W tygodniku „Czas” (11/3/79) opowiada człowiek:
Władysław Galikowski, lat 46. Całe swoje życie dojrzałe spędziłem w lesie. Tak jak mój dziadek i ojciec. Cieszę się życiem bez pośpiechu, bo ci w mieście wciąż się spieszą do nikąd. A ja obok radości mam swoją Golgotę. Mój syn nie będzie leśnikiem. Studiuje fizykę na uniwersytecie w Toruniu. On był zawsze zdolny w przedmiotach ścisłych. Mój syn jedyny. Na nieszczęście. Bardzo kocham dzieci. A tylko ten jeden. Żona nie mogła rodzić więcej. Ciężko chorowała. Jakieś reumatyczne schorzenia. Całe szczęście, że jeden specjalista z Warszawy rozpoznał chorobę. Ile kosztowały nas lekarstwa, wizyty, konsultacje. Dwa razy przymierzałem się do budowania własnego domu i wszystko przeciekło mi przez palce. Zjadła choroba. Kupiłem "Syrenkę" i jak ładny dzień, to tę moją, umęczoną kobietę wożę po okolicy, nad jeziora. Niech popatrzy jak pięknie jest wokół, niezależnie od naszej biedy. Przedwczoraj minęło ćwierć wieku naszego małżeństwa i sto lat tej choroby. Mój poprzedni dyrektor mówił mi: "Galikowski, co ci po takiej kobiecie. Ołów u szyi - oddaj ją do jakiegoś schroniska, spróbuj żyć po nowemu, inna Rzepicha się znajdzie. To tak jakby mi przeciął duszę toporem, pękło coś i w tej bliźnie zrodził się straszny żal do tego człowieka. Mówię mu: A gdyby tak pana żona wywiozła do hycla, jakby panu było? Ośmiał się gorzko, pojął że zrobił mi krzywdę. Czy to jest miłość? To słowo budzi dziś szyderstwa. W naszym wieku trudno o tym mówić, ale ta miłość była w nas. Daliśmy sobie wiele szczęścia i to dziecko. Uciec od człowieka w nieszczęściu, to tak jakby samemu skoczyć w piekło nieszczęścia.
(Artykuł Bolesława Hołuba: „Las oczyszczenia”).
Ks. F Michalski Kazania niedzielne i świąteczne – Rok Liturgiczny Przemyśl 1985
lena552