ocr (2).pdf

(12827 KB) Pobierz
455815915 UNPDF
H. ANDERSEN
BAJKI i POWIASTKI
z Ilustracjami
NAKŁADEM
KSIĘGARNI J. PRZEWORSKIEGO
WARSZAWA
455815915.002.png
OGRÓD RAJSKI.
-\ AM^om
Był sobie raz młody królewicz; nikt na świecie
nie miał ani tak dużo, ani tak pięknych książek, jak
on. Wszystko, co się kiedykolwiek działo, stało w nich
wypisane i odmalowane najpiękniejszemi farbami;
o każdym kraju i o każdym narodzie były w nich naj­
dokładniejsze wiadomości, ale gdzieby się ogród raj­
ski znajdował, o tem w żadnej ani słóweczka nie by­
ło, a to najwięcej go zaciekawiało.
Kiedy był jeszcze małym chłopcem i ledwo za­
czął chodzić do szkoły, babcia opowiadała mu,
że wszystkie kwiatki w rajskim ogrodzie —
to najsmaczniejsze ciasteczka, a ich kielichy
pełne są słodziutkiego wina, na płatkach jed­
nego kwiatka znajduje się historja, na drugim geo­
graf ja, na trzecim znowu obce języki, trzeba tylko
zjeść te ciasteczka, żeby doskonale umieć lekcje na
pamięć; im zaś więcej kto zje, tem lepiej rozumie i
pamięta geografję, historję, oraz obce języki.
Wówczas mały królewicz wierzył w to święcie,
ale w miarę, gdy podrastał i stawał się coraz mądrzej­
szy, pojmował, iż rozkosze ogrodu rajskiego musiały
być zupełnie inaiego rodzaju.-.
©
Druk. Sikora, Warszawa
5
455815915.003.png
— Ach, czemuż Ewa zerwała jabłko z drzewa
wiadomości złego i dobrego? Czemuż Adam skoszto­
wał zakazanega owocu? Gdybym był na ich miejscu,
nigdyby się to było nie stało — nie byłoby grzechu na
ziemi!.
Tak mówił wówczas i jeszcze to powtarzał, gdy
już miał lat siedemnaście. Ogród rajski wciąż stał
mu na myśli.
Pewnego dnia poszedł do lasu na spacer; wybrał
aię sam jeden, gdyż to był jego ulubiony zwyczaj.
Wieczór zapadł, chmury nadciągnęły, i deszcz
zaczął padać tak ulewnie, jak gdyby całe niebo zamie­
niło się w jedną ogromną szluzę, z której woda lała
sie potokami. Było tak ciemno, jak tylko nocą w naj­
głębszej studni być może. Biedny królewicz za każ­
dym krokiem to ślizgał się po mokrej murawie, to
znów potykał się o sterczące kamienie skaliste.
Wszystko ociekało wodą, on sam nie miał suchej nit­
ki na sobie. Musiał przełazić przez ogromne głazy,
gęstym i wodą przesiąkniętym mchem porosłe. Upa­
dał już prawie ze znużenia, gdy nagle posłyszał szmer
dziwny i o parę kroków przed sobą ujrzał wielką, ja­
sno oświetloną pieczarę. Pośrodku płonęło ognisko,
przy którem z łatwością można było całego upiec je­
lenia. W istocie tak też i było: potężny jeleń o roz­
łożystych rogach tkwił na różnie pomiędzy dwoma
pniami sosnowemi i obracał się zwolna. Czynność tę
spełniała niemłoda już kobieta, tak wysoka i barczy­
sta, że można ją było wziąć za przebranego chłopa;
siedziała przy ogniu i co chwila wrzucała szczapy w
płomienie:
— Zbliż-no się — zawołał — siądź sobie przy
ogniu i wysusz swoje gałganki.
—Jakże tu wieje okropnie — rzekł królewicz
i przykucnął na ziemi.
— Poczekaj, jeszcze gorzej wiać będzie, niech
tylko moi synowie powrócą! — odparła kobieta.
Wiedz, że jesteś w jaskini wichrów, a moi synowie,
to wiatry czterech stron świata. Rozumiesz teraz?
- A gdzie są twoi synowie? — zapytał króle­
— Na głupie pytania nie odpowiada się — rzek­
ła stara. — Moi synowie żyją na wolnej stopie i gra­
ją w piłkę z chmurami, ot tam wysoko. — Mówiąc to,
wskazała palcem na niebc,
— Ach, więc to tak! — rzekł królewicz. — Ale
bo wy tak jakoś szorstko mówicie i wogóle nie macie
tak łagodnego obejścia, jak wszystkie inne kobiety,
które zwykłem widywać.
— Ba, one też nie mają nic innego do roboty!
Ja zaś muszę być surowa, jeśli mam w karbach utrzy­
mać swoich czterech chłopaków, a trzymam ich, cho­
ciaż niechętnie uginają karku. Widzisz tam te czte­
ry worki na ścianie ? Oni w takim samym są strachu
przed niemi, jak i ty niegdyś przed rózgą na komin­
ku. Ja tam z nimi ceremonji nie robię, możesz mi
wierzyć; za byle co — pęc! pięścią w kark i marsz
do worka; a siedzieć muszą, dopóki mi się podoba.
Ale otóż j jeden z nich!
6
SE
wicz.
455815915.004.png
Był to wicjier północny: wpadł, niosąc zimno
okrutne; kulki lodu, duże jak kurze jaja, skakały
przed nim na ziemi, zawierucha śnieżna leciała za
nim. Miał na sobie szarawary i kaftan z niedźwiedziej
skóry; kaptur futrzany spadał mu aż na uszy, u bro­
dy zaś wisiały mu długie sople lodowe i jedno ziarnko
gradu po drugiem wypadło z za kołnierza.
— Niechże się pan tak odrazu nie zbliża do o-
griia — rzekł królewicz uprzejmie; mógłby pan soibie
łatwo odmrozić twarz i ręce.
— Odmrozić? — wykrzyknął wicher ze śmie­
chem. — Ale mróz to właśnie moja największa przy­
jemność! Ale cóżeś ty za zdechlaczek? Skądeś się tu
wziął w jaskini wichrów?
—- To mój gość — odpowiedziała stara; a jeżeli
ci to nie wystarcza, możesz iść zaraz do worka. Te­
raz już wiesz, jakie moje zdanie.
I co powiecie; to poskutkowało, i wicher północ­
ny jął rozpowiadać, skąd przyszedł i gdzie się przez
cały miesiąc obracał.
— Od morza lodowatego wracam, — mówił; —
na wyspie Niedźwiedziej byłem, z rosyjskimi ryba­
kami na foki polowałem. Kiedy płynęli od Nordkapu,
siedziałem sobie na sterze i smacznie spałem, a gdym
się od czasu do czasu budził na chwilkę, petrele mnie
skrzydłami po nogach muskały. Zabawne to ptaszki,
kilka razy w locie skrzydłem uderzą, a potem trzy­
mają się rozpostarte bez ruchu, jak gdyby dość miały
fruwania.
— No„ no, tylko nie tak rozwlekle — rzekł
matka wiatrów; — mów dalej; byłeś więc na wyspie
Niedźwiedziej ?
— Tak, byłem. To d to kapitalna miejscowość!
Grunt, istna posadzka do tańca, płaski jak talerz,
śniegiem tylko nawpół stopniałym i mchem pokryty.
Ostre kamienie, szkielety psów morskich i niedźwie­
dzi walały się dokoła niby członki jakichś olbrzymów,
zieloną i obrzydliwą pleśnią porosłe. Możnaby myśleć,
że słońce tam nigdy nie świeciło. Rozpędziłem mgłę,
żeby szopę zobaczyć; zbudowana była ze szczątków
rozbitego okrętu i skórą wielorybią obciągnięta, mię­
sem na wierzch, sinem i zielonem z zepsucia. Na da­
chu siedział niedźwiedź i mruczał. Poleciałem na wy­
brzeże, zajrzałem do gniazd ptasich, gdzie miljony
piskląt darły się jak opętane. Dmuchnęłem im w roz­
dziawione dzioby i wnet je stuliły. Nad morzem tarza­
ły się morsy, niby żywe trzewia albo potworne pędra­
ki o świńskich łbach, z kłami na łokieć długiemi.
— Dobrze opowiadasz, synku, aż mi ślinka le­
ci — rzekła stara.
— Zaczęło się polowanie: ostre harpuny utonę­
ły w cielsku wieloryba, aż strumień dymiącej krwi
na biały lód wytrysnął. Wówczas i ja pomyślałem o
zabawce. Jąłem dmuchać co sił i niebotycznemi lo­
dowcami ścisnąłem czółna; ha, ha, jak wszyscy krzy­
czeli w niebogłosy! ale ja głośniej jeszcze świszcza­
łem. Liny, skrzynie, nieżywe cielska psów morskich,
wszystko musieli na lód wyrzucić, a ja zasypałem ich
śniegiem i w uwięzionych czółnach pognałam hen na
i
9
455815915.005.png
południe I niech pokosztują morskiej wody. Już nie
wrócą nigdy na wyspę Niedźwiedzią.
— Toś ty, jak widz? tylko źle broił! — rzekła
matka.
— Com dobrego zrobił, niechaj inni opowie­
dzą — odparł wicher, — ale otóż i mój braciszek ze
wschodu; tego najwięcej lubię z całej paczki, bo tak
jakoś pachnie oceanem i taki zdrowy chłód od niego
wieje.
przy wodospadzie zerwały się i frunęły, a bawół zje­
chał na dół; to mi się spodobało, z wielkiej uciechy
takiego narobiłem rwetesu, że prastare drzewa z
trzaskiem padały na ziemię i na drzazgi się łamały.
— A zresztą nic więcej nie robiłeś? — pytała
dalej stara.
— Wywracałem koziołki "w;' gawannaćn, goni­
łem stada dzikich koni, strząsałem orzechy kokoso­
we; ho, ho, niejedno mam do opowiedzenia! Ale nie
trzeba wszystkiego mówić, o czem się wie, wszak
prawda, mateczko? — I pocałował swą matkę tak
[gwałtownie, że o mało jej nie przewrócił. Szalony był
z niego chłopak.!
W tern nadbiegł wiatr południowy w turbanie
i płaszczu beduina.
— Okrutnie tu zimno — rzekł, dorzucając po­
lan do ognia — zaraz znać, że wiatr północny pierw­
szy przyleciał.
— Co też pleciesz, tu tak jest gorąco, że można-
by niedźwiedzia upiec — zawołał wicher północny.
— Tyś sam niedźwiedź — mruknął wiatr połu­
dniowy.
— Chcecie obaj do worka? — zapytała mat-
l:a. — Siadaj tam na kamieniu i opowiadaj, gdzieś
się obracał.
—W Afryce, matko! — odrzekł. — Z hotento-
tami na lwy w kraju Kafrów polowałem. Co tam za
nurawa na równinie rośnie! zielona jak oliwka! Gnu
igrało w trawie, a struś puścił się ze mną w zawody,
£le ja jednak szybszy jestem w nogach. Wnadłem na
wicz.
— To jpewno mały zefirek? — zapytał króle­
— Tak jest, zefirek, ale już nie taki mały —
odparła kobieta;'— przed laty ładny był z niego dzie­
ciak, ale dziś już co innego
Teraz wyglądał jak niesforny wyrostek, ale miał
rodzaj czapeczki wyściełanej na głowie, żeby sobie nie
zrobił co złego. W ręku trzymał mahoniową palkę,
ściętą w amerykańskich lasach mahoniowych. Mało
wartościowe irzeczy wcale go nie zadowalniały.
'—- Gdzie byłeś? — zapytała matka.
— W lasach dziewiczych, — odparł — gdzie
cierniste liany tworzą żywopłot między jednem drze­
wem a drugiem, gdzie w mokrej trawie grzechotniki
leżą i gdzie człowiek zupełnie zbytecznym się wyda­
la.
—• I cóżeś tam robił?
•— Patrzałem na głęboką rzekę, jak ze skał spa­
da i na drobny pył rozbita, ku chmurom się wznosi,
aby tęczę utworzyć; widziałem płynącego bawołu, ale
prąd go uniósł; stado dzikich kaczek płynęło z wodą,
xo
11
455815915.001.png
Zgłoś jeśli naruszono regulamin