Palmer Diana - Mezalians.rtf

(539 KB) Pobierz
DIANA PALMER

DIANA PALMER

MEZALIANS

1

Naprawdę nazywała się Eleonora Madowe, ale wszyscy nazy­wali ją Nora. To zdrobnienie było bardziej naturalne - pozbawione sztuczności. Taka też była Nora. Urodziła się w epoce wiktoriańskiej, w Richmond, w Wirginii, i tam też się wychowała. Miała, nietypowe dla młodej damy, zamiłowanie do przygód. Bywała impulsywna i czasem lekkomyślna, a jej niespokojny charakter stanowił przyczynę ciągłego niepokoju rodziców.

Jako dziecko omal nie utopiła się podczas wyprawy jachtem; gdy podglądała ptaki w czasie wakacji w Lynchburgu, w Wirginii, spadła z drzewa i złamała rękę. W prywatnej szkole była prymuską i dostała się do jednej z najlepszych szkół średnich. Po ukończeniu dwudziestu lat uspokoiła się nieco, dzięki bogactwu rodziny zaś stała się osobą liczącą się w kręgach towarzyskich. Zjeździła całe wschodnie wybrzeże, Karaiby, a także Europę. Była wykształcona, dobrze wychowana i „bywała”. Jej awanturnicza żyłka znów dała znać o sobie podczas podróży do Afryki.

Na safari do Kenii pojechała razem z trzema żonatymi kuzynami oraz pewnym apodyktycznym pretendentem do jej ręki, który sam się na tę wyprawę zaprosił. Na polowaniu był Theodore Roosevelt, który starał się w owym czasie o stanowisko wiceprezydenta w ekipie prezydenta Williama McKinleya, zabiegającego o ponowny wybór.

Podczas gdy mężczyźni rozbijali obóz nad rzeką, Nora, pod­niecona zbliżającym się polowaniem, przebywała wraz z innymi kobietami w eleganckiej rezydencji.

Jej wyjątkowo wytrwały adorator, Edward Summerville, nie mógł znieść tego ciągłego stanu euforii. Nora miała reputację kobiety o chłodnym sercu, natomiast on uchodził za kochliwego. Jej obojętność podsycała zapały Edwarda i sprawiała, że zwielo­krotniał swoje wysiłki, by ją zdobyć. Do bezpośredniego ataku przystąpił, gdy kiedyś znaleźli się sami nad rzeką. Ale jego pieszczoty wywołały w niej panikę. Próbując wyrwać się z jego objęć, rozdarła bluzkę i cieniutką siateczkę chroniącą skórę przed moskitami, nie ustrzegła się więc kilku ukąszeń.

Jeden z jej krewkich kuzynów pobił Summerville’a i wyrzucił go z obozu. Ten jednak, zanim odjechał, oskarżył Norę o kokieterię i poprzysiągł zemstę. Kłamał i wszyscy o tym wiedzieli, ale urażony w swej godności chciał jakoś zranić Norę. Jego gniew był jednak ostatnią rzeczą, która zaprzątała jej uwagę.

Nora wiedziała, jak bardzo niebezpieczne mogą być ukąszenia moskitów, ale gdy minęły trzy tygodnie, a ona czuła się wciąż wyśmienicie, zapomniała o wszystkim. Dopiero po powrocie z Afryki, w miesiąc od incydentu nad rzeką, dostała niezwykle wysokiej gorączki. Lekarz domowy stwierdził malarię i zalecił chininę.

Lekarstwo miało zapobiegać infekcjom. Na samą malarię nie było lekarstwa. Wracała już do zdrowia, gdy doktor ostrzegł ją, że nie wyklucza możliwości okresowych nawrotów choroby jeszcze przez parę lat, a może nawet do końca życia.

Marzenia Nory o domu i rodzinie rozwiały się. Mężczyźni nie pociągali jej fizycznie, ale chciała mieć dzieci. Teraz wydawało się to niemożliwe. Jak mogłaby wychowywać dziecko będąc ofiarą choroby, której nawrót pewnego dnia mógłby okazać się fatalny w skutkach?

Skończyły się marzenia o przygodach. Chciała kiedyś wyruszyć do źródeł Amazonki, zobaczyć piramidy w Egipcie, ale wiedząc o niebezpieczeństwie, nie mogła ryzykować tak długich wypraw. Przez cały następny rok wiodła więc przykładne życie, snując opowieści o afrykańskiej przygodzie. Jej relacje były mocno przesadzone, ale zyskała sobie sławę nieustraszonej podróżniczki. Schlebiało jej to.

Była uważana za kobietę nowoczesną. Zapraszano ją do wy­głaszania odczytów na wiecach sufrażystek i herbatkach stowarzy­szeń charytatywnych. Spoczęła już na laurach, gdy nieoczekiwanie zaproszono ją na zachód, o którym wiele czytała i który zawsze chciała zobaczyć. Była to ziemia równie dzika jak Afryka. Napady gorączki nie pojawiały się już od kilku miesięcy, wyjazd nie wydawał się zatem aż tak ryzykowny i przy pewnej dozie szczęścia Nora mogła w zdrowiu odbyć tę podróż. Zobaczyłaby legendarny Dziki Zachód, a może nawet udałoby się jej upolować bizona i zobaczyć prawdziwego desperado lub Indianina.

Stała, drżąc z podniecenia, przy osłoniętym koronkowymi firankami oknie salonu w Wirginii, podziwiając późnoletni pejzaż i mnąc w palcach list od ciotki Heleny. We wschodnim Texasie mieszkali jej krewni: wuj Chester, ciotka Helena oraz dwoje kuzynów, Colter i Melissa. Colter był na wyprawie na biegun północny. Melissa czuła się osamotniona od czasu, gdy jej najlepsza przyjaciółka wyszła za mąż i wyjechała. Ciotka Helena zapraszała Norę do spędzenia kilku tygodni na ich ranchu, podczas których mogłaby nieco podtrzymać na duchu drogą Melly.

Nora jechała kiedyś pociągiem przez ziemie między Atlantykiem i Pacyfikiem. Czytała o ranchach i Teksańczykach. W wyobraźni widziała dzielnych kowbojów walczących z Indianami, ratujących kobiety i dzieci, składających najwyższe ofiary w imię ideałów. Jeśli pojedzie odwiedzić rodzinę, będzie to prawdziwa przygoda, chociaż nie spotka lwów ani łowców. Jeszcze raz wypróbuje swoją odwagę i udowodni sobie, że nie straciła nic ze swej werwy podczas przymusowego odpoczynku.

- I cóż zdecydowałaś, moja droga? - zapytała córkę Cynthia Madowe, przeglądając najnowszy numer „Colliera”.

Nora odwróciła się, a błękitna koronkowa suknia zawirowała wokół jej szczupłych kostek.

- List ciotki Heleny jest wielce przekonujący - odparła.

- Tak!

- Pojadę. Nie mogę się doczekać, kiedy zobaczę tych majestatycznych rycerzy opisywanych w powieściach, których tak wiele prze­czytałam.

Cynthia była zaskoczona. Od czasu owej fatalnej wyprawy córki do Afryki nie widziała jeszcze tak podekscytowanej.

Dziewczyna poruszyła głową i jej kasztanowe włosy nabrały blasku w promie­niach słońca. Cynthia też kiedyś miała takie włosy. Nora miała też głębokie, błękitne oczy Marlowe’ów i wysokie kości policzkowe po francuskich przodkach. Była trochę wyższa od matki. Miała naturalny wdzięk, elegancję i maniery oraz dar prowadzenia ożywionej rozmowy. Cynthia odczuwała głęboką dumę, patrząc na córkę.

Nora była wyjątkowo zimna wobec mężczyzn, co nasiliło się po incydencie z Summerville’em. Z pewnością pędziłaby niezwykłe życie, gdyby nie afrykańska gorączka. Teraz, mając dwadzieścia cztery lata, pogodziła się z myślą o staropanieństwie.

- Ta wycieczka da ci przynajmniej wytchnienie od ciągłych wysiłków ojca, by sprowadzać ci coraz to nowych młodzieńców z dobrych rodzin - mruknęła Cynthia, wyrażając swe myśli. Jej mąż rzeczywiście w swych staraniach ostatnio przechodził samego siebie.

Nora roześmiała się ponuro. Mężczyźni nie byli jej potrzebni. - Masz rację. Każę Angelinie spakować rzeczy.

- A ja polecę sekretarzowi poczynić niezbędne rezerwacje na dworcu - zaofiarowała się Cynthia. - Jestem pewna, że ten wyjazd dobrze ci zrobi.

- Co do tego - odparła jej córka z błyskiem w oczach - nie mam najmniej szych wątpliwości. Już dawno nigdzie nie wyjeż­dżałam sama. - Skrzywiła się na wspomnienie Afryki. - No, ale Teksas to nie Afryka.

Cynthia wstała.

- Moja droga, jest mało prawdopodobne, by gorączka szybko powróciła. Ataki zdarzają się coraz rzadziej. Nie martw się. Pamiętaj, że masz tam Chestera i Helenę, a to jest rodzina. Zaopiekują się tobą.

Nora uśmiechnęła się.

- Oczywiście. To będzie wyjątkowa przygoda. Przypomniała sobie te słowa, gdy w Tyler Junction, w Teksasie czekała na ciotkę i wuja.

Jazda pociągiem nie byłaby może tak męcząca, gdyby krócej trwała.

Nora była tak: wyczerpana, że jej dotychczasowy entuzjazm nieco opadł. Musiała też przyznać, że widok opustoszałej i brudnej stacji nie działał na nią ożywczo. Nie było tu dumnych Indian, zamaskowanych desperados, żadnych niecierpliwie grzebiących kopytami rumaków, noszących na swych grzbietach kowbojów. Czując na sobie bezlitosne teksańskie słońce, poczuła się głęboko rozczarowana.

Rozejrzała się ponownie, szukając wzrokiem krewnych. Pociąg spóźnił - się, może więc poszli napić się czegoś do pobliskiej restauracji? Popatrzyła na swe eleganckie skórzane kufry i walizy, zastanawiając się, jak dotrzeć na rancho, jeśli nikt po nią nie przyjdzie. Stwierdziła, że koniec lata w Teksasie był bardziej upalny niż jego środek w Wirginii. Ubrana była w modny strój podróżny. W domu uznała go za wyjątkowo wygodny, ale tu wprost się w nim dusiła.

Ciotka Helena pisała jej o tym miejscu. Tyler Junction było małym, prowincjonalnym miasteczkiem w południowo - wschodnim Teksasie, niedaleko Beaumont. Większość miejscowych plotek rodziła się na poczcie lub w sklepie. W miasteczku były dwa małe, czarne automobile z fabryki Forda; oba należały do najznamienit­szych rodzin. Reszta mieszkańców musiała zadowolić się konnymi wozami, koczami i bryczkami. Nietrudno było dostrzec, że głównym zajęciem miejscowej ludności było rolnictwo. Nora zauważyła kilku mężczyzn w wysokich butach, dżinsach i w kapeluszach o szerokich rondach. Ale nie byli to przystojni młodzieńcy. Wyglądali staro, byli zmęczeni i zgarbieni.

Kiedyś, gdy wujostwo odwiedzili ją w Wirginii, wuj Chester powiedział, że obecnie większość teksańskich gospodarstw znajduje się w rękach wielkich korporacji. Nawet rancho Chestera należało do zachodnioteksańskiego koncernu i za jego prowadzenie wy­płacano wujowi pensję. Czasy budowniczych imperiów, takich jak Richard King z południowo - wschodniego Teksasu czy Brant Culhane z zachodu, dawno już minęły.

Teraz fortuny zbijano na ropie i stali. Te gałęzie przemysłu kontrolowane były przez Rockefellera i Carnegie’ ego, kolej przez J.P. Morgana i Corneluisa Vanderbilta, a transport samochodowy przez Henry’ego Forda.

Hodowcy bydła i kowboje odchodzili w przeszłość. Ciotka Helena pisała, że prowadzone są wiercenia w Beaumont, ponieważ jakiś geolog powiedział kilka lat temu, że tereny wokół miasta kryją duże złoża ropy naftowej. Uznały tę myśl za śmieszną. Rzeczywiście! Pod tak piękną, obfitą zielenią miałaby się znajdować ropa!

Rozmyślając o tym wszystkim, zauważyła wysokiego mężczyznę w ciemnym kapeluszu, w wysokich butach i skórzanych ochrania­czach na nogach, idącego w kierunku stacji. Nareszcie jakiś prawdziwy kowboj! Jej serce zaczęło bić szybciej ... To nie do pomyślenia, żeby tacy ludzie, podobnie jak Indianie, mieli zniknąć z powierzchni ziemi. Kto będzie bronił wdów i sierot przed czerwonoskórymi?

Tak była zajęta swoimi myślami, że dopiero po chwili zauważyła, iż mężczyzna kieruje się właśnie ku niej. Jej brwi uniosły się pod maleńkim paryskim kapelusikiem, a serce zabiło jeszcze mocniej.

Nagle przyszło jej do głowy, że człowiek, o którym rozmyślała, jest tylko płatnym sługą. W końcu, przede wszystkim zajmował się bydłem. Stwierdziła, że oglądanie malowniczych scen z Dzikiego Zachodu zamieszczonych w książkach, to coś zupełnie innego niż spotkanie z kowbojem.

Mężczyzna, który z daleka wydawał się niebywale atrakcyjny, rozczarował ją, gdy podszedł bliżej. Był nieogolony, wręcz brudny. Zauważyła na jego spodniach ślady krwi. Pobrzękiwały ostrogi przy butach oblepionych czymś, co z pewnością nie było błotem. Gdyby ten człowiek próbował ratować jakąś wdowę czy sierotę i nieopatrznie stanął po zawietrznej, z pewnością jedna i druga uciekłyby od niego!

Jego koszula w niebieską kratę była mokra od potu i lepiła się do ciała w nieprzyzwoity sposób, odsłaniając imponujące mięśnie i gęsty, czarny zarost na piersiach. Nora chwyciła obiema rękami torebkę, by wyglądać poważniej. Jakie to dziwne, że taki niecywi­lizowany, brudny mężczyzna obudził w niej zainteresowanie. „Cóż, w końcu ługowe mydło nie bardzo pasuje do takiej pracy” - pomyślała złośliwie. „Powinien chyba pomoczyć się kilka dni we wrzącym wybielaczu ...

Skrzywił się, widząc jej uśmiech. Kruczoczarne włosy, proste i wilgotne, okalały pokrytą kurzem twarz, po której płynęły strużki potu. Miał wąskie, głęboko osadzone oczy pod nastroszonymi brwiami, gęste, ciemne rzęsy i prosty nos. Pomiędzy wydatnymi kośćmi policzkowymi znajdowały się szerokie usta, a na brodzie dołek, który przyciągnął uwagę Nory.

- Panna Marlowe? - zapytał z głębokim teksańskim akcentem, nie starając się nawet odwzajemnić jej uśmiechu.

Rozejrzała się po opustoszałym peronie, wzdychając głęboko.

- Jeśli nią nie jestem, mój panie, to oboje musimy przygotować się na niespodziankę.

Popatrzył na nią, jakby nie zrozumiał. Ulitowała się nad nim.

- Jest gorąco. Powinnam znaleźć się na ranchu jak najszybciej.

Nie jestem przyzwyczajona do upału i takich... zapachów - dodała, nieznacznie marszcząc nos.

Wyglądał tak, jakby miał zaraz wybuchnąć, ale nic nie powie­dział. Spojrzał na nią i stwierdził, że ma do czynienia z typową kobietą ze wschodu, która ma za dużo pieniędzy i za mało wyczucia. Ku swemu zdziwieniu poczuł się oburzony, ale tylko przekrzywił głowę, przyglądając się jej bagażom.

- Przeprowadzasz się? - zapytał. Otworzyła szeroko oczy.

- To tylko najpotrzebniejsze rzeczy - starała się bronić. - Po­trzebuję tego wszystkiego - dodała. Nie była przyzwyczajona do takich pytań służby.

Westchnął ciężko.

- Dobrze, że wziąłem powóz. Chociaż i tak nie zmieści się to razem z prowiantem, który kupiłem.

Szczupłymi dłońmi ścisnęła torebkę.

- Skoro tak, pobiegniesz przy wozie z ładunkiem na plecach. Robią tak tragarze w Afryce podczas safari - wyjaśniła uprzejmie.-Wiem, bo sama tam byłam.

- Biegałaś przy wozie z ładunkiem na plecach? - zapytał wyzywająco.

- Ależ ... oczywiście nie ja! - zaprzeczyła. - Ja po prostu byłam na safari! To tylko powiedziałam!

Zacisnął usta i oparł ręce na biodrach, patrząc na jej oburzoną twarz.

- Na safari? Takie delikatne maleństwo jak ty i męskie safari? - spojrzał z rozbawieniem na jej nieskazitelnie czysty kostium i aksamitny kapelusik.

- No, to już chyba wszystko sobie powie­dzieliśmy. - Odszedł, by przyprowadzić bryczkę z zaprzężonym do niej dorodnym koniem.

Patrzyła za nim z mieszanymi uczuciami. Każdy z dotychczas poznanych przez nią mężczyzn był uprzejmy i opiekuńczy. Ten był nieokrzesany i nie starał się schlebiać jej kobiecej próżności. Rozdarta była pomiędzy podziwem a furią. Ten mężczyzna wykazał się zadziwiającą zuchwałością jak na człowieka tak niskiej pozycji.

Nie zdjął kapelusza ani nawet nie uniósł ręki, by wyrazić szacunek. Nora przywykła do mężczyzn, którzy robili obie te rzeczy, a jeszcze witali się z nią na sposób europejski i całowali w rękę.

„Jestem zbyt wymagająca” - powiedziała sobie. To przecież zachód, a ten biedak z pewnością nigdy nie miał okazji nauczyć się dobrych manier. Powinna o nim myśleć jak o afrykańskich tragarzach, ludziach niecywilizowanych, których obowiązkiem było służyć innym. Spróbowała wyobrazić go sobie w przepasce na biodrach i musiała pohamować wybuch śmiechu.

Czekała cierpliwie, aż jej przewodnik przyprowadził załadowaną po brzegi bryczkę, przywiązał konia do słupa, po czym z ostentacyjnie okazywanym wysiłkiem zaczął pakować jej bagaże.

Pomyślała, że właściwie powinna być mu wdzięczna, że nie zaproponował jej jazdy na stercie kufrów. Popatrzyła na niego znacząco, czekając, aż jej pomoże wspiąć się na siedzenie bryczki. Właściwie nie była zaskoczona, widząc go siedzącego już i niecier­pliwie przekładającego lejce z ręki do ręki.

- Podobno ci się spieszy? - zapytał spokojnie; zsunął kapelusz do tyłu i popatrzył na nią swymi niezwykłymi oczyma. Były nieoczekiwanie jasne w porównaniu z ogorzałą twarzą, szare, niemal srebrne. Jego spojrzenie było ostre niczym nóż, nieodgadnione.

- Jakie to szczęście, że jestem wysportowana - powiedziała z uśmiechem, po czym oparła nogę na osi koła i zgrabnie wskoczyła na kozioł. Niestety, przedobrzyła i wylądowała u stóp mężczyzny. Zapach był mocno nieprzyjemny, ale dotyk jego muskularnych nóg, o które oparła się piersią, wywołał szaleńcze hicie serca.

Zanim zdążyła otrząsnąć się z wrażenia wywołanego tak bliskim kontaktem, uniósł ją i posadził na ławce.

- Nic z tego - powiedział stanowczo. - Słyszałem wiele o kobietkach z miasta. Nie jestem człowiekiem, z którym można igrać bezkarnie, pamiętaj o tym.

Wystarczająco zawstydziła ją własna niezgrabność, a on jeszcze posądził ją o kokieterię. Poprawiła na głowie przesunięty kapelusik ręką, która cuchnęła butami kowboja.

- Na litość boską! - wybuchnęła, nerwowo szukając chusteczki, którą miała nadzieję zetrzeć paskudny zapach. - Będę pachniała oborą!

Rzucił jej ostre spojrzenie i szarpnął lejce. Postanowił mówić z jeszcze silniejszym zachodnioteksańskim akcentem i udawać prostaka, za którego go brała.

- A czego spodziewasz się po człowieku, który pracuje rękami i zgina kark? - zapytał z wymuszoną uprzejmością. - To najlepszy sposób na życie, mówię ci. Życie na otwartej przestrzeni. Kowboj nie musi myć się częściej niż raz na miesiąc, ubierać modnie ani uczyć dobrych manier. Jest wolny, niezależny. Może zadawać się z rozwiązłymi kobietami i upijać co niedziela! Jakże ja kocham takie wolne życie! - zawołał z zapałem.

Wszystkie złudzenia Nory co do kowbojów rozwiały się.

Wyjeżdżali już z miasta, a ona wciąż jeszcze tarła rękę chusteczką. Jej piękne, szare rękawiczki z koźlej skóry były do wyrzucenia. Cuchnęły.

- Nie mówisz dużo, prawda? - zapytał. - Słyszałem, że kobiety ze wschodu są dość bystre - dodał, starając się nie wypaść z roli ciemnego chłopka.

Nora najwyraźniej nie zdawała sobie sprawy z tego, że mężczyzna stara się ją sprowokować.

- Gdybym była inteligentna - zaczęła oburzona, patrząc na niego groźnie - nigdy nie wyjeżdżałabym z Wirginii! - Zajęła się wycieraniem brzegu sukni. - O, mój Boże! Co sobie ciotka Helena mnie pomyśli?!

Posłał jej ironiczny uśmiech.

- Może będzie podejrzewać, żeśmy sobie pobaraszkowali w drodze.

Wyraz jej osłoniętej woalką twarzy z pewnością wystraszyłby niejednego mężczyznę.

- Baraszkować? Z tobą?! Prędzej, mój panie, zgodziłabym się pocałować ... górnika! Nie, przepraszam. Górnik nie śmierdziałby tak okropnie. Wolałabym już pocałować sępa grzebiącego w pad­linie.

Lekko szarpnął lejcami, by ponaglić konia, gdy ten zwolnił pod cienistym drzewem. Zachichotał.

- Tutaj sępy odwalają kawał dobrej roboty. Sprzątają gnijące resztki zwierząt, żeby świat był czyściutki i pachnący dla takich wybrednych panienek.

Na jej twarzy pojawiło się zaskoczenie.

- Odważnie sobie poczynasz jak na służącego - powiedziała poważnie.

Nie odpowiedział. Miała paskudny zwyczaj przypominania mu, że jest tylko sługą, a ona damą. Miał ochotę roześmiać się w głos, tak bardzo się myliła.

W końcu Nora przestała walczyć z cuchnącymi rękami oraz brudną suknią i zaczęła wachlować się papierowym wachlarzem, który dostała od konduktora w pociągu. Ostatni tydzień sierpnia był niezwykle gorący. To pewnie z powodu wiatrów znad pobliskiego wybrzeża. Na wschodzie po takich upałach następowały gwałtowne burze. Zaledwie rok temu przez wschodnie wybrzeże przeszedł huragan, który odebrał życie jej kuzynowi. Do tej pory śniła jej się po nocach powódź.

Poczuła się pokonana przez oblepiającą ją gorącą wilgoć. Gorset pod suknią utrudniał oddychanie. Musiała jednak przyznać, że jej towarzysz nie wyglądał lepiej. Jego cienka koszula była wilgotna. Nora stwierdziła zaszokowana, że przygląda się jego muskularnym ramionom i owłosionej piersi. Widziała mężczyzn innych ras z obnażonym torsem, ale nigdy żadnego dżentelmena. No, ale ten nie jest przecież dżentelmenem. Nie do pomyślenia, że ten prosty robotnik wydał się jej tak atrakcyjny fizycznie! Zdenerwowała się. Jej drobne ręce trzymające drewniany uchwyt cieniutkiego wachlarza, przedstawiającego Ostatnią Wieczerzę na jednej stronie i reklamę jakiegoś przedsiębiorstwa pogrzebowego na drugiej, zaczęły drżeć.

- Pracujesz dla mojego wuja Chestera, tak? - zapytała, starając się nawiązać rozmowę.

- No.

Odczekała chwilę, by się przekonać, że to cała odpowiedź.

- Czym się zajmujesz? - Pomyślała, że może ma jakieś bardziej skomplikowane zajęcie niż znakowanie bydła.

Odwrócił się niespiesznie. Ocienione szerokim rondem kapelusza oczy lśniły prawdziwym srebrem.

- Jestem kowbojem. Zajmuję się bydłem. Pewnie zauważyłaś, że mam buty całe w ... - kleistą substancję oblepiającą jego obuwie określił jakimś gwarowym słowem. Zrobił to celowo, chcąc ją obrazić.

Nora zaczerwieniła;. się. Powinna go teraz uderzyć, ale tego nie zrobiła. Nie miała najmniejszego zamiaru dać się ponieść emocjom, na co liczył ten prostak. Posłała mu puste spojrzenie, wzruszyła nieznacznie ramionami i zaczęła rozglądać się po okolicy, jakby nic się nie stało.

Przemierzywszy choć raz zachodni Teksas trudno było nie dostrzec różnic w klimacie i roślinności między jedną jego częścią a drugą. Nie było tu pustyni ani kaktusów. Wszędzie rosły magnolie i derenie oraz sosny. Trawa była nadal zielona mimo kończącego się lata. Za ogrodzeniami z drutu kolczastego pasło się bydło. Horyzont był prosty, równy, nie było tu żadnych wzniesień. Nad strumieniami i stawami, z których piło wodę bydło, unosiła się lekka mgiełka pary. Ciotka pisała, że równolegle do granic rancha Tremayne płynęły dwie rzeki i być może im właśnie okolica zawdzięczała tak bujną roślinność.

- Tu jest naprawdę pięknie - powiedziała cicho Nora. - Zupełnie inaczej niż w drugiej części stanu.

Popatrzył na nią z ukosa.

- Ach, wy ze wschodu - westchnął. - Myślicie, że wszystko co zielone musi być piękne.

- A jakże inaczej? - zapytała, patrząc na niego. - Jak pustynia może być piękna?

Odwrócił się i zmrużył oczy.

- Taka delikatna mimoza jak ty oczywiście nie potrafiłaby tam przeżyć.

Zmarszczyła czoło.

- Nie jestem mimozą. Polowałam na lwy i tygrysy w Afryce - przypomniała o swoim jednodniowym wypadzie na safari - i ...

- Ale wystarczyłaby ci jedna noc na teksańskiej pustyni - przerwał jej z uśmiechem. - Wśliznąłby ci się do śpiwora grzechotnik i nie zobaczono by cię aż do zimy.

Wzdrygnęła się na myśl o grzechotniku. Czytała w książkach Beadle’a o tych wstrętnych stworzeniach.

Mimo że starała się ukryć swoją reakcję, on domyślił Się.

Odrzucił do tyłu głowę i roześmiał się. - I twierdzisz, że polowałaś na lwy?

- Ty śmierdzący ordynusie! - wycedziła przez zęby.

- Skoro już jesteśmy przy zapachach - zaczął, pochylając się ku niej, by zaraz potem skrzywić się paskudnie - pachniesz jak wysuszony tchórz.

- Tylko dlatego, że nie pomogłeś mi wsiąść i upadłam na twoje cuchnące ... - wskazała palcem jego szerokie skórzane nogawice. - O, to!

Ponownie nachylił się ku niej, a w jego oczach widać było rozbawienie.

- Nogi, kochanie - podpowiedział. - To się nazywa nogi.

- Chodziło mi o to coś skórzanego - wybuchnęła. - A poza tym nie jestem twoim kochaniem!

Zakrztusił się.

- Kiedyś możesz tego zapragnąć. Mam mnóstwo zalet.

- Wysiadam. Pójdę pieszo! - nie wytrzymała.

Potrząsnął głową.

- O, nie, nie. Będziesz miała obtarte nogi, a mnie wyrzucą.

A tego byśmy nie chcieli, prawda?

- Czemu nie?

Uśmiechnął się, widząc jej zaróżowioną gniewną twarz i duże oczy, przypominające błękitne języki ognia. Miała całkiem ładne lista. Z trudem oderwał od niej wzrok.

- Twój wuj nie poradziłby sobie teraz beze mnie. Siedź grzecznie, droga panno Marlowe, i poczekaj, aż ci krew ostygnie. Nie będziesz miała. o mnie tak złego zdania, gdy mnie lepiej poznasz.

- Nie mam najmniejszego zamiaru ciebie poznawać.

- No, no, no! Niełatwo ci ostygnąć. A ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin