Dean R. Koontz - Odwieczny wróg.doc

(2253 KB) Pobierz

DEAN R. KOONTZ

ODWIECZNY WRÓG

Tytuł oryginału

PHANTOMS

Przełożył: PAWEŁ KOROMBEL

rok wydania: 1983

CZĘŚĆ PIERWSZA

OFIARY

Strach mnie ogarnął i drżenie.

Księga Hioba, 4; 14

(tł. za Biblią Tysiąclecia)

Umysł człowieka cywilizowanego

wciąż lgnie do niesamowitości.

Doktor Faustus, omas Mann

1

ARESZT MIEJSKI

Krzyk był daleki i krótki. Kobiecy krzyk.

Zastępca szeryfa, Paul Henderson, podniósł wzrok znad Time’a. Przekrzywił głowę,

wytężył słuch.

Pyłki kurzu leniwie dryfowały w promieniach słońca przeszywających jedno z wielodzietnych

okien. Cienka, czerwona wskazówka sekundnika bezszelestnie obiegała tarczę

ściennego zegara.

Ciszę biura mącił tylko skrzyp fotela zastępcy.

Przez wielkie, frontowe okna widać było kawałek Skyline Road, głównej ulicy

Snowfield. W złotym blasku spokojnego letniego popołudnia panował absolutny bezruch.

Jedynie liście drzew szeptały w łagodnym wietrzyku.

Po kilku sekundach nasłuchiwania Henderson uznał, że się przesłyszał.

Wyobraźnia, pomyślał sobie. Pobożne życzenia. Aaa, już lepiej, żeby ktoś wrzasnął.

Nie mógł usiedzieć spokojnie.

Poza sezonem, od kwietnia do września, był jedynym pełnoetatowym zastępcą szeryfa

w podkomisariacie w Snowfield. Przeraźliwie nudna służba. W zimie, kiedy miasteczko

gościło kilkanaście tysięcy narciarzy, było co robić. Pijacy, bijatyki, dochodzenia

w sprawie włamań w hotelach, zajazdach i motelach. Ale teraz, na początku września,

funkcjonował tylko Zajazd Pod Płonącą Świeczką, jeden pensjonat i dwa motele.

Tubylcy zachowywali się grzecznie, a Henderson — który liczył dopiero dwadzieścia

cztery lata i miał za sobą rok służby — nudził się.

Westchnął, spojrzał na magazyn leżący na biurku — i znów usłyszał krzyk. Jak i poprzedni,

był daleki i krótki. Tym razem jednak krzyczał mężczyzna. Nie był to okrzyk

podniecenia albo nawet alarm. Wyrażał najwyższe przerażenie.

Henderson zmarszczył brwi, wstał i ruszył do drzwi, poprawiając na prawym biodrze

kaburę z rewolwerem. Pchnął bramkę w balustradzie oddzielającej poczekalnię

od „zagrody byków”, jak dziennikarze mówili o części dostępnej tylko dla policjantów.

Znajdował się w połowie drogi do drzwi, kiedy usłyszał za swoimi plecami ruch.

To niemożliwe. Siedział tu sam calutki dzień. Cele stały puste od początku zeszłego

tygodnia. Tylne drzwi chronił zamek. Innego wejścia nie było.

Jednakże kiedy odwrócił się, odkrył, że nie jest już sam. A znudzenie opuściło go

szybko i na zawsze.

4 2

POWRÓT DO DOMU

Niedzielny, wczesnopaździernikowy zmierzch malował góry wyłącznie dwoma kolorami:

zielonym i niebieskim. Drzewa — sosny, jodły, świerki — wyglądały jak przybrane

w sukno bilardowe. Wszędzie leżały chłodne niebieskie cienie, z każdą minutą większe,

głębsze i ciemniejsze.

Siedząca za kierownicą trans ama Jennifer Paige uśmiechnęła się czując, jaką słodyczą

napawa ją piękno gór.

Tu jest mój dom, pomyślała.

Zjechała z trzypasmowej drogi stanowej w utrzymywaną przez władze okręgu asfaltówkę,

która wiła się w górę cztery mile do przełęczy w Snowfield.

— Cudnie tu — odezwała się z siedzenia pasażera czternastoletnia siostra Jenny,

Lisa.

— Też tak myślę.

— Kiedy spadnie pierwszy śnieg?

— W przyszłym miesiącu, może wcześniej.

Drzewa rosły gęsto przy szosie. Trans am wjechał w tunel zwisających konarów.

Jenny zapaliła światła.

— Nigdy nie widziałam śniegu. Tylko na zdjęciach — powiedziała Lisa.

— Nim przyjdzie wiosna, będzie cię mdliło na jego widok.

— W życiu. Coś ty. Zawsze marzyłam, żeby żyć w górach, jak ty.

Jenny zerknęła na dziewczynę. Ich podobieństwo — niezwykłe nawet jak na siostry

— było uderzające: te same zielone oczy, te same kasztanowe włosy, te same mocno zarysowane

kości policzkowe.

— Nauczysz mnie jeździć na nartach? — zapytała Lisa.

— Wiesz, skarbie, kiedy narciarze zjadą do miasta, będzie jak zwykle masa złamań,

zwichniętych kostek, nadwerężonych kręgosłupów, porwanych wiązadeł... Będę miała

pełne ręce roboty.

— Och... — westchnęła Lisa; nie umiała ukryć rozczarowania.

— Poza tym dlaczego miałabyś uczyć się ode mnie, skoro możesz brać lekcje u prawdziwego

profi?

— Profi? — zapytała Lisa, odzyskując nieco humor.

5

— Jasne. Hank Sanderson pokieruje tobą, jak go o to poproszę.

— Kto to?

— Jest właścicielem Pensjonatu Pod Wykręconą Sosną i udziela lekcji jazdy na nartach,

ale tylko garstce wybrańców.

— Twój facet?

Jenny uśmiechnęła się. Też miała kiedyś czternaście lat. W tym wieku większość

dziewcząt ma obsesję na punkcie chłopców, chłopców i jeszcze raz chłopców.

— Nie, Hank nie jest moim facetem. Znam go od dwóch lat, od kiedy przyjechałam

do Snowfield, ale jesteśmy tylko przyjaciółmi.

Minęły zieloną tabliczkę z białym napisem:

SNOWFIELD — 3 MILE.

— Założę się, że zjedzie masa fajnych chłopaków w moim wieku.

— Snowfield to niewielkie miasto — ostrzegła ją Jenny. — Ale przypuszczani, że trafi

się paru nie najgorszych.

— Och, ale w sezonie będzie ich na kopy!

— Fiu, fiu, mała! Żadnych randek z przyjezdnymi — przynajmniej jeszcze przez kilka

lat.

— Czemu?

— Bo ja tak mówię.

— Ale dlaczego?

— Zanim zaczniesz chodzić z chłopakiem, powinnaś się dowiedzieć, skąd pochodzi,

jaki jest i jaka jest jego rodzina.

— O jejku, w lot rozszyfrowuję ludzi. Mój pierwszy sąd jest absolutnie godny zaufania.

Nie musisz się nade mną trząść. Nie zamierzam dać się zarwać jakiemuś mordercy

z toporkiem albo obłąkanemu gwałcicielowi.

— Jestem pewna, że nie — powiedziała Jenny, zwalniając na ostrym zakręcie — ponieważ

będziesz chodzić tylko z miejscowymi chłopakami.

Lisa westchnęła, potrząsnęła głową, teatralnie demonstrując frustrację.

— Wiesz, Jenny, może to się nie rzuca w oczy, ale przeszłam już dojrzewanie. Kiedy

cię nie było.

— Ależ jak najbardziej, zauważyłam to.

Minęły zakręt. Przed nimi rozciągała się kolejna prosta. Jenny przyspieszyła.

— Nawet strzeliły mi cycuszki.

— To również zauważyłam — powiedziała Jenny, nie wytrącona z równowagi bezpośredniością

dziewczyny.

— Już nie jestem dzieckiem.

— Ale nie jesteś też dorosła. Dorastasz.

— Jestem młodą kobietą.

6 — Młodą — tak. Kobietą? Jeszcze nie.

— Jeeezu.

— Słuchaj, prawnie jestem twoją opiekunką. Odpowiadam za ciebie. Poza tym jestem

twoją siostrą i kocham cię. Będę robiła to, co uważam za... to, o czym w i e m, że

jest najlepsze.

Lisa westchnęła głośno.

— Ponieważ cię kocham — powtórzyła z naciskiem Jenny.

— Robisz się taka piczka-zasadniczka jak mamusia — nachmurzyła się Lisa.

Jenny kiwnęła głową.

— Może jeszcze gorsza.

— Jeeezu...

Jenny zerknęła na Lisę. Dziewczyna patrzyła w okno. Jej twarz nie wyglądała na zagniewaną

ani nadętą. Tak naprawdę to usta wyginał lekki uśmiech.

Świadomie czy nie, pomyślała Jenny, wszystkie dzieciaki chcą żyć w jakichś ustalonych

ramach. Dyscyplina jest dowodem opieki i miłości. Rzecz w tym, żeby nie przesadzić.

— Powiem, co ci będzie wolno. — Mówiąc te słowa starsza siostra wróciła spojrzeniem

do szosy, rozluźniła ręce na kierownicy.

— Co?

— Pozwolę ci samej wiązać sznurówki.

Lisa mrugnęła.

— Hę?

— I będziesz mogła chodzić do toalety, kiedy tylko zechcesz.

Lisie trudno było dłużej przybierać pozy dotkniętej do żywego damy. Zachichotała.

— A wolno mi będzie jeść, kiedy zgłodnieję?

— Ależ owszem — uśmiechnęła się szeroko Jenny. — Pozwolę ci nawet słać codziennie

łóżko.

— Wiwat samorząd więzienny! — zawołała Lisa.

W tym momencie dziewczyna wyglądała na jeszcze młodszą, niż była. W tenisówkach,

dżinsach, dżinsowej bluzie, chichocząc nieopanowanie, Lisa wyglądała słodko, miło

i bardzo bezbronnie.

— Zgoda? — spytała Jenny.

— Zgoda.

Jenny była zadowolona i zaskoczona bezpośredniością, z jaką odnosiły się do siebie

podczas długiej jazdy z Newport Beach. Przecież mimo więzów krwi były sobie całkiem

obce. Jenny miała trzydzieści jeden lat, o siedemnaście więcej niż Lisa. Opuściła

dom, kiedy siostra nie skończyła jeszcze dwóch latek, na sześć miesięcy przed śmiercią

ojca. Podczas studiów medycznych i stażu w Columbia Presbyterian Hospital w No7

wym Jorku była zbyt zapracowana i zbyt daleko od domu, żeby utrzymywać regularne

kontakty czy to z matką, czy z Lisa. Po specjalizacji wróciła do Kalifornii, otwarła gabinet

w Snowfield. Przez ostatnie dwa lata pracowała jak szalona, poszerzając stałą praktykę

w Snowfield i kilku innych małych górskich miejscowościach. Dopiero od niedawna,

od śmierci matki, zaczęła odczuwać potrzebę bliskiego kontaktu z Lisą. Może uda

im się odrobić stracone lata — teraz kiedy zostały same.

Okręgowa szosa wznosiła się równomiernie i zmierzch na moment przejaśniał, kiedy

trans am wynurzył się z ocienionej górskiej doliny.

— Czuję się, jakbym miała w uszach kłębki waty — powiedziała Lisa, ziewając, aby

wyrównać ciśnienie.

Mijały ostry zakręt i Jenny zwolniła. Przed nimi ciągnęła się długa, idąca w górę stoku,

prosta szosa; przechodziła w Skyline Road, główną ulicę Snowfield.

Lisa z napięciem wpatrywała się w krajobraz przez zabrudzoną przednią szybę, oglądając

miasteczko z wyraźnym zachwytem.

— Zupełnie inne, niż myślałam!

— A czego się spodziewałaś?

— No wiesz, masy koszmarnych, dziuplowatych moteli z neonami, jednej na drugiej

stacji benzynowej, tych spraw. A tu jest naprawdę, naprawdę miło!

— Mamy bardzo surowe przepisy budowlane. O neonach mowy nie ma. Żadnych

plastykowych szyldów. Żadnych wrzaskliwych kolorów, kawiarni w kształcie dzbanków

do kawy.

— Super — powiedziała Lisa, wytrzeszczając z podziwem oczy na mijane ulice.

Szyldy w wiejskim stylu odrobiono wyłącznie w drewnie. Każdy głosił nazwisko właściciela

sklepu i branżę. Architektura była nieco eklektyczna — norweska, szwajcarska,

bawarska, alpejska, francuska i włoska — ale wszystkie domy zaprojektowano wyłącznie

w góralskim stylu, swobodnie korzystając przy konstrukcji ścian i dachów z kamienia,

łupku, cegły, drewna. Okna wielodzielne, witrażowe lub ze szkła ołowiowego. Wszędzie

skrzynki z kwiatami, balkoniki i frontowe werandy z rzeźbionymi balustradami.

— Naprawdę cudnie — zachwycała się Lisa, kiedy samochód wspinał się w kierunku

wyciągów narciarskich w górze miasteczka. — Ale zawsze tak tu cicho?

— Och, nie. A w zimie ta miejscowość naprawdę ożywa i...

Przerwała. Uświadomiła sobie, że miasto nie jest ciche. Zamarło.

We wrześniu, w każde ciepłe niedzielne popołudnie nieliczni stali mieszkańcy spacerowali

po wyłożonych kamienną kostką chodnikach, przesiadywali na werandach i balkonach

wychodzących na Skyline Road. Szła zima i skwapliwie wykorzystywano ostatnie

dni dobrej pogody. Ale teraz popołudnie przechodziło w wieczór, a chodniki, balkony

i werandy ziały pustką. Nawet w sklepach i oświetlonych domach nie widać było

znaku życia. Trans am Jenny był jedynym wozem sunącym po bezludnej ulicy.

8 Zatrzymała się na światłach przy pierwszym skrzyżowaniu. St. Moritz Way przecinała

Skyline Road, sięgając trzy kwartały w kierunku wschodnim i cztery w zachodnim.

Jenny rozejrzała się w obu kierunkach. Nikogo.

Następny kwartał Skyline Road był również pusty. Podobnie kolejny.

— Dziwne — stwierdziła.

— Musi być niesamowity program w telewizji — powiedziała Lisa.

— Na to wygląda.

Minęły restaurację Górski Widok na rogu Vail Lane i Skyline. W środku paliły się

światła i spora część wnętrza była widoczna przez wielkie narożne okno, ale nie dojrzały

nikogo. Restauracja Górski Widok stanowiła popularne miejsce spotkań tubylców,

zarówno w zimie jak i poza sezonem, i kompletna pustka o tej porze była czymś niezwykłym.

Nie widać było nawet żadnej kelnerki.

Lisa jakby straciła zainteresowanie niesamowitym bezruchem, choć to ona pierwsza

zwróciła na niego uwagę. Znów z pełnym zachwytem chłonęła oryginalną architekturę.

Ale Jenny nie mogła uwierzyć, że wszyscy zapadli w fotele przed ekranami odbiorników

tv. Ze zmarszczonymi brwiami, zaniepokojona, spoglądała w każde okno. Nie dostrzegała

najmniejszych oznak życia.

Snowfield ciągnęło się przez sześć kwartałów wzdłuż biegnącej po stoku głównej ulicy

i dom Jenny stał w środku najwyższego kwartału, po zachodniej stronie, u stóp wyciągu

narciarskiego. Jednopiętrowy, z okapem wystającym jak w szwajcarskich góralskich

domkach, był zbudowany z kamienia i drewna. Trzy mansardowe okna poddasza

wychodziły na ulicę. Łupkowa dachówka w szaro-niebiesko-czarne cętki kryła opadający

pod wieloma kątami dach. Dom stał dwadzieścia stóp od brukowanego chodnika, od

którego dzielił go wysoki do pasa żywopłot z wiecznie zielonych krzewów. Na rogu werandy

wisiała tabliczka: JENNIFER PAIGE, DR MED., niżej godziny przyjęć.

Jenny zaparkowała trans ama na krótkim podjeździe.

— Jajcarska chałupka! — zawołała Lisa.

Był to pierwszy dom Jenny; uwielbiała go i była z niego dumna. Na sam jego widok

robiło się jej cieplej i bezpieczniej — i na moment zapomniała o dziwnej ciszy otulającej

Snowfield.

— Wiesz, jest przymały, zwłaszcza że połowę dolnej kondygnacji przeznaczyłam na

gabinet i poczekalnię. Należy bardziej do banku niż do mnie. Ale ma charakter, nie?

— Na kopy — powiedziała Lisa.

Wysiadły z wozu i Jenny poczuła, że zachodzące słońce obudziło lodowaty wiatr.

Miała na sobie zielony sweter z długimi rękawami i dżinsy, ale mimo to zadygotała.

Jesień w Sierra to ciąg ciepłych dni i kontrastujących z nimi ostrych nocy.

9

Przeciągnęła się, rozluźniając mięśnie zesztywniałe podczas długiej jazdy. Zatrzasnęła

drzwi samochodu. Dźwięk rozszedł się echem po wysokich górach i miasteczku w dole.

Był to j e d y n y dźwięk w ciszy zmierzchu.

Na moment przystanęła i spojrzała w dół Skyline Road, w kierunku centrum

Snowfield. Nic się nie poruszyło.

— Mogłabym zostać tu na wieczność — oświadczyła Lisa. Obejmowała się ramionami,

z rozmarzeniem rozglądając po ulicach.

Jenny nasłuchiwała. Echo po trzaśnięciu drzwi cichło — i nie zastąpiło go nic poza

łagodnym jękiem wiatru.

Są cisze i cisze. Każda inna. Żałobna cisza w udrapowanym aksamitem, wyłożonym

gęstymi dywanami domu pogrzebowym, jakże potrafi być różna od ponurej, okropnej

żałobnej ciszy pustej sypialni wdowca. Jenny doznawała przedziwnego wrażenia, że cisza

w Snowfield ma również swą przyczynę w żałobie, jednak nie miała pojęcia, skąd

płynie owo przypuszczenie. Przyszła jej też na myśl cisza łagodnej letniej nocy, która

właściwie wcale nie jest ciszą, ale delikatnym chórem ćmich skrzydełek trzepoczących

o okna, graniem skaczących w trawie świerszczy, cichuteńkim-leciuteńkim szmerem

i skrzypieniem huśtawek na werandach. Bezszelestny, nieprzytomny sen Snowfield też

jakby krył gorączkową działalność — głosy, ruchy, zmagania — wibrującą tuż poza granicami

zmysłowego postrzegania. Ale nie tylko to. Było w tym i coś z milczenia zimowej

nocy, kryjącej wprawdzie zapowiedź ożywionych, tętniących gwarem hałasów wiosny,

ale głębokiej, zimnej i bezwzględnej. T a cisza mówiła również i o tym i Jenny czuła

rosnące zdenerwowanie.

Chciała zawołać, sprawdzić, czy ktoś się odezwie. Ale powstrzymała się. Mogli wyjrzeć

zaskoczeni jej krzykiem sąsiedzi, cali i zdrowi, zdumieni. Wyszłaby na idiotkę.

Lekarka robiąca z siebie publicznie idiotkę w poniedziałek ma pustą poczekalnię we

wtorek.

— ...zostać tu po wieczne czasy — Lisa rozpływała się nad pięknem górskiej miejscowości.

— Nie czujesz się... zdenerwowana?

— A dlaczego?

— Przez tę ciszę.

— Uwielbiam taką ciszę. Ile w niej spokoju.

Cisza była spokojna. Żadnych powodów do zdenerwowania. To dlaczego wszystkie

nerwy skaczą mi jak zwariowane? — zasępiła się Jenny.

Otworzyła bagażnik i zaczęła wyjmować walizki siostry. Lisa sięgnęła po jedną i zamierzała

wyjąć torbę z książkami.

— Żebyś się nie podźwigała — powiedziała Jenny. — Poza tym i tak trzeba będzie

obrócić kilka razy.

10 Przecięły trawnik, doszły do wyłożonej kamieniami ścieżki biegnącej do frontowej

werandy, gdzie malowane bursztynowo-purpurowym zachodem słońca otwierały się,

rosnąc, kolejne cienie; kwiaty nocy.

Jenny uchyliła frontowe drzwi i weszła do ciemnego przedpokoju.

— Hildo, jesteśmy!

Jedyne światło w domu biło z głębi korytarza, zza otwartych kuchennych drzwi.

Jenny postawiła walizkę i zapaliła lampę w korytarzu.

— Hilda?

— Kto to jest Hilda? — spytała Lisa, składając bagaże na podłodze.

— Moja gosposia. Wie, o której powinnyśmy przyjechać. Spodziewałam się, że będzie

właśnie przygotowywać kolację.

— Rany, masz gosposię! Na stałe?

— Mieszka w pokoju nad garażem. — Jenny odłożyła torebkę i klucze od samochodu

na stoliczek stojący w przedpokoju pod dużym, oprawionym w mosiężne ramy lustrem.

Siostra zaimponowała Lisie.

— To jesteś dziana, co?

— Gdzie tam! — Jenny roześmiała się. — Ledwie mnie stać na Hildę. Ale też nie stać

mnie na to, żeby bez niej funkcjonować.

Zastanawiając się, dlaczego pali się światło kuchenne, skoro Hildy nie ma w domu,

Jenny szła korytarzykiem. Lisa krok w krok za nią.

— Jak mogłabym utrzymać stałe godziny przyjęć i odpowiadać na nagłe wezwania

do trzech innych miejscowości w tych górach? Jadłabym tylko kanapki z serem i pączki

gdyby nie Hilda.

— Dobrze gotuje?

— Wspaniale. A jeśli chodzi o desery, to zbyt wspaniale.

Kuchnia była wielkim pomieszczeniem z wysokim sufitem. Rondle, patelnie, olbrzymie

łyżki i inne części ekwipunku kuchennego zwisały z błyszczącego wieszaka z nierdzewnej

stali. Otaczał on wolno stojący blok kuchenny: cztery palniki, ruszt i ladę.

Blaty były z ceramicznych płytek, szai z ciemnego dębu. W głębi podwójny zlew, podwójny

piekarnik, kuchenka mikrofalowa i lodówka.

Jenny prosto od drzwi podeszła do wbudowanego w ścianę stolika, przy którym

Hilda planowała menu i układała listy zaku...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin