Nowy4.txt

(9 KB) Pobierz
Porzšdki
Więc to tak. Mówiš, że jeste dręczycielem.
   Lubin stoi przed Clarke; u jego stóp spoczywa worek z rzeczami. Mężczyzna reprezentuje słowiański typ urody; ma ciemne włosy, jasnš skórę i twarz sprawiajšcš wrażenie wyciosanej przez niewprawnego cielę. Oczy osłania pojedyncza, gęsta brew. Nie jest wybitnie wysoki - mierzy co około metra osiemdziesišt - ale za to masywny.
   Wyglšdasz jak dręczyciel.
   Blizny. Nie tylko na nadgarstkach, ale też na twarzy. Ledwie widoczna sieć będšca echem dawnych obrażeń. Zbyt delikatna, by wzišć jš za wiadomie wybranš ozdobę, nawet jeli co takiego trafia w gusta Lubina, ale z drugiej strony zbyt rzucajšca się w oczy, by być pozostałociš po zabiegach rekonstrukcyjnych; technologia medyczna pozwala na usuwanie podobnych znamion już od dziesištków lat. Chyba że... chyba że obrażenia były naprawdę paskudne.
   W tym rzecz? Czy dawno temu co wyżarło ci twarz aż do koci?
   Lubin pochyla się i podnosi swój worek. Jego zakryte oczy nie zdradzajš absolutnie niczego.
   Swego czasu znałam różnych dręczycieli. Pasujesz. W pewnym sensie.
   - Jakie preferencje co do tego, którš kabinę mam zajšć? - pyta mężczyzna. To dziwne, że taki głos idzie w parze z jego twarzš. Brzmi niemalże przyjemnie.
   Clarke potrzšsa głowš.
   - Moja jest druga po prawej. Wybierz sobie, którš chcesz z pozostałych.
   Mężczyzna przechodzi obok niej. Z krawędzi odległej ciany zwisajš lustrzane ostrza; popękane odbicie Lubina znika w głębi korytarza za plecami Clarke. Kobieta przechodzi przez mesę i zbliża się do roztrzaskanej ciany.
   Którego dnia powinnam zrobić z tym porzšdek...
   Wczeniej podobał jej się wyglšd luster po poprawkach wprowadzonych przez Ballard. Odbicia przypominajšce rozrzucone puzzle w pewnym sensie wydajš się bardziej pomysłowe. Bardziej impresjonistyczne. Teraz jednak zaczynajš jš męczyć. Może przyszła pora na kolejnš zmianę.
   Ze ciany spoglšda na niš fragment Kena Lubina. Clarke bez namysłu uderza pięciš w szkło. Grad odłamków spada z brzękiem na podłogę.
   Może i jeste dręczycielem. Tylko spróbuj. Tylko kurwa spróbuj.
   - Och - odzywa się Lubin zza jej pleców. - Ja...
   Zostało doć lustra, by mogła sprawdzić; na jej twarzy nie malujš się żadne emocje. Odwraca się, by stanšć do niego przodem.
   - Przepraszam, jeli cię wystraszyłem - mówi cicho Lubin i wycofuje się.
   Wyglšda na to, że naprawdę mu przykro.
   Więc to tak. Nie jeste dręczycielem. Clarke opiera się o gród. A w każdym razie nie moim typem dręczyciela. Nie jest do końca pewna, skšd to wie. Nie ma między nimi tej niezbędnej chemii. Lubin, jak sšdzi Clarke, jest bardzo niebezpiecznym człowiekiem. Tyle że nie dla niej.
   Umiecha się do siebie. Kiedy kogo bijesz, nigdy nie musisz przepraszać.
   A potem oczywicie jest już za póno.
Jest już dostatecznie zmęczona dzieleniem kajuty sama ze sobš. Dzielenie jej z kim innym jeszcze mniej jej się umiecha.
   Lenie Clarke leży na koi i obserwuje swoje ciało na całej jego długoci. Zza palców stóp spoglšda na niš chłodno druga Lenie Clarke. Pogmatwana topografia przedniej grodzi, znajdujšcej się za jej głowš, okala jej odbitš twarz, przypominajšc postawione w pionie, płaskie złomowisko.
   Kamera w lustrze musi widzieć dokładnie ten sam obraz, co ona, tyle że zniekształcony na brzegach. Clarke spodziewa się obiektywu szerokokštnego; GA nie zostawiłoby kštów poza zasięgiem pola widzenia. Jaki jest sens prowadzenia eksperymentów, jeli nie możesz mieć na oku swych zwierzštek laboratoryjnych?
   Zastanawia się, czy kto jš teraz obserwuje. Pewnie nie; a w każdym razie żaden człowiek. Pewnie majš do tego jakš maszynę, niezmordowanš i obojętnš, co co z nieustajšcš uwagš potrafi obserwować, jak Clarke pracuje, sra, albo robi sobie dobrze. Zaprogramowano jš tak, by wezwać kogo z krwi i koci, gdy ta zrobi co interesujšcego.
   Interesujšcego. Kto definiuje ten parametr? Czy pozostaje on w zgodzie z naturš eksperymentu, czy też kto uwzględnił na boku również swoje prywatne upodobania? Czy kto jeszcze robi sobie dobrze wtedy, kiedy Lenie Clarke?
   Przekręca się na łóżku i zwraca twarzš w stronę grodzi u wezgłowia. Z podłogi obok posłania wytryskujš poplštane jak spaghetti wišzki wiatłowodów, wspinajš się po cianie i znikajš w suficie; dane sejsmiczne w drodze do pomieszczenia łšcznoci. Wlot klimatyzacji wydmuchuje powietrze prosto na jej policzki. Za nim metalowa tęczówka lni w wietle pociętym przez kratę na pasy, gotowa zamknšć się w tej samej chwili, kiedy delta cinień przekroczy jakš krytycznš wartoć milibarów na sekundę. Beebe to dwór o wielu pokojach, z których każdy może stać się odizolowanym pomieszczeniem, jeli zajdzie taka potrzeba.
   Clarke ponownie kładzie się na koi i pozwala, by jej palce dotknęły pokładu. Leżšcy na podłodze kartridż telemetryczny prawie całkiem wysechł, wyparowujšca woda morska zostawiła na jego powierzchni misterne strużki soli. To podstawowy model o szerokim spektrum, nafaszerowany półtuzinem czujników: aktywnoci sejsmicznej, temperatury, pływów, typowych siarczanów i substancji organicznych. Ich wystajšce główki zniekształcajš powierzchnię obudowy urzšdzenia, upodabniajšc je do nabijanej kolcami maczugi.
   I włanie dlatego ono się teraz tu znajduje.
   Kobieta zaciska palce na uchwycie i podnosi kartridż z podłogi. Jest ciężki. Oczywicie unosi się w wodzie morskiej, nie opadajšc na dno, ale zgodnie z parametrami w warunkach cinienia atmosferycznego waży 9,5 kilo. Większoć tej masy stanowi bardzo wytrzymała, odporna na cinienie obudowa. Nie ruszyłby jej nawet aktywny smoker przy pięciuset atmosferach.
   Może jest więc lekkš przesadš używać czego takiego przeciwko jednemu, nędznemu lustru. W końcu Ballard zabrała się za to gołymi rękami.
   To dziwne, że nie zrobili ich z nietłukšcego szkła. Ale wygodne.
   Clarke siada, ważšc kartridż w dłoni. Odbicie odwzajemnia jej spojrzenie; w jego oczach, pozbawionych wyrazu, ale nie pustych, pojawia się co na kształt rozbawienia.
- Pani Clarke? Wszystko w porzšdku? - To Lubin. - Usłyszałem...
   - Tak, wszystko dobrze - rzuca kobieta w stronę zamkniętego włazu. Całš kajutę zaciela szkło. Jeden uparty odłamek długoci pół metra wcišż zwisa z ramy niczym obluzowany zšb. Clarke wycišga rękę (kawałki lustra zelizgujš się z jej ud) i uderza go lekko, a ten upada na pokład i roztrzaskuje się.
   - Po prostu robię porzšdki - odkrzykuje.
   Lubin nie odpowiada. Kobieta słyszy, jak odchodzi korytarzem.
   wietnie się tu odnajdzie. Minęło już kilka dni, a on usilnie starał się trzymać na dystans. Nie ma między nimi żadnej seksualnej chemii, niczego, co mogłoby sprawić, że skoczš sobie do gardeł. Cokolwiek Ken Lubin zrobił Lanie Cheung - cokolwiek tych dwoje zrobiło sobie nawzajem - tu nie będzie stanowiło problemu. Upodobania Lubina sš zbyt skonkretyzowane.
   A jeli już o to chodzi, to Clarke również.
   Kobieta wstaje, pochylajšc głowę, by uniknšć metalowych inkrustacji na suficie. Pod jej stopami chrzęci szkło. wieżo odsłonięta gród za lustrem we fluorescencyjnym wietle sprawia wrażenie pokrytej olejem; wyglšda niczym żebrowana, szara twarz o zaledwie dwóch wyróżniajšcych cechach. Pierwszš jest sferyczna soczewka, mniejsza niż paznokieć, wcinięta w jeden z narożników. Clarke wycišga jš z oprawki i przez chwilę trzyma pomiędzy kciukiem i palcem wskazujšcym. Maleńkie, szklane oko. Upuszcza je na migoczšcy pokład.
   Jest też nazwa, wybita na jednym z żeber: HANSEN FABRICATION.
   To pierwszy raz od przybycia tutaj, kiedy widzi nazwę firmy, pomijajšc loga GA wytłoczone na ramionach skór głębinowych. Z jakiego powodu wydaje jej się to dziwne. Bada listwę wietlnš biegnšcš przez całš długoć sufitu: jest biała i pozbawiona jakichkolwiek wyróżniajšcych cech. Awaryjny zbiornik z hydroksem obok włazu ma datę testów przeprowadzonych przez Ministerstwo Transportu, parametry cinienia, ale żadnego producenta.
   Kobieta nie wie, czy powinno mieć to dla niej jakiekolwiek znaczenie.
   Jest teraz sama. Właz zamknięty, koniec z inwigilacjš - nawet jej własne odbicie zostało roztrzaskane do tego stopnia, że nie da się już go naprawić. Po raz pierwszy Lenie Clarke czuje się naprawdę bezpieczna tu, w brzuchu stacji. Nie bardzo wie, co z tym poczuciem zrobić.
   Może mogłabym się nieco rozlunić. Unosi dłonie do twarzy.
   W pierwszej chwili myli, że olepła; dla pozbawionych nakładek oczu kajuta wydaje się pogršżona w mroku; ciany i meble stały się zaledwie sugestiami cieni. Pamięta, jak po odjedzie Ballard stopniowo zmniejszała iloć wiatła, pogršżajšc w mroku swój pokój, pogršżajšc w mroku każdy inny zakštek stacji Beebe. Lubin robił dokładnie to samo, choć nigdy o tym nie rozmawiali.
   Po raz pierwszy zdumiewajš jš ich działania. To nie ma sensu; nakładki na oczy automatycznie dostosowujš się do zmian w natężeniu wiatła w poszczególnych pomieszczeniach, zawsze wpuszczajšc do siatkówki takš samš, optymalnš jego iloć. Po co wybierać życie w ciemnoci, skoro nawet jej nie dostrzegasz?
   Kobieta delikatnie zwiększa natężenie wiatła; wnętrze kajuty rozjania się. Jaskrawe kolory gryzš w oczy na tle wszystkich odcieni szaroci. Zbiornik z hydroksem żarzy się fluorescencyjnš pomarańczš; odczyty migoczš na czerwono, niebiesko i zielono; uchwyt wmontowanej w gród szafki wyglšda jak mały, żółty wykrzyknik. Nie pamięta, kiedy ostatni raz dostrzegła jakš barwę; nakładki potrafiš wyłowić z ciemnoci nawet najbardziej niewyrane obrazy, ale ginie przy tym większoć widma optycznego. Dopiero teraz, gdy jest więcej wiatła, kolory mogš powrócić.
   To się jej nie podoba. Wnętrze wydaje się surowe i nie na miejscu. Clarke z powrotem umieszcza na oczach nakładki i przyciemnia wiatła do zwyczajowego minimum. Gród blednie i przyjmuje odcień pastelowych błękitów.
   No i do...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin