący Łysiaka „razik”, plus dwa krótkie cytaty z Gierka. Uuuff!
Nim powiem cóż to był za „razik” i jakie cytaty, muszę wyznać, że czuję głęboką
satysfakcję, iż znaleźli się w Salonie ludzie dobrej woli, którzy drobiazgowo, z linijką,
przeczytali całą moją beletrystykę, eseistykę i publicystykę. Robiąc to musieli zaznać
wielu zdziwień. Nie mieli bowiem chyba pojęcia jak dużo antykomunistycznych i
antysowieckich kopniaków udawało się sprawnemu pióru przepchnąć przez reżimową
cenzurę, która się czasami zagapiała. Choćby fragment finałowego dialogu „Kolebki” o
„Polsce z pozorami wolności jeno”, czy cytowanie takich słów Napoleona: „Partia
podtrzymywana bagnetami cudzoziemców zawsze jest bandą przegranych
kryminalistów”, czy mnóstwo anagramowego kontrbolszewizowania w „Wyspach
3
bezludnych” (gdzie puszczono także cały antyrosyjski — metaforycznie antysowiecki —
rozdział „Notre Dame de Petersburg”), itd., itp., aż po koronę tych gier, po prognozującą
upadek ZSRR, aluzyjną (chociaż jasną dla każdego) frazę z „Wysp Zaczarowanych”
(1974): „Nie ma wiecznych imperiów i nie trzeba tu proroctw — trzeba tylko cierpliwości
(…) Naprawdę ten się śmieje, kto się ostatni śmieje (…) Wszystko to tylko problem czasu
i umiejętności doczekania. Ludzie będą przez ten czas umierać, lecz narody nie.
Cierpliwości — trawa z czasem zamienia się w mleko”. Sześć lat później to samo
proroctwo przemyciłem inną frazą („Asfaltowy saloon”): „Nieunikniona zagłada — jak
uczy nas pocieszycielka historia — grozi wszystkim imperiom”. Całą książkę („Lepszy”
1990; termin „Lepszy” oznacza tam peerelowskiego cenzora) poświęciłem wspominaniu
tych moich długoletnich (i czasami wyrafinowanych semantycznie) bojów z cenzurą,
dając bogaty rejestr „fuksów”, czyli sukcesów. „Zadaniowany” przez szefów Salonu
obywatel–„GW”–Czuchnowski musiał mieć niejaki dyskomfort, kiedy to wszystko
wertował i czytał.
Teraz już możemy spojrzeć na wspomniany „razik” i na dwa cytaciki z Gierka wydłubane
przez ekipę „GW” jako łysiakowy „crimen”. Wszystkie tyczą… zabytków i architektury!
Ponieważ obydwa moje dyplomy wyższych uczelni (warszawski plus rzymski), tudzież
paryski UNESCO–wski, miały tematykę reliktowo–artystyczną (konserwacja zabytków i
historia sztuki) — jako publicysta parałem się w PRL–u intensywnie ochroną zabytków
(mój „Raport o stanie zabytków” został uznany przez Wolną Europę „artykułem miesiąca
na kraj”), gromiąc katastrofalną niedbałość władz wobec substancji zabytkowej kraju.
Podczas walki z lokalnymi partyjnymi kacykami — dla ratowania historycznej architektury
dwukrotnie sugerowałem, że uprawiają antyrządowy sabotaż, bo przecież Edward Gierek
kazał szanować zabytki. Wytyka mi to teraz obywatel–„GW”–Czuchnowski, i dokłada
kijem PKiN. Otóż (i to jest ów „razik” ) Łysiak był wazeliniarzem, gdyż… chwalił
architekturę warszawskiego Pałacu Kultury i Nauki! Tak jest — plując na mieszkaniowe
budownictwo wielkopłytowe oświadczyłem, że przy tych „betonowych budach dla ludzi”
gmach PKiN jest ciekawszy, a przy tym to ważny zabytek dokumentujący estetykę
Socrealizmu, „bezcenne żywe świadectwo budownictwa o funkcji polityczno–
ideologicznej”. Ani na jotę nie zmieniłem zdania do dziś (notabene wtedy — 1977 —
gorąco wychwalał PKiN znany artysta, Franciszek Starowieyski, co było mi duchowym
wsparciem).
Prócz PKiN–u wygrzebali jeszcze Mongolię (pół zdania!), uprzemysłowioną według
Łysiaka przez Sowietów, ale czynienie mi zarzutu, iż skonstatowałem oczywisty fakt, nie
nadaje się w ogóle do polemiki, tak samo jak kulistość Ziemi. Zatem wzięli ten PKiN
(cieniutko!) i przywalili nim Łysiakowi, lecz mieli poczucie niespełnienia, bo przecież
szukali choć jednej armaty dużo grubszej, a taka cienizna mogła nie ukontentować szefa
żądnego krwi Łysiaka. Trzeba było coś wymyślić — więc wymyślili. Tarłem kwadratowe
oczy widząc, że tą „grubą rurą”, z której mi przywalono, jest fakt, iż władze PRL–u
zezwalały drukować moje książki, i to książki — jak z odrazą akcentuje obywatel–„GW”–
Czuchnowski — „po które czytelnicy ustawiali się w długich kolejkach, a na czarnym
4
rynku sprzedawano je za kilkakrotnie wyższą cenę”. Wniosek: Łysiak był pieszczochem
reżimu!
I tutaj powraca usalonowiony w III RP obywatel Stefan Bratkowski. Wtóruje tym bredniom
obywatela Czuchnowskiego, co jest o tyle komiczne, że ten sam Bratkowski ćwierć wieku
temu hagiografował Łysiaka na łamach „Kultury” jako antyreżimowego outsidera, pisząc
ezopowo czyli kontrcenzuralnie: „Zjawisko — w pokoleniu uważanym za najbardziej
przyziemne, on lata!…”, tudzież jako swoistego Robin Hooda PRL–u, duchowego
przywódcę gniewu trzydziestolatków („może uosabia jakieś marzenia ich wszystkich?”).
Cóż, człowiek zmienia poglądy nie będąc krową: dzisiaj salonowiec Bratkowski usłużnie
przytakuje michnikowskim egzekutorom, że tamten sławiony przezeń Robin Hood był,
prawdę mówiąc, pupilem Szeryfa z Nottinghamu.
Trzeba mi teraz własną pięścią pokutną uderzyć własną pierś: obywatel–„GW”–
Czuchnowski rzetelnie wyłuszczył wstydliwą antyłysiakową prawdę, istotnie bowiem
wydawałem książki za czasów PRL–u. Hańba!! I nie wiem czy sensownym alibi może tu
być fakt, iż miałem dobre towarzystwo, gdyż było więcej takich kolaborantów, na czele ze
świętej pamięci Zbigniewem Herbertem, którego drukowano już w latach pięćdziesiątych
(więc chyba był pupilem Gomułki), gdy mnie dopiero od 1974 roku (vulgo: za „odwilży”
gierkowskiej). A kiedy już przywołałem Herberta, nasuwa mi się ważna dygresja tycząca
nuty wiodącej represyjnego tekstu w „GW”. Otóż leitmotivem paszkwilu, który sygnował
obywatel–„GW”–Czuchnowski, jest demitologizacja życiorysu Łysiaka, a zwłaszcza sfery
„kombatanckiej” tego życiorysu, metodą pseudodowodzenia i sugerowania (głównie
sugerowania, bo „dowodów” brak), iż Łysiak to mitoman, mistyfikator, konfabulator,
blagier, baron Münchhausen RP. W tej dziedzinie — w dziedzinie urealniania (czytaj:
uabsurdalniania) życiorysów sojusznikom i wrogom — „Gazeta Wyborcza” ma
bezkonkurencyjną rutynę, prawdziwe arcymistrzostwo świata, że wspomnę (jako
przykłady klasyczne) długoletniego konfidenta SB, Andrzeja Szczypiorskiego, którego
michnikowcy latami kreowali na arcygeniusza literatury i na superautorytet moralny III
RP, tudzież Zbigniewa Herberta, któremu (kiedy wystawił Michnikowi opinię króla
oszustów, intrygantów i manipulatorów) zmajstrowali nowy życiorys kastetem,
przyrównując do „stevensonowskiego wampira Hyde’a” (sic!) i do „ludożerczego potwora
Minotaura” (sic!), a także diagnozując jako „nałogowego alkoholika” i „klinicznego
cyklofrenika” czyli wariata (sic!).
Gdy wspominam wszystkie te epitety i te haniebne werdykty, którymi dyżurni szubrawcy
z „Gazety Wyborczej” „odmitologizowali” życiorys Herberta — muszę przyznać, że
obywatel–„GW”–Czuchnowski potraktował mnie łagodnie. Ba, nawet raz
skomplementował! To tradycyjna metoda — już doktor Goebbels uczył, że w każdym
kłamstwie musi tkwić ta odrobina prawdy, która uwiarygodnia kłamstwo. Czuchnowski
przypomniał, że walczącemu z cenzurą Łysiakowi udało się „anagramowo” przemycić do
pierwszoobiegowej książki tekst o dokonanej rękami Sowietów masakrze katyńskiej. Ten
komplement miał zapewnić egzekutorowi wiarygodność jako człowiekowi
5
Zgłoś jeśli naruszono regulamin