Geny mi w mózgu namieszały Żebym odczuwał wolę Bożš Chujki se wykombinowały Że tym sposobem się rozmnożš Tylko że mózg też ma metody Żeby zjeć ciastko i je mieć Podwišżę se nasieniowody I mogš sobie, kurwa, chcieć Selektor r, Parafilety Seks w pierwszej osobie - prawdziwy seks, jak upierała się, by go nazywać Chelsea, to co, co można było tylko stopniowo polubić: urywany oddech, odór i prostackie klaskanie o siebie spoconych ciał pełnych porów i wyprysków, no i jeszcze jedna osoba, ze zbiorem rzeczy, które lubi, albo nie. Niewštpliwie ta zwierzęcoć pocišgała. W końcu tak to robilimy przez miliony lat. Lecz ta cielesnoć z Trzeciego wiata zawsze miała w sobie element walki, konfliktu dwóch asynchronicznych rytmów. Zupełny brak konwergencji. Tylko rytm zderzajšcych się ciał, walka o dominację - każde próbuje siłš zsynchronizować ze sobš to drugie. Dla Chelsea była to najczystsza forma miłoci. Mnie zaczęła wydawać się walkš wręcz. Przedtem, obojętne, czy się pieprzyłem ze stworzeniami z własnego menu, czy skórkami sterowanymi przez kogo innego, to ja wybierałem kontrast, rozdzielczoć, fakturę i styl. Aspekty fizjologiczne, starcie konkurujšcych ze sobš pożšdań, niekończšca się gra wstępna, po której język martwieje ci do nasady, a twarz masz lepkš i błyszczšcš - dzisiaj to tylko drobne perwersje. Opcje dla masochistów. Ale Chelsea nie miała żadnych opcji. Tylko standardowe ustawienia. Dogadzałem jej. Pewnie nie byłem bardziej cierpliwy wobec jej zachcianek niż ona wobec mojej nieudolnoci w ich zaspokajaniu. Wynagradzały to inne rzeczy. Chelsea mogła pokłócić się o cokolwiek, drwišca, przenikliwa i ciekawska jak kot. Uderzała bez ostrzeżenia. Niepotrzebna na rynku pracy, jak większoć, czerpała prostš radoć z faktu, że żyje. Była impulsywna i porywcza. Przejmowała się ludmi. Pagiem. Mnš. Chciała mnie poznać. Chciała we mnie wejć. I to okazywało się problemem. - Moglibymy spróbować jeszcze raz - powiedziała kiedy, po kolejnym starciu potu i feromonów. - I nawet nie będziesz pamiętał, co cię tak złociło. Nie będziesz nawet pamiętał, że byłe zły, jeli nie chcesz. Umiechnšłem się i odwróciłem wzrok; płaszczyzny jej twarzy stały się nagle chropowate i nieprzyjemne. - Ile to już razy? Osiem? Dziewięć? - Ja po prostu chcę, Cyg, żeby był szczęliwy. Prawdziwe szczęcie to ogromny dar, mogę ci go dać, jeli mi pozwolisz. - Ty nie chcesz, żebym był szczęliwy - powiedziałem przyjemnym tonem. - Chcesz, żebym był przebudowany pod klucz. Przez chwilę, mmmm, mruczała z ustami przytkniętymi do mojej szyi. Wtem: - Co? - Chcesz zmienić mnie w kogo bardziej, bardziej zgodnego. Chelsea uniosła głowę. - Popatrz na mnie. Przekręciłem swojš. Wyłšczyła chromatofory na policzku; tatuaż, jak przeszczepiony, trzepotał teraz na ramieniu. - Popatrz mi w oczy - dodała. Spojrzałem na pełnš niedoskonałoci cerę wokół nich, na wijšce się po białkach naczynia włosowate. Poczułem się lekko skonsternowany, że takie nieudane, psujšce się organy, jeszcze od czasu do czasu potrafiš mnie zahipnotyzować. - No dobra - powiedziała. - To co miałe na myli? Wzruszyłem ramionami. - Cišgle udajesz, że to partnerstwo. Oboje wiemy, że to rywalizacja. - Rywalizacja. - A ty próbujesz mnie zmanipulować, żebym grał według twoich reguł. - Jakich reguł? - Żeby nasz zwišzek działał tak, jak ty chcesz. Chelsea, ja nie mylę, że to twoja wina. Zupełnie nie. Próbujemy manipulować sobš nawzajem, odkšd... cholera, przecież to nawet nie jest ludzkie. Od czasu ssaków. - Nie wierzę. - Pokręciła głowš. Po twarzy przesunęły się nitkowate kosmyki włosów. - Mamy połowę dwudziestego pierwszego wieku, a ty wyjeżdżasz z tym gównem o wojnie płci? - Jasne, twoje regulacje to już całkiem zaawansowany etap. Wleć prosto do rodka i przeprogramować sobie partnera na optymalnš uległoć. - Co ty sobie mylisz, że ja ciebie... tresuję? Jak szczeniaka? - Robisz, co ci podpowiada natura. - Jezu, nie wierzę, że mogłe wyjechać z takš bzdurš. - Mylałem, że cenisz sobie szczeroć w zwišzku. - W jakim zwišzku? Według ciebie nie ma czego takiego. To po prostu... obustronny gwałt, czy co w tym gucie. - Bo na tym zwišzki polegajš. - Daruj sobie takie gówniane teksty. - Podniosła się, przełożyła stopy za brzeg łóżka. Odwróciła się do mnie plecami. - Wiem, co czuję. Tyle przynajmniej wiem. Chciałam tylko, żeby był szczęliwy. - Wiem, że ty w to wierzysz - powiedziałem delikatnie. - Wiem, że to nie wydaje się strategiš. Nic się nie wydaje, kiedy jest wbudowane tak głęboko. Wydaje się naturalne, właciwe. Taka sztuczka natury. - Raczej, kurwa, kogo innego. Usiadłem obok niej, otarłem się o niš ramieniem. Odsunęła się. - Znam się na tym - powiedziałem po chwili. - Wiem, jak działajš ludzie. To moja praca. Ale jej też. Każdy utrzymujšcy się z grzebania w mózgach musiał być wiadomy tych prymitywnych sprzężeń skrytych w piwnicy. Po prostu postanowiła o tym zapomnieć; przyznanie się do czegokolwiek kłóciłoby się z jej więtym oburzeniem. O tym chyba też mogłem powiedzieć, wiedziałem jednak, ile naprężeń może znieć układ, a na próby niszczšce jeszcze nie byłem gotowy. Nie chciałem jej stracić. Nie chciałem tracić poczucia bezpieczeństwa, poczucia, że ma znaczenie, czy żyję, czy umarłem. Tylko żeby się odrobinę odsunęła. Żebym miał miejsce na zaczerpnięcie powietrza. - Czasem straszny z ciebie gad - powiedziała. Zadanie wykonane. * Nasze pierwsze podejcie stało pod znakiem ostrożnoci i marginesów bezpieczeństwa. Teraz wchodzilimy jak grupa szturmowa. Scylla pędziła ku Rorschachowi na ponad dwóch g, gładkim, przewidywalnym łukiem kończšcym się w zniszczonej bazie. W zasadzie mogłaby tam wylšdować; może Sarasti chwycił dwie sroki za ogon i zaprogramował wahadłowiec na niezależne zbieranie jakich danych. W każdym razie zrobi to bez nas - Scylla wypluła nas w kosmos prawie pięćdziesišt kilometrów od nowego miejsca desantu, nagich i spadajšcych na jakim ustrojstwie ze sznurka i drutu, którego masa reakcyjna ledwo pozwalała na miękkie lšdowanie i szybkš ucieczkę. Nie mielimy nawet nad nim kontroli: sukces zależał tu od nieprzewidywalnoci, a jak jš najlepiej zapewnić, niż samemu nie wiedzšc, co się robi? Logika Sarastiego. Wampirza logika. Częciowo umielimy jš przeniknšć: gigantyczna deformacja zasklepiajšca przebicie powłoki Rorschacha była wielekroć wolniejsza i bardziej kosztowna niż zastawka, która uwięziła Bandę. Fakt, że nie użyto tu takich zastawek, sugerował, że ich instalacja zajmuje jaki czas - może trzeba przemiecić niezbędnš masę, może napišć sprężyny reakcji. To daje nam pewne okno czasowe. Możemy wyprawiać się do legowiska, dopóki lwy nie potrafiš przewidzieć naszego celu i z góry zastawić tam pułapek. O ile uciekniemy, zanim to zrobiš już po naszym przyjciu. - Trzydzieci siedem minut - powiedział Sarasti, a nikt z nas nie mógł zgłębić, skšd tę liczbę wzišł. Tylko Bates odważyła się zapytać. Ledwo zaszczycił jš spojrzeniem. - Nie zrozumiesz. Wampirza logika. Niezrozumiałe wnioski z oczywistych przesłanek. Od nich zależało nasze życie. Silniczkami manewrowymi sterował preprogramowany algorytm, żenišcy Newtona z rzutami kostkš. Wektor podejcia nie był całkiem losowy - odkšd wyeliminowalimy kłębowiska przewodów, strefy wzrostu, obszary pozbawione drogi ewakuacji w linii prostej, lepe odcinki i nierozgałęzione segmenty (Nudne, powiedział Sarasti, skrelajšc je), pozostało nam zaledwie dziesięć procent artefaktu. Spadalimy w kłębowisko jeżyn osiem kilometrów od poprzedniego lšdowania. I tym razem nie było sposobu, żebymy nawet my sami przewidzieli dokładny punkt uderzenia. Jeli Rorschach to umie, zasługuje na wygranš. Spadalimy. Zębate iglice i sękate kończyny cięły niebo ze wszystkich stron, szatkujšc odległy gwiazdobraz i zbliżajšcego się superjowisza na postrzępionš, czarno pożyłkowanš mozaikę. Trzy albo trzydzieci kilometrów od nas czubek jakiej napuchniętej łodygi pękł, w milczeniu eksplodujšc naładowanymi czšstkami i mgłš z przedziurawionej, marznšcej atmosfery. Jeszcze gdy bladł, widziałem wijšce się skomplikowanymi spiralami wiechcie i serpentyny: pole magnetyczne Rorschacha, rzebišce jego własny oddech w radioaktywny deszcz ze niegiem. Nigdy wczeniej nie widziałem tego nieuzbrojonym okiem. Czułem się jak owad w gwiezdnš zimowš noc, spadajšcy przez lene pogorzelisko. Nasze sanki odpaliły hamulce. Napišłem pasy uprzęży, zasprężynowały, obiłem się o podobnie opancerzone ciało obok. Sascha. Tylko Sascha, przypomniałem sobie. Cunningham upił resztę rodkami uspokajajšcymi, zostawił jeden rdzeń, samotny w grupowym ciele. Nie miałem pojęcia, że z wielokrotnš osobowociš da się to zrobić. Gapiła się na mnie zza szybki. Przez skafander nie widziałem żadnej jej płaszczyzny. Nie potrafiłem nic wyczytać w oczach. Ostatnio to się strasznie często zdarzało. Nie było z nami Cunninghama. Gdy Sarasti przydzielał fotele, nikt nie zapytał dlaczego. Biolog był teraz pierwszym sporód równych - pierwszym odmrożonym zastępcš, niemajšcym już nikogo za sobš. W naszej załodze nie do zastšpienia, był drugi od końca pod względem zastępowalnoci. Co czyniło mnie jeszcze bardziej wartociowym. Teraz redukowałem prawdopodobieństwo o jednš trzeciš. Ramš wstrzšsnęło milczšce uderzenie. Ponownie spojrzałem w przód, przed Bates na przedniej palecie, przed roboty, kotwiczšce po dwa po każdej jej stronie. Sanie wypuciły bšbel szturmowy, prefabrykowany nadmuchiwany przedsionek, zamontowany na wybuchowej głowicy penetrujšcej, która przebije się przez skórę Rorschacha jak wirus przenikajšcy do komórki nosicielski...
sunzi