Nowy26.txt

(19 KB) Pobierz
Rozdział 26
   
   
   Już po wszystkim. Will uniósł głowę znad biurka. Na lagunę nawet nie spojrzał. Atol u wybrzeży Belize nie stanowił już centrum aktywności Gromady na Ziemi, pozostał jednak istotnym ośrodkiem badawczym. O miano siedziby delegacji obcych rywalizowało kilka najważniejszych stolic świata, tutaj zaś, skoro nie było potrzeby dłużej się kryć, podwodny kompleks wyrósł ponad wodę. Kilka smukłych, eleganckich wież mierzyło wysoko w tropikalne niebo.
   – Po czym niby?
   – Po bitwie o wasz świat. – Możliwe, że T’var uśmiechnął się nawet pod gęstą brodą. – Wygraliśmy.
   Will wiedział, że w zasadzie powinien krzyczeć i skakać z radości, jak czyniło to zapewne w tej chwili parę miliardów ludzi, ale jakoś dziwnie nie miał na to ochoty.
   – Kiedy podano tę wiadomość?
   – Kilka minut temu. Przyszła ekranowanym łączem z miasta zwanego Londyn. – Angielski T’vara był już całkiem dobry. – Wycofują się. Wszyscy: Krygolici, Aszreganie, Molitarowie, Akariowie i sami Ampliturowie. I z zewsząd naraz. Z Gobi, Wielkich Równin, Ukrainy i Matto Grosso. Zostawiają nawet te bazy, które chwilowo były jeszcze bezpieczne. Wahadłowce krążyły przez cały ranek, zestrzeliliśmy kilkanaście z nich, przynajmniej jeden wielki okręt wojenny też nie zdołał umknąć w podprzestrzeń.
   – Nie rozumiem – powiedział cicho Will. – Słyszałem, że ich wypieramy, ale nic nie sugerowało tak szybkiego zwycięstwa. Czemu to robią?
   – Tego nie wiemy. – T’var znalazł wreszcie ławę przystosowaną do jego wzrostu. – Ale podobno w tym tempie do wieczora wyniosą się całkiem z systemu. Hivistahmowie podejrzewają jakiś podstęp, ale oni martwiliby się nawet wtedy, gdyby Ampliturowie jutro poprosili o pokój. Massudzi powszechnie skłaniają się ku stwierdzeniu, że to prawdziwy odwrót.
   – No to teraz zacznie się szaleństwo.
   – Już się zaczęło. I tutaj, w bazie, i na całym świecie. To wielka chwila dla was, wielka chwila dla Gromady. Nie dość, że udało się wyrzucić Ampliturów z tego świata, ale jeszcze poszło szybciej niż kiedykolwiek.
   – Musiało im się tu nie spodobać – mruknął Will w zamyśleniu.
   – Potraktowano tak samo, jak przedtem na Vasarih i Aurun, tyle że bez porównania goręcej – zapalił się T’var. – Będziemy podgrzewać ich tak, aż zepchniemy ich na macierzystą planetę i nieważne, jak długo to potrwa.
   – Może – przyznał powoli Will.
   T’var spojrzał na niego zawadiacko.
   – Niezbyt rozumiem twoje uwagi.
   – Nie oczekujcie zbyt wiele po Ziemianach. Teraz, gdy znikła bezpośrednia groźba, rodzaj ludzki może nie zareagować po waszej myśli. Ludzie zjednoczyli się w obliczu wspólnego wroga, ale skoro wróg ucieka, zapragną zapewne wrócić do dawnych zajęć. Już kiedyś ostrzegałem was przed taką możliwością.
   – Ależ to nieprawdopodobne. Nie można cofnąć się w rozwoju.
   – Nie zapominaj, że ten świat pełen jest egoistycznych głupców.
   Mimo wytężonych wysiłków wroga członkowie i sojusznicy Gromady dowiedzieli się wkrótce o ludzkiej odporności na manipulacje Ampliturów. Zdarzyło się to przypadkiem, gdy grupa ziemskich żołnierzy chciała pojmać oficera Ampliturów. Ten zaatakował ich mentalnie, ale zamiast uniknąć w ten sposób niewoli, sam wpadł w konwulsje. Zdumieni Massudzi, którzy pojawili się na scenie wydarzeń kilka chwil później, wypytali szczegółowo swych towarzyszy broni o przebieg zdarzeń i niedługo potem przeprowadzono całą serię ostrożnych eksperymentów. Te z kolei dowiodły, że Ampliturowie wiedzą już o tej szczególnej właściwości ludzi, obawiają się jej i nie zbadali jeszcze, jaki jest mechanizm owej odporności.
   Dla oddziałów liniowych to ostatnie nie mało znaczenia. Massudzi ucieszyli się niepomiernie i zaczęli darzyć swych pozbawionych futra towarzyszy broni jeszcze większym szacunkiem. Ani myśleli, żeby zacząć się ich lękać.
   Dlatego też z niedowierzaniem przyjęto wiadomość, że ludzkość nie włączy się masowo w walkę z rzecznikami Celu. Stało się dokładnie tak, jak przewidywał Dulac.
   Przedstawiciele Gromady nie mogli tego pojąć. Nie dość, że ludzie okazali się wspaniałymi żołnierzami, ale byli jeszcze odporni (jako jedyni) na mentalne manipulacje wroga. Zatem to nie strach skłonił ich do podjęcia takiej a nie innej decyzji.
   S’vanowie i Massudzi próbowali negocjacji, ale i ich zatkało w końcu ze zdziwienia. Zagrożenie zniknęło i globalny system obrony ponownie rozpadł się na wiele armii. Każdy kraj miał własne priorytety, przy czym niezależnie od systemów politycznych, zawsze były one odmienne. Pojawiły się spory o przebieg granic i pokrzykiwania rozmaitych grup wpływów.
   Cóż, Waisowie czerpali przyjemność z kultywowania manieryzmu, Massudzi z biegania. Ziemianie zaś uwielbiali się kłócić.
   Will odetchnął nieco, gdy rodzaj ludzki wrócił do dawnego bałaganiarstwa. Kompozytor nie omieszkał, oczywiście, podzielić się radością z przyjaciółmi.
   – Ostrzegałem was – powiedział do Kaldaqa. – Przewidywałem, że nie można liczyć na nasz udział w wojnie na dalekich światach. Wola walki odeszła wraz z najeźdźcami. Pewnie zgłosi się do was jeszcze parę tysięcy rekrutów, ale nie pozyskacie rządów do współpracy.
   – Tak czy inaczej musimy próbować – odparł Massud.
   Wszystkie media pełne były rozważań i opinii rozmaitych ekspertów, którzy tylko bardziej gmatwali sprawę, jak zwykle zresztą. Wszystkie rządy uznały za stosowne wypowiedzieć się raz, drugi (czasem i trzeci), ale żadnego nie było stać na szczególną oryginalność.
   Przedstawiciele Gromady prosili i przekonywali, wyjaśniali i schlebiali, wszystko na próżno. Owszem, to prawda, mówili, że Ampliturowie zostali odparci, ale nie gwarantuje to jeszcze ostatecznego zwycięstwa. Pewnego dnia mogą powrócić silniejsi i lepiej przygotowani. Jeśli ludzkość zdecydowała się wydać im wojnę, to będzie musiała walczyć z nimi jeszcze nie raz. Mimo tych i podobnych ostrzeżeń rządy świata nie chciały wesprzeć zbrojnie odległego i dla wielu niezrozumiałego konfliktu.
   Planeta rozkwitła. Konflikty między państwami same jakoś zniknęły. Głupio i bez sensu byłoby podnosić rękę na sąsiada, skoro być może i tak trzeba będzie pewnego dnia się z nim zjednoczyć, aby dać wrogom ludzkości kolejną nauczkę. Z tego samego powodu nie zlikwidowano armii, jednak żołnierze nie uczyli się już zwalczać nawzajem. W praktyce była to jedna, globalna armia. Korporacje zbrojeniowe nadal miały co robić. Jak zwykle opracowywały nowe systemy broni na wypadek wojny, która mogła w ogóle nie nadejść.
   – Nigdy nie postawicie na swoim – stwierdził Will. – W sytuacjach ekstremalnych ludzie współpracują zgodnie, ale poza tym nie potrafią się dogadać. Winniście cieszyć się z tych rekrutów, którzy przybywają. Niezależnie od tego, jakich argumentów użyjecie, większość opowie się za pokojem i izolacjonizmem.
   – Wyglądasz na zadowolonego.
   – Ja? Jestem zachwycony. Ziemia jest teraz znacznie milszym miejscem. Mamy wreszcie pokój, ludzie o wojowniczych skłonnościach mogą udać się do waszego punktu werbunkowego. Podobnie malkontenci. Wyładowują swoje frustracje setki lat świetlnych od pobratymców i wracają spokojni jak baranki. Reszta tymczasem może zaznawać spokoju i pracować w imię postępu kulturowego i ochrony środowiska.
   – Czy możesz pójść ze mną? – spytał T’var, zsuwając się z ławy. – Ktoś chciałby się z tobą spotkać.
   – Dobra, za chwilę, niech tylko to wyłączę. – Sprawdził, czy zapisał wszystko na dysku, po czym wygasił aparaturę.
   T’var zaprowadził go do nowej części kompleksu badawczego. W odróżnieniu od pozostałych pomieszczeń, te kryły się głęboko we wnętrzu rafy.
   Wielkie okrągłe drzwi prowadziły do wnętrza, jakiego Will jeszcze nie widział. Zamrugał oczami, przyzwyczajając źrenice do panującego tu półmroku.
   Przeciwległą ścianę, tworzyła gigantyczna przezroczysta obłość wychodząca na morze. Właśnie przepływały za nią roje kolorowego narybku. Widok obramowywały olbrzymie gąbki.
   W cieniu obok okna poruszyło się coś dużego i zwalistego. Dopiero w blasku sączącym się z zewnątrz Will poznał, z kim ma do czynienia, Turlog.
   Wstrzymał oddech. Analitycy Turlogów przyczynili się walnie do zwycięstw na Vasarih i Aurun. Nawet S’vanowie przyznawali, że bez pomocy tej jednej rasy Gromada dawno uległaby Ampliturom. Will wiedział, że jest zapewne pierwszym człowiekiem, któremu dane jest ujrzeć nieśmiałego mizantropa, jakim był Turlog.
   Znaczenie Turlogów było odwrotnie proporcjonalne do ich liczebności. Na co dzień nie cierpieli niczyjego towarzystwa, nawet przedstawicieli własnego gatunku.
   Will słyszał, że na statku Kaldaqa był Turlog, ale nie miał pojęcia, że ta istota wzięła udział w obronie planety. Nie mógł powstrzymać ciekawego spojrzenia.
   Chitynowy stwór podszedł do kręgu światła. Miał sześć krótkich, sztywnych nóg i był wielki jak dobrze wyrośnięty wół. Zdawał się należeć raczej do świata za szybą, niż do pełnego elektroniki wnętrza bazy.
   Twór ten posiadał dwa szkielety, zewnętrzny i wewnętrzny, skutkiem czego poruszał się bardzo wolno i był ogólnie niezdarny. Dwoje srebrzystobladych oczu patrzyło beznamiętnie. Każda ze sztywnych kończyn błyskała poczwórnymi szczypcami. Wyglądały na ostre, ale mało ruchliwe.
   – To Pasiiakilion – szepnął T’var.
   Może tutaj należało mówić cicho?
   Will wyciągnął odruchowo rękę, potem zawahał się. Nie ze strachu, tak nieruchawa istota nie mogła być groźna, ale wyczuł, że to nie miejsce na próżne gesty. Zostali zauważeni i to powinno wystarczyć za całe powitanie.
   Blade oczy i nieruchoma maska twarzy nie wyrażały niczego, gdy przez dłuższą chwilę Turlog i Ziemianin mierzyli się spojrzeniem. Willowi przyszło do głowy, że ten stwór mógłby zapewne poświęcić życie dowolnej sprawie i nie robiłoby mu żadnej różnicy, czy rozmyśla o cząstkach elementarnych, galaktycznej wojnie czy kwiatowych płatkach.
   Ciszę przerwało chrapliwe szeleszczenie. Gdzieś w pobliżu ...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin