Nowy6.txt

(10 KB) Pobierz
Windziarz
Dwa kilometry poniżej jego stóp rozlewał się Ocean Spokojny. Za jego plecami siedział ładunek składajšcy się z psycholi o pustych oczach. Natomiast podnonik pilotowany był przez dużš pizzę z dodatkowym serem. Wszystko to podobało się Joelowi Kicie mniej więcej w takim stopniu, w jakim można się było spodziewać.
   Przynajmniej tym razem się tego spodziewał. Choć raz GA nie wpakowało się bez ostrzeżenia w jego życie z jednym ze swoich eksperymentów w zakresie teorii chaosu. Wiedział, że to nastšpi z prawie tygodniowym wyprzedzeniem, kiedy dla odmiany zaskoczyli tym Ray'a Sterickera. Ray siedział wtedy w tym samym kokpicie, obserwował proces instalacji pizzy i niewštpliwie zastanawiał się, kiedy okrelenie gwarancja zatrudnienia" zaczęło funkcjonować jako oksymoron.
   - Mam to niańczyć przez tydzień - powiedział wtedy. Joel wspišł się do wnętrza skafu, by przeprowadzić zwyczajowš kontrolę przed lotem i natrafił na czekajšcego przy sterach przyjaciela. Ray wskazał gestem otwarty właz prowadzšcy do kokpitu podnonika, gdzie kilku techników zajętych było sprzęganiem czego z układem sterowania. - Na wypadek gdyby spieprzyło co w terenie. Potem zabieram się stšd.
   - Zabierasz dokšd? - Joel nie mógł w to uwierzyć. Ray od zawsze kursował na trasie obejmujšcej Grzbiet Juan de Fuca i to nawet zanim wprowadzono program geotermalny. Był nawet zatrudniony wtedy, gdy tego typu rzeczy były czym powszechnym.
   - Na jaki czas pewnie na trasę obejmujšcš Gordę. A potem, kto wie? Wkrótce wszystko zostanie zmodernizowane.
   Joel zerknšł przez umieszczony w suficie właz. Technicy bawili się kwadratowym pudełkiem w kolorze wanilii o boku długoci pół metra i około dwa razy grubszym niż nadgarstek Kity.
   - Czym w ogóle jest ta pieprzona rzecz? Jakim autopilotem?
   - Z jednš, drobnš różnicš. Ten potrafi startować i lšdować. Oraz robić różne urocze rzeczy w międzyczasie.
   To nie była dobra wiadomoć. Ludzie zawsze byli lepsi w łšczeniu w jednš całoć trójwymiarowych danych przestrzennych od próbujšcych zastšpić ich maszyn. Nie żeby maszyny nie potrafiły rozpoznać drzewa czy budynku, gdy wskazało im się który z tych obiektów, ale kompletnie się gubiły, kiedy tylko obróciło się go o kilka stopni. Zmieniały się kształty, kontrasty i cienie, a uaktualnienie swych map przestrzennych oraz zorientowanie się, że tak, to wcišż jest drzewo i nie, nie przekształciło się ono w nic innego, głupku, po prostu przyjšłe inny punkt widzenia, zajmowało wszystkim tym arsenowym oszustom zbyt wiele czasu.
   W niektórych miejscach nie stanowiło to problemu. Na przykład na powierzchni oceanów. Albo autostradach o kontrolowanym dostępie, gdzie samochody posiadały swoje własne transpondery identyfikacyjne. Albo nawet na spodniej stronie ogromnego, unoszšcego się w powietrzu, zgniecionego pšczka wypełnionego nonš próżniš. To były poważane i szacowne rodowiska dla autopilotów na długo przed przełomem wieków.
   Jednak starty i lšdowania oznaczały zupełnie inne otoczenie. Zbyt wiele rzeczywistych obiektów poruszajšcych się lub mijanych zbyt szybko, zbyt wiele rzeczy, na które trzeba uważać. Kilka miliardów lat naturalnej selekcji wcišż było decydujšcym atutem, kiedy pas szybkiego ruchu stawał się tak zatłoczony.
   Najwyraniej aż do teraz.
   - Wynomy się stšd. - Ray zeskoczył na lšdowisko. Joel ruszył jego ladem aż na krawęd dachu. Wokół nich rozcišgały się zielone, splštane dywany kudzu4, okrywajšce dachy sšsiednich budynków. Zawsze kojarzyły się Joelowi postapokaliptycznie - chwasty i bluszcz wypełzajšce na powrót z dziczy, by zadusić pozostałoci jakiej upadłej cywilizacji. Tyle tylko, że to konkretne zielsko miało ocalić cywilizację.
   W oddali, znad przeznaczonego dla uchodców pasu terenu na wybrzeżu, unosiły się ku niebu ledwie widoczne strużki dymu. To by było na tyle, jeli chodzi o cywilizację.
   - To jeden z tych inteligentnych żeli - odezwał się w końcu Ray.
   - Inteligentnych żeli?
   - Mózgoser. Wyhodowane komórki mózgowe na tacy. Dokładnie to samo, co podłšczajš do Sieci, by blokować infekcje.
   - Wiem, co to takiego, Ray. Po prostu za cholerę nie mogę w to uwierzyć.
   - No cóż, lepiej uwierz. Daj im trochę czasu, a dobiorš się i do ciebie.
   - Pewnie tak. - Joel przez chwilę przetrawiał tę informację. - Ciekawe kiedy.
   Ray wzruszył ramionami.
   - Na razie możesz odetchnšć. Wszystkie te nieprzewidywalne, wulkaniczne pierdoły, rzeczy wybuchajšce pod tobš. To paskudniejsze niż latanie odkurzaczem. Trudniej cię zastšpić.
   Odwrócił się i spojrzał na podnonik oraz skaf wbity w jego podbrzusze.
   - Aczkolwiek nie potrwa to długo.
   Joel wyłowił z kieszeni plaster; trójpiercieniowiec z niewielkš domieszkš litu. Bez słowa podał go Ray'owi. Ten tylko splunšł.
   - Mimo wszystko dzięki. Przez chwilę chcę się powkurwiać, wiesz?
A teraz, osiem dni póniej, Ray'a Sterickera już nie było.
   Zniknšł po ukończeniu swej ostatniej zmiany zaledwie dzień wczeniej. Joel próbował go namierzyć i wycišgnšć na jaki ostry melanż, ale nie zastał go na miejscu, a Ray nie odbierał zegarka. Tak więc Joel Kita znów był w robocie, zupełnie samotny, wyłšczajšc ładunek: czworo bardzo dziwnych ludzi w czarnych strojach i pozbawionych wyrazu, białych soczewkach zakrywajšcych oczy. Na ramieniu każdego z nich wytłoczono identyczne logo GA, a pod nim umieszczono naszywkę z nadrukowanym nazwiskiem. Przynajmniej te nie były takie same, choć różnice wydawały się doć banalne; kobieta, mężczyzna, duży czy mały, wszyscy wydawali się podobnymi odmianami tej samej marki i modelu. Ach tak, Mk-5 był zawsze takim miłym chłopcem. Doć cichym, trzymajšcym się na uboczu. Kto by pomylał...
   Joel już wczeniej widział ryfterów. Jaki miesišc wczeniej zawiózł dwójkę do Beebe, tuż po tym, jak zakończono tam prace konstrukcyjne. Jedna z nich sprawiała wrażenie prawie normalnej, wychodziła z siebie, by podtrzymać rozmowę czy pożartować, jakby starała się w ten sposób zrekompensować fakt, że wyglšda jak zombie. Joel zapomniał, jak miała na imię.
   Druga nie odezwała się nawet jednym słowem.
   Jeden z ekranów taktycznych skafu zapiszczał, przedstawiajšc raport o postępach.
   - Dno znów się podnosi - zawołał Joel. - Trzy tysišce pięćset. Jestemy już prawie na miejscu.
   - Dzięki - odezwał się jeden z nich, FISCHER, jak głosiła jego plakietka. Cała reszta po prostu siedziała bez ruchu.
   Kokpit skafu od przedziału pasażerskiego oddzielał właz cinieniowy. Jeli się go zamknęło, pomieszczenie na rufie mogło służyć jako luza, można było nawet zwiększyć tam cinienie, co umożliwiało nurkowanie saturowane, oczywicie o ile nikomu nie przeszkadzało, że było mnóstwo zachodu z dekompresjš. Można również zamknšć właz, by mieć trochę prywatnoci, jeli nie podobało ci się, że odsłaniasz plecy przed niektórymi pasażerami. Oczywicie byłoby to niegrzeczne. Dla zabicia czasu Joel zastanawiał się nad jakš akceptowalnš społecznie wymówkš, która pozwoliłaby mu zatrzasnšć wielki, metalowy dysk tuż przed twarzami ryfterów, ale po chwili zrezygnował.
   Natomiast właz grzbietowy - ten, który prowadzi do kokpitu podnonika - był zamknięty, co wydawało się niewłaciwe. Zazwyczaj pozostawał otwarty aż do momentu zrzutu. Ray i Joel gadali przez niego o różnych pierdołach, nieważne jak długo trwała podróż - a jeli celem był Channer, mowa o trzech godzinach.
   Wczoraj, piętnacie minut po starcie, zupełnie bez ostrzeżenia, Ray Stericker zamknšł właz. Przez cały czas trwania lotu nie padło z jego strony ani jedno niepotrzebne słowo, w ogóle ledwo co używał interkomu. A dzi - cóż, dzi nie było już nikogo, z kim można by porozmawiać.
   Joel wyjrzał przez jeden z bocznych iluminatorów. Widok przesłaniało mu znajdujšce się w odległoci zaledwie kilku centymetrów od drugiej strony szyby poszycie podnonika; metalowa powłoka nacišgnięta na żebra z włókien węglowych, szary płat tworzšcy wklęsłe kwadraty pod wpływem wsysajšcej go do rodka potężnej próżni. Skaf podróżował wcinięty w owalne wgłębienie porodku podnonika. Jedynym iluminatorem z widokiem na cokolwiek innego niż szare poszycie był ten pomiędzy stopami Joela; ocean, daleko w dole.
   Chociaż teraz już nie tak daleko. Słyszał, jak nad jego głowš syczy i szumi powietrze wypuszczane z worków balastowych podnonika. Ostrzejsze dwięki, bardziej odległe, odbijały się trzeszczšcym echem po całym kadłubie, gdy łuki elektryczne ogrzewały powietrze w kilku zbiornikach trymowych. To był jeszcze zwyczajowy obszar działania dla autopilota, ale Ray i tak zwykł robić to samodzielnie. Gdyby nie zamknięty właz, Joel nie zauważyłby różnicy.
   Mózgoser odwalał kawał dobrej roboty.
   W zasadzie, to widział go kilka dni temu, wykonujšc dostawę na podwodnš platformę wiertniczš tuż za Grey's Harbor. Ray uderzył w rubę mocujšcš i wieko pudełka odsunęło się na bok, wpasowujšc się w niewielkie wgłębienie przy krawędzi i odsłaniajšc przezroczysty panel.
   Pod nim, zatopiona w przejrzystej cieczy, znajdowała się pofałdowana warstwa brei, nieco zbyt szara, by uchodzić za mozarellę. Papkę przetykały pasy bršzowawego szkła, uszeregowane w równiutkie, równoległe rzędy.
   - Nie powinienem tego tak otwierać - powiedział Ray. - Ale pieprzyć ich. W końcu to cholerstwo nie jest wiatłoczułe.
   - A co to za małe, bršzowe częci?
   - Szkło pokryte tlenkiem indowo-cynowym. Półprzewodnik.
   - Jezu. I to teraz pracuje?
   - Nawet, gdy rozmawiamy.
   - Jezu - powtórzył Joel. I dodał - Ciekawe, jak programuje się co takiego.
   Ray prychnšł.
   - Tego się nie programuje. Trzeba to nauczyć. To co uczy się przez wzmacnianie pozytywne, jak pieprzone dziecko.
   Nagła, płynna zmiana pędu. Joel powrócił do teraniejszoci; podnonik wisiał nieruchomo pięć metrów nad falami. Dokładnie u swego celu. Oczywicie na powierzchni widać było tylko be...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin