215. Schine Cathleen - Ona to ja.rtf

(646 KB) Pobierz

Cathleen Schine

 

Ona to ja

 

(She is me)

 

Przekład Ewa Westwalewicz-Mogilska


1.

 

Pozbawione matek dzieci mają ciężkie życie, a co z nami? myślała Elizabeth. „Osierocone dzieci mają ciężkie życie, gdy zostaną bez matki...” Musiała to zanucić na głos, bo jej matka, Greta, pacnęła ją lekko w rękę, mówiąc:

– Przestań śpiewać.

Elizabeth otoczyła matkę ramionami.

– Dziękuję, że przyszłaś – wyszeptała Greta. – Dobra z ciebie córka. – Spod przyciemnionych okularów Grety wypłynęły łzy i stoczyły się po jej policzkach.

– Ona wyzdrowieje, mamo – powiedziała Elizabeth.

– Nie płacz. Ty także jesteś dobrą córką.

Po czym również się rozpłakała. Żałując, że jej oczu nie przesłaniają ciemne okulary.

– Strasznie tu gorąco – stwierdziła Greta, niemal nieświadomie poklepując plecy córki rytualnym gestem pociechy. – Dlaczego włączyli ogrzewanie? Wszystkie się pochorujemy. – Po czym dodała, zwracając się do recepcjonistki: – Pierwsza zasada – nie szkodzić!

Recepcjonistka, czarnoskóra kobieta w średnim wieku o długich, równo spiłowanych, wzmocnionych plastikiem paznokciach, podniosła wzrok.

– Może cierpisz na uderzenia gorąca – powiedziała Elizabeth. Wierzchem dłoni otarła pot z czoła. – Może wszystkim nam dokuczają uderzenia gorąca.

Postukiwanie wymanikiurowanych palców na klawiaturze komputera rozległo się na nowo.

Elizabeth słuchała rytmicznego klekotu plastiku uderzającego o plastik. Porządek. Spokojne zdecydowanie. Klawisz za klawiszem. Paznokieć za paznokciem.

Wspomniała cerę swojej babki. Z której babka była taka dumna. Miała cerę białą, niczym skóra ramion bohaterki romansu. Delikatną i wonną, dzięki oczyszczaniu twarzy cold kremem firmy Ponds. Ileż to razy babka nadstawiała jej policzek do ucałowania? Ileż to razy Elizabeth patrzyła, jak ów policzek przybliża się do niej w zwolnionym tempie, niczym w scenie z filmu grozy? Kiedyś zdarzyło jej się uciec przed tak podsuwanym policzkiem i babka się rozpłakała. Podrósłszy, polubiła całowanie babki, spodobała jej się ta staromodnie wydelikacona twarz. Ale w dzieciństwie wydawało jej się czasami, że policzek, silne, zachłanne palce i wymagania babki pozbawią ją powietrza. A Elizabeth nie lubiła, by jej stawiano wymagania. Za to sama była wymagająca.

– Biedna babcia – załkała. I uroniła parę łez. Opanowała się. Pociągnęła nosem.

Jej matka wstała. Wyjęła kilka chusteczek higienicznych z pudełka na biurku recepcjonistki. – Masz – powiedziała.

– Ohydny guz – oświadczyła babka usłyszawszy diagnozę. – Dlaczego, do cholery, nie mógł mi się zrobić na tyłku?

Elizabeth wydmuchała nos. Otarła szyję drugą chusteczką. Tkwiła w poczekalni u lekarza, ściskając w obu dłoniach brudne chusteczki.

 

***

 

Zamknij się, Lotte, mówiła sobie Lotte. Miałaś dobre życie, sukincórko. A i stara klacz jeszcze trochę pociągnie.

Poprawiła kapelusz, przygładziła włosy. Piękne włosy, naturalnie pofalowane. Teraz fryzjer przychodził do niej. Piętnaście dolarów, to wszystko, nie doliczano za wizytę domową. Oczywiście dawała mu wysokie napiwki. Był milutki i tak bardzo jej oddany. Cóż, myślała, ktoś taki jak ja zasługuje na to.

Jej córka, Greta, rozmawia z lekarzem. Przystojny? Niczym bożyszcze rodem z telewizyjnego serialu. Ale po co zimnemu draniowi taka uroda? Wybitny specjalista, oczywiście, o światowej sławie, z lampką na czole niczym górnik. Żeby do niego dotrzeć, trzeba się było przebić przez dwóch asystentów, a on okazał się obcesowy i niegrzeczny, powiedzmy sobie szczerze, takie typy są łase na pieniądze. Rzeźnicy. Ale nawet taki olśniewający sztywniak, prosty powyżej swego cennego tyłka, jakby kij połknął, przystanął, by z nią porozmawiać, śmiał się z jej dowcipu, zwracał się do niej po imieniu i oświadczył, że jest ostra niczym pinezka.

– Co z chemioterapią? – spytała Greta.

Jak na dorosłą kobietę, Greta dziwnie się ubrała.

Była całkiem niebrzydka i dzięki Bogu się nie roztyła. Ale nie dbała o siebie. Lotte nie mogła zrozumieć, jak ona, Lotte Frankę z domu Levinson, praktycznie wychowana w należącym do rodziny Levinsonów domu towarowym, jak ona, aktorka – a w każdym razie tancerka, i to na Broadwayu, co nie jest bez znaczenia – jak mogła wychować córkę, która pokazywała się publicznie w takich koszmarnych ciuchach.

– Ubrałaś się jak na rodeo – Powiedziała Lotte, gdy wracały samochodem do domu.

Siedząca z tyłu Elizabeth roześmiała się. – Skąd wiesz? Widziałaś kiedyś rodeo, babciu?

– Na litość boską – zirytowała się Greta. – Mam na sobie dżinsy. Nie jakieś łachy.

– Nie chcę mieć dziury w twarzy – rozpłakała się Lotte.

– Babciu, oni zatuszują tę dziurę – uspokajała ją Elizabeth. Dotknęła ramienia Grety. – Prawda?

– Zrobią ci operację plastyczną – powiedziała Greta. – Chodzę w dżinsach, matko. Teraz wszyscy noszą dżinsy.

– Słyszysz? – poparła ją Elizabeth. – Operacja plastyczna. Zupełnie jakbyś była gwiazdą filmową.

Elizabeth to wspaniała dziewczyna. Nazbyt stonowana, ale szykowna. Gdyby jeszcze zechciała rozpuścić włosy, zamiast związywać je z tyłu jak pracownica biblioteki.

– Piękne, pofalowane... – zagdakała Lotte z dezaprobatą.

– Byliśmy raz na rodeo – przypomniała Greta. – Pamiętasz, mamo? Nad jeziorem George? Panował taki upał, że tatuś prowadził samochód w samych bokserkach.

– Mój Morris – powiedziała Lotte z westchnieniem.

– Cóż za koszmarna podróż. I ten brud! – Szykowna z ciebie dziewczyna – dodała, zwracając się do Elizabeth. – To dziedziczne.

Przydałaby się również odrobina makijażu, pomyślała. I strojności. Ci młodzi są nazbyt poważni. Tak ciężko pracują. Sprawiają wrażenie zabiedzonych.

– Skoro dziedziczne, to co, u licha, stało się ze mną?

– spytała Greta.

– Ty – powiedziała Lotte. Wzruszyła ramionami. – Nadajesz się w sam raz na rodeo. – Nagle uniosła swe duże, kościste dłonie. Po czym złożyła je jak do modlitwy. Zadźwięczały bransoletki. – Co ja bym bez ciebie poczęła?

– powiedziała. – Bez was obydwu? Moja rodzina. Moja rodzina... – Jej głos zamarł. Odchyliła głowę do tyłu. Była taka zmęczona. Potną mi twarz. Równie dobrze mogą mi podłączyć rurkę.

Moja twarz. Moja piękna cera, która budziła powszechny zachwyt. Odkąd pamiętała podziwiano jej gładką, białą cerę. Ani jednego wyprysku. Wyprostowała się, spojrzała w dół na swą obrączkę, nie jakąś tam zwykłą, lecz masywny pierścień ze złota wysadzanego brylantami. Dość tego rozczulania się nad sobą, Lotte.

Life can be delish with a sunny disposish. Zycie może być rozkoszne, gdy się dostrzega jego jasne strony... zdobywając się na uśmiech, zanuciła w myśli starą piosenkę. Wykonywała ją w Roxy. A może w Orpheum? Wciąż jeszcze słyszała stukot swoich pantofelków na deskach sceny, widziała kredowy pył, wznoszący się małymi obłoczkami i osiadający na czarnych lakierkach. Jasne strony życia. A ja jestem taka zmęczona. Nie mogłabym po prostu umrzeć i mieć to z głowy? Przecież już najwyższy czas. Jestem stara. Tak byłoby znacznie łatwiej. Dla Grety. Dla Elizabeth. Dla nich wszystkich.

– Ale jeszcze nie jestem gotowa – powiedziała nie tylko do siebie.

 

405 prowadzi z południa na północ. 10 wiedzie ze wschodu na zachód, podśpiewywała w myśli Elizabeth.

Wobec tego skręcam w dziesiątkę. Nie, nie. W czterystapiątkę. Skręcam w nią przez przełęcz, którą przejeżdżam między wzgórzami i zjeżdżam w Dolinę, na 134, która skręca w 101... W Los Angeles jazda w nieznane miejsca wytrącała ludzi z równowagi. Każdy miał w samochodzie mapę, nawet ci, którzy spędzili w LA całe życie. Elizabeth uczyła się prowadzić samochód na Północnym Wybrzeżu na Long Island, gdzie dorastała. Wciąż miała wrażenie, że w Kalifornii ocean znajduje się w niewłaściwym miejscu. Ktoś mógł ci powiedzieć, jedź na zachód, ale nawet gdyby słońce akurat zachodziło, kierowanie się nim nic by nie dało, bo tak naprawdę nikt nie miał na myśli kierunku zachodniego, lecz Pacyfik, którego linię brzegową komplikowały liczne półwyspy i zatoki, co sprawiało, że jazda na „zachód” nie miała nic wspólnego z lokalizacją długiej białej plaży i łamiących się fal. Gdy Elizabeth zaczęła jeździć po LA, sprawiła sobie kompas, ale w owej dziwacznej okolicy okazał się on bezużyteczny.

– I te kobiety! – powiedziała babcia, gdy Elizabeth poskarżyła się jej, jak obco się czuje w Los Angeles. – Z cyckami na wierzchu!

Elizabeth zmrużyła oczy przed słońcem. Wzdłuż autostrady rosły żółte kwiaty, jak z dziecinnego rysunku. Udało jej się trafić na właściwy zjazd. Kierowała się wskazówkami, które znalazła w Internecie.

 

Przejechawszy 1/8 mili skręć w lewo. Jedź 1/3 mili. Skręć w drugą w prawo.

 

Instrukcja była nadmiernie szczegółowa, zagmatwana, a jednocześnie mało urozmaicona. Musiała pochodzić od jakiegoś nudziarza. Ale Elizabeth się nie nudziła. Była rozgorączkowana. I ile to będzie jedna trzecia mili plus jedna ósma mili?

Dojechała na miejsce sporo przed czasem. Ale bardzo zmęczona, ze zwilgotniałymi pachami i z obolałą głową. I chciało jej się siusiu. Prawdę powiedziawszy, nie bardzo wiedziała, po co się tu znalazła. Dlaczego ją wezwano. Przecież nie mogła rywalizować z kobietami o cyckach na wierzchu.

Za trzecim podejściem trafiła do właściwej bramy. Ze szklanej budki wyszedł mężczyzna w mundurze.

– Elizabeth Bernard do...

– Czeka na panią – powiedział strażnik.

Hostessa w blezerze zapiętym na mosiężne guziki zawiozła ją małą windą o ścianach wyłożonych jakimś egzotycznym drewnem do obszernej poczekalni o takichż ścianach.

– Eliz...

– Oczekuje pani – powiedziała recepcjonistka zza pierwszego biurka.

– Będzie za kilka minut – powiedziała druga recepcjonistka.

– Przeprasza za zwłokę – dodała pierwsza.

Może wystarczyłoby spotkanie z nimi dwoma, pomyślała Elizabeth. Spostrzegła, że obydwie są świadomie nieefektowne. Zapomniała, że c...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin