Nowy8.txt

(29 KB) Pobierz
Rozdział 08
   
   
   Istota była wysoka i poronięta krótkim szarym futrem. Miała szeroko rozstawione, duże i ciemne oczy z pionowymi kreseczkami renic, wydatny trójkštny pysk z baczkami i czarnym ruchliwym nosem. Jedyna widoczna dłoń była całkiem spora, ale drobnokocista, czteropalczasta. Na szyi goć nosił nieduże kwadratowe urzšdzenie połšczone przewodem ze złotym guziczkiem wciniętym do wnętrza ucha. Inne jeszcze wyposażenie zwieszało się z wšskiego pasa wokół bioder.
   Will dojrzał po chwili drugie, podobne oblicze wyłaniajšce się zza pierwszej postaci. Dalej stało co przypominajšcego wielkiego ptaka o bajecznie kolorowych piórach. Co ciekawe, cała trójka wpatrywała się w kompozytora z wyranym zainteresowaniem, a w ich oczach pobłyskiwała niewštpliwa inteligencja.
   Dopiero po chwili ten drugi przepchnšł się do przodu i podszedł do gospodarza. Cofnięte wargi ukazały szarawe dzišsła i komplet ostrych, spiczastych zębów. Wyglšdało to gronie, żeby nie powiedzieć złowróżbnie. Istota wycišgnęła ku Willowi rękę, a ten instynktownie odtršcił jš na bok. Uderzył szybko, silnie i bez najmniejszego zastanowienia.
   Ku jego zdumieniu przybysz pisnšł i cofnšł się chwiejnie. Na chwilę zapomniał nawet, jak nisko jest sufit, i ršbnšł głowš o wykładzinę. Zaraz potem złapał się za przetršconš kończynę.
   Mimo zaskoczenia Kaldaq zareagował jak mógł najszybciej. Zerwał broń z ramienia i wycelował jš w tubylca. Za jego plecami Wais wetchnęła z cicha. Ale się to wszystko pokręciło...
   Obcy pojšł wyranie, co się dzieje. Spojrzał na kapitana, potem na broń i znieruchomiał. Większoć prymitywnych istot woli zachować ostrożnoć, widzšc jaki wycelowany w siebie przedmiot.
   Dropahk wycofał się do centralnej kabiny i siadł na podłodze. Krzywišc się z bólu ciskał prawy nadgarstek. Kaldaq skinšł na tubylca, by ten poszedł za nim. Osobnik posłuchał, odnotowujšc przy tej okazji obecnoć Wais i jeszcze dwóch Massudów. W centralnej kajucie było doć miejsca dla wszystkich.
   W postawie wyprostowanej tubylec był nieco wyższy od Waisów. Przerastał wszystkich członków Gromady prócz Massudów i Czirinaldo. Oblicze miał nawet jeszcze bardziej płaskie niż Svanowie.
    Chyba złamana, kapitanie  powiedział Dropahk, komentujšc stan swej ręki. luz ciekał mu z ust.  Widzielicie, jak szybko się porusza?
    Tak  mruknšł Kaldaq, nie odrywajšc oczu od tubylca. Nie miał najmniejszego zamiaru zabijać tej istoty, ale nie mógł też pozwolić, by kaleczyła jego podwładnych. Nie rozumiał, czemu przyjazny gest Dropahka wywołał aż takš agresję.
    A może to jaki szaleniec?  spytała nagle Wais.  Może dlatego został odizolowany od społecznoci?
    Sšdzšc po muzyce, to całkiem prawdopodobne  warknšł Dropahk.
   Kaldaq zerknšł przelotnie na rannego żołnierza.
    Wracaj na pokład. Nic tu po tobie. W razie dalszych kłopotów będziesz tylko zawadš.
   Dropahk zacisnšł usta, skinšł głowš i wyszedł.
   Pozostała czwórka skierowała oczy na tubylca, tubylec spojrzał na nich. Wais trzymała się za plecami Massudów. Walkę lepiej zostawić fachowcom.
    Gdyby próbował zbliżyć się do kogo  mruknšł Kaldaq  to strzelać.  Zignorował zdumione spojrzenia podkomendnych.  Potem poszukamy jakiego bardziej spolegliwego okazu. Nic chcę mieć więcej rannych.
   Tubylec oparł się plecami o duże, koliste urzšdzenie. Przyglšdał się mówišcemu Kaldaqowi, ale wyranie niczego nie rozumiał.
    Nie widziałam, co się stało  powiedziała wstrzšnięta tłumaczka.  Chcesz powiedzieć, że Dropahk próbował przywitać się z obcym, a ten bez ostrzeżenia złamał mu rękę?
    Jeli nawet powiedział co przedtem, to niczego nie słyszałem. Nie widziałem też, aby poruszał ustami.
    Chyba oni nie porozumiewajš się tak, jak Ampliturowie?  spytał jeden z żołnierzy.
    Zareagował fizycznš przemocš, więc chyba nie. Jednak co tu nie gra i chcę wiedzieć, co.
    Uderzył pierwszy i nie spróbował nawet dowiedzieć się, czego chcemy... Zranił...
   Kaldaq pojšł, że Wais jest bliska paniki. Pora była jš uspokoić.
    Za wczenie na wycišganie wniosków. Opanuj się, proszę  odezwał się tonem o wiele za ostrym, jak na normalne konwersacje z Waisami.
   Ptakowata odetchnęła głęboko i zaczęła wracać do siebie. Już lepiej. Podeszła z wahaniem do krajowca. Kaldaq włšczył własny translator.
    Spokojnie, nie chcemy cię skrzywdzić  powiedziała tłumaczka w jednym z miejscowych języków.
   Will obrócił gwałtownie głowę, rozdziawił usta i spojrzał na ptakowatš istotę. Przemówiła nader poprawnie i płynnie po angielsku. Ale co powiedziała? Obecnoć tych trzech zębatych postaci utrudniała koncentrację. Na dodatek wszystkie kierowały na Willa końce jakich krótkich urzšdzeń mechanicznych. W zasadzie mogły to być fajki pokoju, czujniki do badania składu atmosfery czy mierzenia temperatury ciała, ale kompozytorowi kojarzyły się nieodparcie z broniš i kropka.
   Nie pragnšł wcale weryfikować swych domysłów. Przed chwilš pojšł, że mimowolnie zranił tego pierwszego obcego. Nie uderzył aż tak silnie, żeby zrobić krzywdę, chciał tylko odsunšć jego łapę, a najwyraniej stało się co złego.
   Nic dziwnego, że pozostali traktujš go teraz jak wroga. Ale to nie tak. Chociaż... Co oni sobie mylš? Pakujš się w rodku nocy na cudzy jacht, nachodzš człowieka...
   Skšd przybyli? Will wysilił wyobranię. Pachnieli lagunš, ale żaden nie wyglšdał na stworzenie wodne. Na pewno nie była to też banda przebranych studentów. Po pierwsze, musieliby tu przypłynšć specjalnie z Belize, przebrać się... Owszem, w przypadku tych szarych futrzaków to nawet prawdopodobne, można uszyć taki kostium, ale ptakowaty? Za mały i za szczupły. Nawet dziecko nie schowałoby się w takim przebraniu.
   Will zastanowił się, czemu tylko ten jeden mówi po angielsku. I to całkiem dobrze. W dodatku próbuje go uspokoić. Pozostawało jeszcze jedno: czy Will zechce uwierzyć w to, co widzi i słyszy. Sam nie wiedział. Odruchowo zaczšł cofać się ku drzwiom wiodšcym do lewego kadłuba.
    Kompletne wariactwo  mruknšł pod nosem.
    Uwaga  powiedział Kaldaq.  Rusza się.  Uniósł broń i poszukał na ciele obcego stosownego miejsca, by wpakować tam ładunek ogłuszajšcy.
   Nagle istota skręciła i zanurkowała w otwór przejcia. Uczyniła to tak niesamowicie szybko, że żaden z żołnierzy nie zdšżył zareagować.
    Próbuje uciekać!  krzyknšł Wouldea, ale nikt nie wystrzelił.
   Próbowali cigać obcego, ale wysoki wzrost mocno im w tym przeszkadzał. Wais przeliznęła się bokiem i zaczęła wyrzucać z siebie potok wymowy w różnych językach.
    Czemu uciekasz? Nic ci nie grozi. No problema aqul, senor. Was ist mit ihnen los?
   Will wyskoczył przez właz i rozejrzał się goršczkowo. Przedni pokład był pusty. Wstšpił na zawieszonš między dziobami trampolinę. Jeli zdoła dopłynšć do Goff Cay, to schowa się tam, poczeka do rana, a potem spróbuje zaalarmować mieszkajšcego samotnie na Half Moon Cay starszego pracownika administracji rzšdowej. Half Moon było rezerwatem dzikiego ptactwa i turyci zaglšdali tam niekiedy.
   Wiedział, że nikt mu nie uwierzy w opowieć o czterech futrzastych przybyszach o ciałach gibbonów i mordach szczurów, którzy przyprowadzili ze sobš jeszcze strusia emu w charakterze tłumacza. Mniejsza z tym. Na razie trzeba uciekać, byle dalej od tego koszmaru.
   Stał na skraju trampoliny, gdy osobliwi gocie wysypali się z kabiny. Teraz widział dokładnie, jacy byli wysocy. Mierzyli prawie po dwa metry, ptak wyglšdał przy nich na karła.
    Zaczekaj, prosimy cię, zaczekaj!  niemal błagalnie zawołał pierzasty. Ciekawe, jak on może z takim dziobem gdakać po angielsku?
   Najbliższy z obcych wymierzył broń w Willa. To rozstrzygnęło sprawę i Will skoczył.
   Kaldaqa aż zamurowało, gdy ujrzał obcego skaczšcego do wody. Powoli cała grupa podeszła do burty. Ani ladu osobnika.
    On nie może być dwudyszny. Nie miał skrzeli.
    Nie ma  powiedział Wouldea pokazujšc obcego, który pokazał się włanie na powierzchni. Płynšł w kierunku niesamowicie odległego lšdu.
    Nie do wiary  mruknšł inny żołnierz.  Ależ on szybki!
   Kaldaq uniósł broń. Mógł spróbować ogłuszyć uciekiniera, ale wtedy płucodyszna istota pewnie by utonęła. Niesamowici sš ci tuziemcy, aż strach ich badać.
   Sięgnšł po komunikator i wydał stosowne polecenia.
   Will zwolnił. Katamaran rysował się za nim mrocznš sylwetkš w blasku księżyca. Trzy potwory stały rzšdkiem na trampolinie, strusiowaty sterczał nieco dalej. Nie próbowały go cigać. Nie chciały lub nie mogły, wszystko jedno. Kompozytor uspokoił się nieco.
   Woda była ciepła, jedna trzecia drogi do celu była już poza nim. Z poprzednich kšpieli wiedział, że sporo tu raf, ale niewiele sięga tuż pod powierzchnię. Jeli nie poobija sobie nóg, to rychło będzie na brzegu.
   Gdy obrócił się, by płynšć dalej, tuż przed nim pojawiło się kolejne oblicze. Unosiło się na wodzie niecałe pół metra od jego nosa, było wyłupiaste i lnišce, z paszczękš dzielšcš je bez mała na dwie częci. Z szyi wyrastały temu stworowi jakie różowe rzęski, para czarnych oczu spoglšdała wprost na Willa. Istota miała też ogon i błonę pławnš między palcami kończyn.
   Ubrana była w jaki skafander i pas z narzędziami. Całe szczęcie, że nie dorastała wielkociš człowiekowi. Nie przerażała tak bardzo.
   Will krzyknšł chrapliwie i spróbował opłynšć przeszkodę, ale ta bez trudu przesuwała się, wcišż zagradzajšc mu drogę do wyspy.
   Paszczę miała wystarczajšco dużš, by jednym kłapnięciem odgryć pływakowi głowę. Nagle poruszyła wargami, zabulgotała i wydała jakie dwięki. Druga próba opłynięcia obcego skończyła się tak samo, czyli niepowodzeniem. Will zatrzymał się i spojrzał uważnie na zawalidrogę.
   No tak. Płetwy, skrzela i ogon. Żadnej szansy, by toto przecignšć. Zresztš stworzenie nie wyglšdało na wrogo usposobione. Było racze...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin