* Wyobra sobie, że jeste wężydłem. Wyobra sobie, że masz intelekt, ale żadnego zrozumienia, masz plany, ale nie wiadomoć. W twoich obwodach szemrzš strategie przetrwania osobniczego i gatunkowego, elastyczne, inteligentne, nawet korzystajšce z technologii, ale nie monitoruje ich żaden inny układ. Możesz pomyleć o wszystkim, ale niczego nie jeste wiadom. Nie da się wyobrazić sobie czego takiego, prawda? Nawet sam termin istota w jaki niejasny, ale fundamentalny sposób nie pasuje. Spróbuj. I teraz pomyl, że napotykasz sygnał. Ustrukturalizowany i gęsty od informacji. Spełnia wszystkie kryteria inteligentnego przekazu. Ewolucja i dowiadczenie podsuwajš wiele możliwych cieżek, rozgałęzień w schemacie blokowym algorytmu obsługi takiej informacji. Takie sygnały czasem pochodzš od zbliżonych istot, majšcych do wymiany przydatne informacje; ich będziesz bronić zgodnie z regułami odróżniania osobników spokrewnionych. Niekiedy ich ródłem sš konkurenci, drapieżcy lub inne wrogie istoty, których należy unikać albo je zniszczyć; w tych przypadkach informacja może mieć ogromne znaczenie taktyczne. Niektóre sygnały mogš także pochodzić od istot, które, choć niespokrewnione, mogš spełniać obustronnie korzystnš rolę sojuszników lub symbiontów. Dla wszystkich tych przypadków i wielu innych da się wypracować stosowne reakcje. Dekodujesz sygnały i utykasz: wietnie się bawiłam. Naprawdę mi się podobał. Mimo, że bierze dwa razy tyle, co inne dziwki pod kopułš... Aby w pełni rozkoszować się kwartetem Keseya... Nienawidzš nas, bo jestemy wolni... Teraz uważaj... Zrozum. Te okrelenia nie dajš się sensownie przetłumaczyć. Sš niepotrzebnie rekurencyjne. Nie zawierajš użytecznych informacji, choć ich struktura znamionuje inteligencję - nie ma szans, by powstały przypadkowo. Jedyne rozsšdne wytłumaczenie: kto zakodował bzdury, by udawały logiczny komunikat - to oszustwo widać dopiero po zmarnotrawieniu czasu i sił na jego odszyfrowanie. Celem sygnału jest zużycie zasobów odbiorcy - nic nie daje w zamian, a więc zmniejsza jego sprawnoć. To wirus. Wirusy nie pochodzš od krewniaków, symbiontów czy innych sprzymierzeńców. Ten sygnał to atak. I dobiega dokładnie stamtšd. * - Teraz rozumiesz - powiedziała Sascha. Pokręciłem głowš, próbujšc ogarnšć ten wariacki, niemożliwy wniosek. - Oni nawet nie sš wrogo nastawieni. Sš wręcz niezdolni do wrogoci. Sš nam tak obcy, że nie mieli wyjcia - sam nasz język musieli potraktować jako rodzaj ataku. Jak powiedzieć Przybywamy w pokoju, kiedy same te słowa sš aktem wojny? - Dlatego włanie nie chcš z nami gadać - uwiadomiłem sobie. - Tylko jeli Jukka ma rację. Może nie mieć. To znów była James, wcišż milczšco się opierała, wcišż nie przyjmowała do wiadomoci myli, którš zaakceptowały już nawet jej inne osobowoci. Jeli bowiem Sarasti miał rację, wężydła stanowiły normę: ewolucja we wszechwiecie była tylko nieskończonym mnożeniem się automatycznych, zorganizowanych i złożonych systemów, ogromnš, jałowš maszynš Turinga pełnš samopowielajšcych się maszyn na zawsze niewiadomych własnego istnienia. A my - my bylimy lepym trafem i skamielinš. Nielotnymi ptakami zachwycajšcymi się własnym mistrzostwem na jakiej zapadłej wysepce, podczas gdy na jej brzegi już dopływały węże i mięsożercy. Susan James nie mogła się zmusić, by przyjšć to do wiadomoci, ponieważ Susan James, ze swš wielorakš osobowociš, zbudowanš z wiary, że komunikacja rozwišzuje wszelkie konflikty, musiałaby wtedy przyznać się do błędu. Jeli Sarasti się nie myli, nie ma nadziei na pojednanie. W mojej głowie pojawiło się wspomnienie i utkwiło tam na dłużej: poruszajšcy się człowiek, z pochylonš głowš i ustami w zaciętym grymasie. Skupia wzrok to na jednej stopie, to na drugiej. Nogi poruszajš się sztywno i ostrożnie. Ręce nie ruszajš się wcale. Szedł naprzód jak zombie w kleszczach rigor mortis. Wiedziałem o co chodzi. Polineuropatia proprioreceptorowa, studium przypadku, które znalazłem w ConSensusie jeszcze przed mierciš Szpindla. Człowiek, do którego porównał mnie kiedy Pag. Stracił umysł, została mu tylko wiadomoć. Pozbawiony podwiadomego czucia i podprogramów, które miał za tak oczywiste, idšc przez pokój musiał się skupiać na każdym kolejnym kroku. Ciało już nie wiedziało, gdzie ma kończyny i co one robiš. Żeby w ogóle się poruszać, ba, choćby zachować wyprostowanš postawę, musiał nieustannie wszystkiego pilnować. Plik z filmem nie miał dwięku. Także we wspomnieniu. Ale przysięgam: czułem Sarastiego, zaglšdajšcego mi przez ramię do wspomnień. Przysięgam, słyszałem w głowie jego głos, jak w halucynacjach schizofrenika: Na tyle stać wiadomoć, kiedy jest zdana na siebie. - Dobra odpowied - mruknšłem. - Złe pytanie. - Co? - Pamiętasz Stroszka? Zapytała go, co jest w okienku. - I zapomniał o wężydle. - James skinęła głowš. - No i? - Nie zapomniał. Mylała, że pytasz go, co widzi, co jest na pulpicie. On pomylał, że pytasz... - ...czego jest wiadom - dokończyła. - Ma rację - szepnšłem. - O Boże, on chyba ma rację. - Ej - powiedziała James. - Widzia... Ale nigdy nie zobaczyłem tego, co mi pokazywała. Tezeusz z hukiem zamknšł powieki i zaniósł się wyciem. * Dojrzałoć nastšpiła o dziewięć dni za wczenie. Nie zauważylimy strzału. Otwór strzelniczy, który wykształcił sobie Rorschach, był precyzyjnie zasłonięty z trzech stron; habitat-laboratorium kryło go przed Tezeuszem, a dwie sękate wypustki samego artefaktu przed obiema naszymi bateriami dział. Piguła płonšcej plazmy wyskoczyła stamtšd jak pięć; rozdarła nadmuchiwany bšbel na strzępy, nim zadwięczał pierwszy alarm. Alarmy goniły nas na rufę. Pędzilimy wzdłuż kręgosłupa, przez mostek, przez kryptę, przez włazy i tunele, uciekajšc z powierzchni w kryjówkę majšcš między naszš skórš a niebem co więcej niż pancerz gruboci dłoni. Rylimy nory. ConSensus szedł z nami, okienka wyginały się i lizgały po kablach i wspornikach, po wklęsłym tunelu kręgosłupa. Nie zwracałem na nie uwagi, dopóki nie wrócilimy do bębna, głęboko w trzewia Tezeusza. Tu moglimy udawać, że jestemy bezpieczni. Bates wyskoczyła z toalety na obrotowym pokładzie, ekrany taktyczne zatańczyły wokół niej jak w sali balowej. Nasze okienko znieruchomiało na grodzi mesy. Habitat rozszerzał się w nim jak tandetne złudzenie optyczne: jednoczenie kurczšc się i puchnšc, gładka powierzchnia wydymała się ku nam, zapadajšc się. Dopiero po chwili pogodziłem te sprzecznoci: co mocno pchnęło habitat od drugiej strony i rzuciło go ku nam, powoli, majestatycznie koziołkujšcego. Co otworzyło go, wypuciło zeń atmosferę i sprawiło, że elastyczna powłoka zapadała się jak balon, z którego schodzi powietrze. Odwracał się ku nam uderzonš stronš, osmalonym, sflaczałym tworem, za którym cišgnęły się wštłe pasemka zamarzniętej liny. Nasze działka strzelały. Nieprzewodzšcymi pociskami, których nie odchylš elektromagnetyczne sztuczki - dla ludzkiego oka niewidocznie czarnymi i zbyt odległymi, ja jednak widziałem je przez taktyczne celowniki strzelajšcych robotów, patrzyłem, jak szyjš przez niebo dwoma łukowatymi ciegami z ciał doskonale czarnych. ledzšce cele smugi pocisków zbiegły się, skupiajšc na dwóch lecšcych przez przestrzeń shurikenach, zwróconych twarzami ku Rorschachowi, jak kwiaty ku słońcu. Działka pocięły je na strzępy, zanim przebyły choćby pół drogi. Lecz strzępy spadały dalej, a podłoże pod nimi nagle się zakłębiło. Zrobiłem zbliżenie: wężydła pędziły po kadłubie Rorschacha jak kłębowisko węży, niczym nieosłoniętych od kosmosu. Niektóre łšczyły ramiona, jeden za drugim, budujšc wijšce się łańcuchy zakotwiczone jednym końcem. Uniosły się z kadłuba, zafalowały w radioaktywnej próżni jak pasma przegubowego morszczynu, sięgajšc... chwytajšc... Ani Bates, ani jej maszyneria nie były głupie. Celowały do łańcuchowo spiętych wężydeł równie bezlitonie, jak przedtem do uciekinierów, choć zarabiajšc o wiele więcej punktów. Jednakże celów było po prostu za dużo, zbyt wiele pochwyconych fragmentów. Dwa razy dostrzegłem, jak bracia Stroszka i Kłębka łapiš ich poćwiartowane szczštki. Rozprute laboratorium unosiło się w ConSensusie jak ogromny, pęknięty leukocyt. Gdzie blisko zabrzęczał kolejny alarm: ostrzeżenie przed zderzeniem. Cunningham wyskoczył do bębna z jakiej kryjówki na rufie, odbił się od wišzki rur i przewodów, chwycił czego. - Jasna cholera! To odlatujemy, nie? Amanda? - Nie - odpowiedział zewszšd Sarasti. - Na co... jeszcze, kurwa, czekamy? - Ugryzłem się w język. - Amanda, a jeli strzelš do statku? - Nie strzelš. - Nie odrywała wzroku od okienka. - A skšd ty... - Nie mogš. Gdyby zachomikowali sobie więcej mocy, co by wyszło na termice i mikroallometrii. - Między nami zawirował krajobraz w sztucznych kolorach, z czasem wzdłuż jednej osi, deltš masy wzdłuż drugiej. Wyrastały z niego kilotony jak pasmo czerwonych gór. - Hm. Było tuż poniżej granicy szu... Sarasti jej przerwał. - Robert. Susan. Idziecie na zewnštrz. James zbladła. - Coo?! - wykrzyknšł Cunningham. - Za chwilę kolizja z habitatem - powiedział wampir. - Trzeba uratować próbki. Wykonać. - Zamknšł kanał, nim ktokolwiek zdšżył zaprotestować. Lecz Cunningham nie zamierzał protestować: włanie zauważył, że zostalimy ułaskawieni - co by Sarastiego obchodziły próbki, gdyby mylał, że nie mamy szans z nimi uciec? Biolog wyprostował się, skierował do dziobowego włazu. - Jestem - powiedział, wystrzelajšc naprzód. Musiałem przyznać, że psychologia szła Sarastiemu coraz lepiej. Jednak nie zadziałała na James, czy Michelle, czy... właciwie nie wiedziałem, kto stoi na czele. ...
sunzi