Smierc nie przychodzi kiedy czekam - Bronislaw Sianoszek.pdf

(3247 KB) Pobierz
1
986297108.001.png
Bronisław Sianoszek urodził się w roku 1922. Po ukończeniu szkoły średniej w Grodzisku
Mazowieckim z wyróżnieniem zdaje do Miejskiej Szkoły Sztuki Zdobniczej, rzeźba bowiem
od dzieciństwa stanowiła jego wielką pasję życiową.
Wybuch wojny w 1939 roku uniemożliwia mu dalsze studia. Rozpoczyna pracę zarobkową
w okupowanej Warszawie. Wiosną 1940 roku Sianoszek nawiązuje kontakt z podziemną
organizacją KOP (Komenda Obrońców Polski), a następnie — po aresztowaniu brata — ze
Związkiem Walki Zbrojnej. Przez całą okupację Sianoszek czynnie walczy z Niemcami,
będąc kolejno kolporterem prasy konspiracyjnej, kurierem, członkiem ochrony produkcji
granatów ręcznych, dowódcą ochrony produkcji stenów w Suchedniowie, żołnierzem plutonu
ochronnego dowódcy Zgrupowania „Ponury", partyzantem Armii Krajowej. Jest odznaczony
Krzyżem Virtuti Militari V klasy i dwukrotnie Krzyżem Walecznych.
Wysłany w lipcu 1944 roku do Warszawy w charakterze kuriera włącza się do walk
powstańczych. Organizuje oddział szturmowy „Baśka". Dwukrotnie aresztowany przez
gestapo, ucieka z więzienia i ukrywa się w okolicach Warszawy, a następnie — powołany
rozkazem — wyjeżdża w Kieleckie. Po zakończeniu działań wojennych, wiosną 1945 roku,
wraca do Milanówka.
Związany przysięgą żołnierską, nie składa broni, wykonuje rozkazy swoich dowódców,
którzy w kraju zrujnowanym wojną i okupacją próbują rozpętać wojnę domową. Bohaterski
żołnierz, który walczył z Niemcami, nie zastanawiając się nad przyszłym ustrojem
wyzwolonego kraju, zostaje przez politykę swego kierownictwa postawiony w tragicznej
sytuacji człowieka walczącego przeciw własnemu narodowi.
Aresztowany w 1945 roku, skazany zostaje na karę śmierci. Wyrok ten zmieniono mu
w wyniku prośby o łaskę, skierowanej do prezydenta Bieruta, na długoletnie więzienie.
Motywem ułaskawienia był zapewne fakt wyjątkowego bohaterstwa młodego człowieka, nie
zorientowanego w skomplikowanej sytuacji politycznej tych lat, ślepo wykonującego rozkazy
dowództwa.
Kolejne amnestie polityczne umożliwiają Sianoszkowi powrót do normalnego życia w roku
1952. Swoje dramatyczne wspomnienia zaczyna spisywać w roku 1962.
„Śmierć nie przychodzi, kiedy czekam" wydajemy jako trzecią pozycję tzw. „Edycji
autentyków" — tj. książek „ludzi ciekawego życiorysu".
S ąd polowy załatwił mnie niewiarogodnie szybko. Trudno uwierzyć, że przed godziną
byłem obecny na rozprawie duchem, ciałem, słuchem i wzrokiem. Nawet przegapiłem oblicze
faceta, który odczytał mi wyrok. A może w ogóle nie czytano wyroku? Przeprowadzono mnie
do innej celi. Światło rozpalonej żarówy dokucza ponad wszelką miarę. Na korytarzu zgrzyt
żelaza po twardym. Wystawiają kible. Jestem uprzywilejowany wyrokiem śmierci. W moim
pomieszczeniu bieleje micha kloaczna z bieżącą wodą. Tę wodę mogę spuszczać i rozmawiać
z nią za każdym pociągnięciem rączki.
Łysy major prowadził rozprawę. Podniósł się. Przemówił. Potem zadawali mi pytania.
Odpowiadałem. Sprawdzali dokumenty na czerwonym podium.
Sierżant w wypłowiałym mundurze siedział najbliżej mnie. Kiwał się w krześle.
2
986297108.002.png 986297108.003.png
Zarzuty gęstniały, kiwał się coraz szybciej. Czasem pisał. Ślinił palce, przewracał kartkę, brał
nową. Kaligrafował ciężką ręką wielkie, wyraźne litery. Miał masę palców, a wszystkie
niesłychanie pracowicie poruszały się po papierze. Wreszcie ktoś powiedział: „Sąd udaje się
na naradę". Sierżant wyrysował kropę.
Sędziowie wyszli z pokoju. Strażnicy wyprowadzili mnie na korytarz. Nigdy nie
miałem mleka w oczach, a wtedy miałem. Co to było? Zmęczenie, rozpacz, lęk? Nie wiem.
Ciągle czegoś nie wiem i nie umiem.
Czekałem siedząc. Wartownicy częstowali mnie papierosami. Z kancelarii więziennej
wyszła dziewczyna w mundurze. Strażnik kichnął. I to chyba zwróciło uwagę dziewczyny.
Stanęła. Spojrzała na mnie. Są takie zdziwienia, które łapią za nogi. Ale czy ja byłem
powodem?
Przykre stukanie żelaza o kamień spłoszyło ją. Ocknęła się, jakby dźwięk przywrócił jej
kontakt z rzeczywistością. Sąd wracał. Kusy szereg poważnych zamykał sierżant protokolant.
Kuśtykał. To on obstukiwał posadzkę okuciem laski. Ruch tej laski wyrwał nas z ławy: mnie
i dwóch wartowników.
Stanąłem przed sądem. Spojrzałem na wszystkich oficerów. Stali wysztywnieni za
czerwonym podium. Usta łysego majora szykują się. Przemówił. Zaczął od tego, że ujęto
mnie z bronią w ręku.
Wyprowadzono mnie. A już i tak byłem zimny w środku. Wartownik z nosem boksera
pokazał kierunek. Poszedłem za czubkami własnych drewniaków. Dwie długie krechy
wymalowane białą farbą na froterowanej posadzce zwężały się w końcu korytarza jak szyny.
Umundurowana blondynka stała teraz przy ostatniej kracie, dzielącej pawilony. Przez
moment byliśmy blisko siebie. Palce dziewczyny dotknęły mojej dłoni. Niższy wartownik
wykonał ruch, jakby chciał czemuś przeszkodzić. Dziewczyna odezwała się prosząco:
— Papierosy, niech ma.
Schowałem pakiecik, jakbym znalazł pilnik do przecinania krat. Ale wygrałem tylko
papierosy, zapałki i draskę.
Światło bije w oczy. Zmieniam położenie na pryczy. Chrupnął zamek. Oficer
w drzwiach. Wstaję. Czuję drżenie brody. Brodę mam kędzierzawą i długą na piersi. Chowam
oczy.
— Towarzyszu, zamknijcie celę — mówi do strażnika.
Czego chce? Do celi śmierci nie przychodzą umundurowane anioły pocieszenia. Nowe
śledztwo? Już mnie wyspowiadali.
— Jestem prokuratorem — oświadczył porucznik. — Otrzymaliście papier?
— Po co?
— Przysługuje wam prawo wniesienia prośby o ułaskawienie.
— Co to da?
— Często ratuje życie — zaakcentował słowa mocnym głosem.
Przyciąga sobie taboret. Siada. Patrzy. Jak patrzy? Będzie namawiał do sypania? Chyba tak.
Nic z tego. Trzeba chronić wszystko, czego nie wyłuskano ze mnie w przesłuchaniach.
A drylowali, mój Boże... Wyczuwam, że zacznie mowę. Zaczął:
— Niczego nie przesądzam z góry. Musicie jednak zrozumieć, że przestaliście się liczyć
jako przeciwnik.
— W związku z tym?...
— Powinienem i chcę wam pomóc.
— Pomóc?
— Dziwicie się? Śledztwo wykazało, że byliście dobrym żołnierzem.
Zaskoczył mnie takim sformułowaniem opinii. Jestem skłonny uwierzyć, że któryś
z nas jest niespełna rozumu. Nie badali mnie jak dobrego żołnierza. Może poczytuje mnie za
półgłówka? Co by też zrobili, gdybym teraz ryknął, drapiąc paznokciami własną twarz?
Niejeden więzień uratował się symulując obłęd. A jak się nie uda i poznają lipę? Czy ten
prokurator bardzo mnie nienawidzi, czy nie?
3
Oficer mówi spokojnie:
— Każę dać wam ołówek i papier. Napiszcie szczerze, od serca.
— Do kogo kierować prośbę? — pytam nieśmiało.
— Do prezydenta.
— Ale jak to ująć?
— Na waszym miejscu poruszyłbym ideowe pobudki zaangażowania się w pracę
konspiracyjną. Powinniście pokazać, jak to się stało, że chcąc być uczciwym żołnierzem,
znaleźliście się w końcu w celi więzienia. Powinno wystarczyć, wystarczy.
Skinąłem głową, co równie dobrze mogło wyrażać podziękowanie za radę, jak i przytaknięcie
zdaniu prokuratora.
Porucznik podniósł się z taboretu. Szarpnął rączkę zwalniającą klapę sygnałową. Blacha
po tamtej stronie drzwi opadła. Prawie natychmiast zamek jęknął pod kluczem. Oddziałowy
i jego pomocnik wyrośli po obu stronach wolnego przejścia.
— Dostarczcie mu natychmiast przybory do pisania.
— Tak jest! — odkrzyknął wąsaty strażnik.
Ćwiartka papieru, ogryzek ołówka. W jaki sposób mam się zmieścić w wykratkowanej
stroniczce z zeszytu? Cały człowiek w kartce? Życie w papierku? Jak pisać? Całe moje
istnienie zależy od zdań obfitujących w „byki" ortograficzne, za które łapałem dwóje nawet
w powszechniaku! A teraz...
Szanowny Obywatelu Prezydencie
Zwracam się z prośbą o ułaskawienie. Nie jestem znowu aż tak winien, żeby mnie skazywać na
śmierć. O wszystkim zdecydował zepsuty karabin znaleziony późną jesienią trzydziestego
dziewiątego roku. Kolega znalazł mauzera, ja przewiozłem broń i ukryłem ją w swoim domu.
Pragnęliśmy na własną ręką tłuc Niemców. Mój starszy brat robił już poważną robotę
podziemną. Zazdrościłem mu. Czułem się upokorzony tym, że mnie traktuje jak szczeniaka,
który nie dorósł do powierzenia mu wielkiego sekretu. Język mnie swędził, by powiedzieć
bratu o tym karabinie. Powiedziałem. Starszy brat zaprzysiągł mnie, a ja innych kolegów.
Dla sprawdzenia przebiegam wzrokiem po napisanym tekście. Widzę na papierze
niezgrabne, suche litery — nic więcej. Denerwuję się. Potrzeba składania tej prośby wydaje
się okrutną, bezsensowną mordęgą. Jak przekopać takim zwykłym bazgroleniem tunel do
głębi serca obcego człowieka? Nawet nie zechce przeczytać! Szkoda, że nie jestem
Sienkiewiczem — mój Boże!
Dostaję dreszczy. Śmierć stoi gdzieś blisko mnie ; czai się, czai... Znam śmierć. Wiem,
że umie dbać o swoją własność. Jestem bezbronny. A zegary idą, karmią się czasem,
bezlitosne. Przekładam ołówek z palca do palca jak gorący drut. Zaczynam ponownie:
Muszę dodać, Obywatelu Prezydencie, że dopuszczenie mnie do pracy konspiracyjnej
uważałem za szczyt szczęścia. Miałem wtedy szesnaście lat. W kilka miesięcy później Meniek
Lewandowski zdradził nas. Gestapo aresztowało mi brata i grono najbliższych kolegów. Kto
mógł, to zwiał. Ja też. Ulice, zrujnowane domy, poczekalnie dworcowe stały się moim
przejściowym schronieniem. Zostałem sam jak palec, bez lewych dokumentów i forsy...
Cholera — jak to się łatwo pisze! W zasadzie tylko ja będę wiedział, co przeżywałem,
spędzając noc pod daszkiem czapki. Ile zawodu sprawiły obietnice organizacyjnych
protektorów, gdy wszystkie ich zapewnienia okazały się czczym słowem. Czy warto o tym
pisać prezydentowi? Kto wie, jakim on sam był dowódcą? Nie znam go przecież.
Dobrze myślę? A może źle myślę? Prezydent nie może być ciapciakiem, skoro został
prezydentem! Prezydent — taki zwyczajny komunista, no, no... Ja, ty, my, wy, oni — żeby
wszyscy byli komunistami — i ja też? Nie siedziałbym w kiciu. A jeśliby wszyscy Polacy
stanowili jeden akowski obóz, to również nie gniłbym tutaj.
4
Zwariowany świat, nic więcej. Swoją drogą wolałbym rysować niż pisać. Albo żeby
umieli wyjąć bezboleśnie z mojej głowy tę ogromną, nawiniętą szpulę uwiecznionych
pamięcią obrazów! I niech ją sobie wyświetlą na ekranie. Co by też powiedzieli po takim
seansie? Mnie wystarczy zamknąć na chwilę oczy i już widzę kolorowy film z tamtych
czasów...
Pierwszy karabin
Stoję w bramce. Koledzy uwijają się z piłką. Myślą jestem daleki od gry. Ostatnie miesiące
przestawiły nasz stosunek do futbolu. Gramy, bo trzeba nam sił i sprytu.
Maciek strzela z lewej. Piąstkuję. Piłka poszła lobem. Jestem rad z własnej formy.
Przyjechał Karliczek. Wybrał sobie odpowiedni pseudonim. Widzę, jak stawia damkę przy
parkanie. W tym momencie Dzidek strzela płaskiego szczura. Celny! Piłka toczy się
w kierunku szosy. Bruk wije się blisko. Dźwiga na kamiennym torsie sznur samochodów,
tankietek, wozów. Futbolówka przeskoczyła rowek. Jeśli wpadnie pod czołg, to po piłce
i grze.
Jadący motocyklista przyhamował. Odkopnął piłkę w naszą stronę. Uprzejmy wojak,
sportowiec. Imponuje mi. Wszędzie można znaleźć dobrego człowieka — nawet u Niemców.
Uprzejmy żołnierz zawrócił motorem. Zielony, głęboki hełm pasuje do wyrazu jego
oblicza. Na piersiach zwisa mu blacha w kształcie nerki. Gumowy płaszcz, spięty na butach,
sięga aż do kostek. Nie rozumiem przydatności różnorodnych pasków, klamerek, sprzączek.
Ale musi to być sporo warte, bo rozbili naszą armię w parę tygodni. Żołnierz podjechał.
Warknął głośniej od motoru:
Los, raus!
Spoglądamy po sobie. Czego chce? A on nagle zdejmuje z ramienia karabin. Wymowny
gest wystarcza. Złazimy mu z oczu. Jeden żołnierz przepędził dwunastu sportowców w biały
dzień. Dosiadamy rowerów. Jadę z Karliczkiem.
— Cześć, chłopaki!
— Cześć!
Odpowiedzieli jakoś martwo. Osad wstydu przeszkadza w pożegnaniu. Nikt nie jest sobą. Ja
też.
Jedziemy blisko siebie. Spostrzegam na ustach Karliczka wysypkę. No tak, woda jest
zimna w listopadzie.
— Podcięło cię?
— Jeszcze pytasz.
— Nie szukaj więcej — radzę mu.
— Chciałem znaleźć drugi. Co dwa — to dwa.
Szarpię rowerem, przeskakując kołami cienki rowek. Już wypracowałem w myślach
plan. Mówię do Karliczka:
— Wal od razu nad strugę.
— A ty?
— Skoczę do domu. Tymczasem natnij wikliny. Wybieraj długą.
— Po kiego?
— Zobaczysz.
Za rozbitym transformatorem rozjeżdżamy się, nie schodząc z rowerów. Już
podpatrzyłem konspirację starszych.
Wpadam do kuchni. Mimochodem kradnę z łóżka stary koc. Z szuflady kredensu
wygarniam cały zapas sznurka. Pakuję w papier koc, szpagat, nóż. Wchodzi brat. Spojrzał.
— Gdzie się wybierasz?
— Niby z czym?
— Nie udawaj frajera.
— A króliki to co? Mają zdychać? Przywiozę im żarcia.
5
Zgłoś jeśli naruszono regulamin