A.E. Van Vogt - Wyprawa Do Gwiazd.doc

(618 KB) Pobierz
A

A.E. VAN VOGT

 

 

 

  WYPRAWA DO GWIAZD

      

      (PRZEŁOŻYŁ: MAREK MARSZAŁ)

     

     

      SCAN-DAL

     

PROLOG

     

        Ziemski statek minął samotne słońce Gisser tak szybko, że system ostrzegawczy stacji na meteorycie nie zdążył zareagować. Wielki pojazd już widniał na ekranie w postaci jasnej smugi, nim dotarło to do świadomości Czatownika. Urządzenia alarmowe statku musiały za to pracować bez zarzutu, gdyż mknący punkt świetlny dostrzegalnie zwolnił i nadal wyraźnie hamując zatoczył szeroki łuk. Teraz powoli sunął z powrotem, z niewątpliwym zamiarem odszukania niewielkiego obiektu, który zakłócił jego ekrany energetyczne.

        Gdy ukazał się w zasięgu wzroku, ogromem przesłonił blask dalekiego, jaskrawożółtego słońca, większy od wszystkiego, co kiedykolwiek widziano w pobliżu Pięćdziesięciu Słońc. Wyglądał jak statek z samego dna piekła, z odległych krańców przestrzeni, potwór z na poły legendarnego świata. Chociaż nowego typu, n? podstawie przekazów historycznych można w nim było rozpoznać okręt wojenny Cesarstwa Ziemi. Kiedyś nadejdzie straszny dzień, przepowiadano, i oto stało się.

        Wiedział, co ma robić. Ostrzeżenie - przez niekierunkowe, podprzestrzenne radio wysłać do Pięćdziesięciu Słońc ostrzeżenie, którego nadejścia wyglądano z trwogą od stuleci. I starannie zatrzeć ślady swojej obecności. Nie było eksplozji. Przeciążone generatory atomowe roztapiając się rozproszyły bez trudu masywny budynek dotychczasowej podstacji meteorologicznej na elementy podstawowe. Czatownik wie próbował ucieczki. Nikt nie mógł dotrzeć do jego mózgu z zawartą w nim wiedzą. Poczuł krótki, porażający skurcz bólu, nim energia rozdarła go na atomy.

        Lady Gloria Laurr, pierwszy kapitan „Gwiezdnego Roju", nie pofatygowała się, by towarzyszyć ekspedycji lądującej na meteorycie, ale bacznie śledziła wszystko w astrowizjerze. Od chwili, gdy jak grom z jasnego nieba ukazała się na ekranach postać ludzka w obserwatorium meteorologicznym, i to aż tutaj, zdawała sobie sprawę z kolosalnego znaczenia tego odkrycia. Przez myśl przemknęły jej wszelkie możliwe implikacje. Obserwatorium, a więc i podróże międzygwiezdne. Istoty ludzkie mogą pochodzić tylko z Ziemi. Zastanowiła się, jak do tego doszło: dawna wyprawa. Musiało to nastąpić dawno temu, bo dziś mają komunikację międzyplanetarną. Oznacza to liczną populację zamieszkującą wiele planet. Jej Wysokość - myślała - będzie zadowolona. Jak ona sama. W przystępie dobrego humoru wywołała siłownię.

        - Jestem pełna uznania dla waszej błyskawicznej akcji, kapitanie Glone - powiedziała ciepło. – Mam na myśli zamknięcie całego meteorytu w ochronnej powłoce energii. Nie minie was nagroda. Mężczyzna w astrowizjerze skłonił głowę.

        - Dziękuję pani. Chyba zabezpieczyliśmy atomowe i elektronowe składniki całej stacji. Szkoda, że interferencja energii jej reaktorów uniemożliwiła Sekcji Fotografii uzyskanie wyraźnych odbitek.

        Uśmiechnęła się z pewnością siebie.

        - Mamy człowieka, a do tej matrycy nie potrzeba żadnych fotografii.

        Z uśmiechem na ustach wróciła spojrzeniem do sceny na meteorycie. W zamyśleniu przyglądała się pochłaniaczom energii i materii w ich połyskliwej poświacie. W obserwatorium była mapa. Zaznaczono na niej kilka burz. Jedna «z nich przedstawiała się niezwykle groźnie. Widziała to wyraźnie w promieniach penetrujących. Ich ogromny statek nie mógł rozwinąć prędkości, dopóki nie poznali położenia tej burzy. Ryzyko było zbyt wielkie. Młody, niezwykle przystojny mężczyzna mignął jej przelotnie. Zdecydowany, odważny. Interesujący na swój niecywilizowany sposób. Najpierw trzeba będzie dobrać się do jego umysłu i wycisnąć konieczne informacje. Jeszcze teraz byle pomyłka może ją drogo kosztować. Długie, uciążliwe poszukiwania. Całe dziesięciolecia można zmarnować na tych krótkich odległościach lat świetlnych, gdzie statek nie zdoła przyspieszyć, a bez dokładnej prognozy pogody nie odważy się nawet utrzymać już osięgniętej prędkości.

        Zobaczyła, że wszyscy opuszczają meteoryt. Energicznym ruchem wyłączyła wewnętrzny komunikator, dotknęła paru guzików i przestąpiwszy transmiter zjawiła się wprost w komorze odbiorczej o pół mili dalej.

        Oficer dyżurny miał ponurą minę.

        - Właśnie   otrzymałem  zdjęcia.   Mapę  przesłania plama energetycznej mgiełki. Prawdziwy pech. Chyba powinniśmy zacząć od budynku z całą zawartością, zostawiając człowieka na koniec - zameldował po oddaniu honorów. Jakby przeczuwając jej dezaprobatę, szybko dodał: - To w końcu prosta matryca człowiecza. Ożywienie jej, teoretycznie trudniejsze, w praktyce niczym się nie różni od pani przejścia przez transmiter z pomostu do tego tutaj pomieszczenia. W obu przypadkach mamy do czynienia z rozproszeniem elementów, które należy sprowadzić do ich pierwotnego układu.

        - Ale dlaczego zostawiać go na sam koniec?

        - Względy techniczne. Przedmioty nieożywione cechuje większa złożoność. Materia zorganizowana, jak Wiemy, to niewiele więcej ponad dostępne wszędzie związki węglowodoru.

        - No dobrze.

        Nie była tak jak on przekonana, że człowiek i jego mózg, którego wiedza stworzyła tę mapę, były mniej ważne od samej mapy. Lecz skoro miała mieć i jedno, i drugie - zgodziła się.

        - Zaczynajcie.

        Przyglądała się, jak wewnątrz przestronnej komory wyłania się kształt budynku. Zjeżdżając na antygrawitacyjnych nośnikach, spoczął wreszcie pośrodku ogromnej, metalowej posadzki. Z kabiny wyszedł technik, kręcąc głową. Wprowadził ich do zrekonstruowanej stacji, wytykając jej niedostatki.

        - Dwadzieścia siedem punktów słonecznych na mapie - powiedział - niewiarygodnie mało, zakładając nawet, że ci ludzie zorganizowali się tylko -w niewielkim rejonie przestrzeni. A poza tym, spójrzcie, ileż tu burz, nawet daleko poza obszarem słońc i... - Słowa uwięzły mu w gardle. W milczeniu wbił wzrok w ciemny kąt, jakieś dwadzieścia stóp za całą aparaturą. Podążyła za jego spojrzeniem. Leżał tam człowiek. Ciałom jego targały konwulsje.

        - Sądziłam - odezwała się marszcząc brwi - że człowieka  zostawiliśmy na  sam  koniec. Profesor był wyraźnie zakłopotany.

        - Mój   asystent  z  pewnością   źle   zrozumiał.   To...

        - Mniejsza o to - przerwała mu, - Przekażcie go natychmiast do Ośrodka Psychologii i proszę powiedzieć porucznik Neslor, że zaraz tam będę.

        - W tej chwali, jaśnie pani.

        - Zaczekaj. Pokłoń się ode mnie Starszemu Meteorologowi i poproś go tutaj. Chcę, aby przyjrzał się mapie i powiedział, co o niej sądzi.

        Okręciła się na pięcie pośród otaczającej ją grupki pokazując w uśmiechu białe, równe zęby.

        - Na Jowisza, wreszcie coś się zaczyna dziać po dziesięciu nudnych latach wałęsania. Raz-dwa zakończymy tę zabawę w chowanego.

        Podniecenie płonęło w niej jak żywy ogień.

        Ku swojemu zdumieniu Czatownik wiedział, dlaczego żyje, jeszcze zanim się obudził. Zanim otworzył oczy. Czuł budzącą się świadomość. Instynktownie rozpoczął codzienną deliańską gimnastykę mięśni, nerwów i umysłu, jak zwykle przed wstaniem z łóżka. W trakcie osobliwego rytmicznego cyklu straszliwe podejrzenie poraziło jego umysł. Wraca do świadomości? On! W tym właśnie momencie, gdy mózg mało mu nie eksplodował pod wpływem szoku, zrozumiał, jak do tego doszło. Uspokoił się, pogrążył w sobie. Wzrok jego zarejestrował młodą kobietę spoczywającą na szezlongu tuż przy nim. Szlachetny owal twarzy. Dostojeństwo. Zupełnie nie pasujące do tak młodej osoby. W swobodnej pozie studiowała go szarymi, roziskrzonymi oczyma. Pod ich uporczywym spojrzeniem w jego głowie zapanowała pustka. W końcu myśl powróciła. Zaprogramowali mnie do spokojnego przebudzenia. Co jeszcze zrobili - czego się dowiedzieli? Myśl rozrastała się, aż poczuł, że lada chwila rozsadzi mu czaszkę: co jeszcze? Zauważył, że kobieta uśmiecha się do niego lekko i z rozbawieniem uśmiechem jak balsam. Usłyszał jej dźwięczny, srebrzysty głos. Ogarnął go jeszcze większy spokój. Mówiła'

        - Nie bój się. To znaczy, nie bój się bardzo. Jak się nazywasz?

        Czatownik otworzył usta, aby je zaraz zamknąć, i z uporem pokręcił głową. Przez chwilę odczuwał nieprzepartą ochotę wytłumaczenia jej, że odpowiedź nawet na jedno pytanie złamałaby okowy deliańsklej inercji umysłowej i doprowadziła do wyjawienia całej prawdy. Ale taka informacja groziła inną klęską. Przemógł się i ponownie pokręcił głową. Młoda kobieta zachmurzyła się.

        - Nie odpowiesz na tak niewinne pytanie? Przecież wyjawienie imienia nic mię zaszkodzi.

        Najpierw imię, myślał Czatownik, potem, z jakiej planety pochodzi, gdzie ona się znajduje w odniesieniu do słońca Gisser, co z burzami. I tak po kolei coraz dalej. Bez końca. Im dłużej będę odmawiać ludziom informacji, której tak łaknęli, tym więcej czasu będzie miało Pięćdziesięt Słońc na zorganizowanie się przeciwko największej machinie, jaka kiedykolwiek wpłynęła do tej części przestrzeni. Myśl błądziła. Kobieta siedziała wyprostowana, jej oczy stały się zimne jak stal. Głos też nabrał metalicznego rezonansu, gdy się odezwała:

        - Kimkolwiek jesteś, wiedz, że znajdujesz się na pokładzie cesarskiego okrętu wojennego „Gwiezdny Rój", pierwszy kapitan Laur r do usług. Wiedz również, że nieodwołalnie żądamy podania orbity, która doprowadzi bezpiecznie nasz statek do waszej głównej planety. - Jej wibrujący głos dźwięczał nadal. - Jestem przekonana, że już wiecie, iż Ziemia nie uznaje niezależnych rządów. Kosmos jest niepodzielny. We wszechświecie nie ma miejsca dla niezliczonych skłóconych nacji handryczących się o władze. Takie jest prawo. Ci, którzy przeciw niemu występują, są przestępcami i podlegają odpowiedniej karze. To ostrzeżenie. - Nie czekając na odpowiedź obróciła się. - Poruczniku Neslor - powiedziała do przeciwległej ściany - czy już wiecie, co robić dale j?

        - Tak, jaśnie pani - odparł głos kobiecy. - Przyjęłam stałą na podstawie badań Muir-Graysona nad kolonistami pozostającymi z dala od głównego nurtu życia galaktyki. Historia nie zna precedensu tak długiej izolacji, jaka, wydaje się, miała miejsce tutaj, więc uważam, że przeszli etap statyczny i osięgnęli pewien rozwój własny. Myślę, że powinniśmy zacząć mimo wszystko jak najprościej. Parę wymuszonych odpowiedzi otworzy przed nami jego umysł. A tymczasem będziemy mieli okazję zobaczyć, jak szybko rośnie jego opór pod naciskiem aparatu. Mogę zaczynać?

        Kobieta na szezlongu skinęła głową. Ze ściany trysnął strumień światła. Czatownik spróbował uchylić się i po raz pierwszy odkrył, że coś przytrzymuje go w łóżku. Nie sznury ani łańcuch, nic widzialnego. A przecież namacalne jak stal i giętkie jak gunia. Zanim się zdążył zastanowić, światło było w jego oczach, w mózgu - oślepiający, oszalały blask, pulsująca jasność. Wydawało się, że przebijają się przez nią głosy, pląsające i rozśpiewane, przemawiające w jego głowie, głosy, które mówiły: „Takie proste pytanie. Oczywiście, że odpowiem... oczywiście, oczywiście, oczywiście... Nazywam się Czatownik Gisser. Pochodzę z planety Kaider III, z rodziców Delian. Zamieszkujemy siedemdziesięt planet wokół Pięćdziesięciu Słońc, trzydzieści miliardów ludzi, czterysta większych burz, najgroźniejsze na szerokości 473. Rząd centralny mieści się na Cassidor VII cudownej planecie"...

        Przerażony tym, co robi, ścisnął szalejące myśli w deliański węzeł ucinając potok zgubnych wyrazów. Wiedział, że już nigdy nie da się tak złapać, ale... za późno - myślał - o wiele za późno.

        Wcale nie była tego pewna. Opuściwszy pokój niebawem wróciła do porucznik Neslor, kobiety nie pierwszej już młodości, pochłoniętej klasyfikacja danych ze szpul receptora. Psycholog oderwała wzrok od swoich czynności i powiedziała ze zdumieniem w głosie:

        - To przecież absolutnie niemożliwe, jaśnie pani. Jego opór osięgnął odpowiednik ilorazu inteligencji 800. A przecież zaczął mówić przy nacisku odpowiadającym ilorazowi 167, co pasuje do jego powierzchowności i jest, jak pani wie, wielkością przeciętną. Za taką odpornością kryje się niechybnie jakaś metoda treningu umysłowego Myślę, że kluczem jest jego wzmianka o deliańskim pochodzeniu Intensywność wykresu podskoczyła do kwadratu, gdy wymawiał te słowa. Tej sprawy nie wolno zlekceważyć. Może spowodować ogromną zwłokę, chyba że jesteśmy zdecydowani złamać jego wolę.

        Pierwszy   kapitan   pokręciła   przecząco  głową.

        - Proszę informować mnie, jeśli wydarzy się coś nowego - brzmiała jej jedyna odpowiedź. W drodze do transmitera zatrzymała się, aby sprawdzić pozycję. Blady uśmiech zagościł na jej ustach, gdy ujrzała na ekranie cień statku okrążający jaśniejsze widmo słońca. Odmierza czas, pomyślała, i ogarnął ją chłód przeczucia. Czy możliwe, aby jeden człowiek powstrzymał statek zdolny podbić całą galaktykę?

        Starszy meteorolog statku, porucznik Cannons, wstał z krzesła, gdy szła ku niemu przez rozległą komorę, w której nadal znajdowała się stacja Pięćdziesięciu Słońc. Włosy mu siwiały, był bardzo stary, przypomniała sobie, bardzo stary. Zbliżając się do niego pomyślała: Wolniej bije puls życia w tych ludziach obserwujących wielkie burze kosmosu. Mają poczucie błahości tego wszystkiego, nieskończoności czaru. Burze wymagające stulecia i więcej na osięgnięcie pełnej rozhukanej dojrzałości, te burze i ludzie, którzy je katalogują, muszą osięgnąć pewną wspólnotę ducha. W jego głosie był również spokojny majestat, gdy skłonił się ze swoistym wdziękiem i powiedział:

        - Zaszczyt to dla mnie widzieć we własnej osobie pierwszego kapitana, Wielce Czcigodną Glorię Cecylię, Lady Laurr z Wysoko Urodzonych Laurrów.

        Odwzajemniwszy powitanie nastawiła przyniesioną taśmę. Wysłuchał jej z marsem na czole, w końcu rzekł:

        - Szerokość, jaką podał dla burzy, nie ma najmniejszego znaczenia. Te niewiarygodne istoty opracowały dla Wielkiego Obłoku Magellana system relacji do słońca bez widocznego związku ze środkiem magnetycznym całego Obłoku. Pewnie wybrali jakieś słońce, arbitralnie przyjęli je za centrum i wokół niego zbudowali całą swoją geografię przestrzenną.

        Staruszek obrócił się energicznie i poprowadził ją na środek stacji, pod mapę pogody.

        - Jest dla nas zupełnie bezużyteczna - powiedział krótko.

        - Co?

        Dostrzegła, że wpatruje się w nią z zadumą w porcelanowo niebieskich oczach.

        - Proszę powiedzieć,  co pani sądzi o tej mapie?

        Milczała ociągając się z wyrażeniem opinii w obliczu tak ścisłego umysłu. Zmarszczyła czoło, wreszcie odezwała się:

        - Moje wrażenie pokrywa się prawie całkowicie z tym, co pan powiedział. Oni mają własny system i trzeba tylko znaleźć klucz do niego. - Jej głos nabrał pewności. - Wszystkie nasze problemy, moim zdaniem, w praktyce sprowadzają się do znalezienia kierunku, w którym należy przeszukać przestrzeń w sąsiedztwie napotkanej stacji meteorologicznej. Gdy ruszymy w złą stronę, zmarnujemy mnóstwo czasu, a w całej tej historii najbardziej boję się burz.

        Skończywszy spojrzała na niego pytająco i zobaczyła, że ponuro potrząsa głową.

        - Obawiam się, że to nie takie proste. Te jasne punkty przedstawiające słońca są wielkością groszku tylko dzięki efektowi załamania światła. W metro-skopie widać, że mają średnicę zaledwie kilku molekuł. Jeśli taka jest ich proporcja w stosunku do słońc...

        Nauczyła się panować nad sobą w naprawdę trudnych sytuacjach. Teraz stała w oszołomieniu, na pozór opanowana, spokojna i zamyślona. Po chwili spytała:

        - Chce pan powiedzieć, że każde z tych ich słone jest zagubione wśród tysięca innych?

        - Jeszcze gorzej. Chcę powiedzieć, że zasiedlili tylko jeden system na dziesięć tysięcy. Nie zapominajmy, że Wielki Obłok Magellana to ponad pięćdziesięt milionów gwiazd. Sporo słonecznego blasku. Jeśli pani sobie życzy, wyznaczę orbity do wszystkich najbliższych gwiazd dla prędkości najwyżej dziesięciu dni świetlnych. Może będziemy mieli szczęście - zakończył staruszek.

        Zaprzeczyła gwałtownie.

        - Jeden do dziesięciu tysięcy. Proszę nie mówić głupstw. Tak się składa, że znam nieco rachunek prawdopodobieństwa. Musielibyśmy odwiedzić przynajmniej dwa tysięce pięćset słońc, jeśli się nam poszczęści; trzydzieści pięć do pięćdziesięciu tysięcy, jeśli nie. Wykluczone - ponury grymas ściągnął jej dziewczęce usta. - Nie będziemy marnować pięciuset lat na szukanie igły w stogu siana. Zaufam psychologii przed oddaniem sprawy w ręce losu. Mamy człowieka, który umie czytać tę mapę, i chociaż to trochę potrwa, w końcu wyśpiewa wszystko.

        Zatrzymała się w połowie kroku do wyjścia.

        - A co z samym budynkiem? Czy mówi coś panu jego konstrukcja? Kiwnął głową.

        - Typowy dla galaktyki sprzed jakichś piętnastu tysięcy lat,

        - Bez zmian, żadnego postępu?

        - Nic takiego nie widzę. Jeden obserwator. Robi wszystko. Proste, prymitywne.

        Zamyślona, poruszała głową, jakby chciała rozpędzić mgłę.

        - To dziwne. Przez piętnaście tysięcy lat musieli przecież coś zrobić. Kolonie są na ogół statyczne, ale żeby aż tak...

        Trzy godziny później czytała bieżące raporty, gdy dzwonek astrowizjera odezwał się dwukrotnie, cicho. Dwie wiadomości... Pierwsza z Ośrodka Psychologii. Pytanie:

        - Czy możemy złamać wolę więźnia?

        - Nie! - odparła pierwszy kapitan Laurr. Drugie pytanie zmusiło ją do rzucenia okiem na tablicę orbit. Tablica rozjarzyła się symbolami. Ten perfidny starzec zlekceważył jej zakaz. Uśmiechając się krzywo podeszła bliżej i obejrzała świetliste zygzaki, po czym przekazała rozkaz do głównych silników. Patrzyła, jak jej ogromny statek nurkuje w mrok nocy. W końcu nie ona pierwsza chwytała dwie sroki za ogon. Kontrapunkt istniał dłużej w stosunkach między ludźmi niż w muzyce.

        Pierwszego dnia spoglądała z góry na skrajną planetę    jasnobłękitnego    słońca.    Planeta    żeglowała w ciemnościach pod statkiem - pozbawiona atmosfery masa skały i metalu, monotonna i odpychająca   jak   każdy   meteoryt,   świat   pierwotnych   gór i wąwozów, nie  skażonych  życiodajnym zaczynem. Promienie pokazywały tylko kamień, kamień i kamień   bez   końca,   żadnego   ruchu,   ani  nawet   jego śladów. Były jeszcze trzy planety, ciepły, zieleniejący świat na jednej z nich, gdzie dziewicze lasy falowały pod tchnieniem wiatru, a równiny roiły się od zwierząt.  Żadnego  budynku  czy  sylwetki  ludzkiej.

        - Na jaką dokładnie głębokość wasze promienie przenikają pod powierzchnię? - powiedziała posępnie do wewnętrznego komunikatora.

        - Sto stóp.

        - Czy są jakieś metale stwarzające złudzenie stu stóp gruntu?

        - Kilka, o pani.

        Rozczarowana przerwała połączenie. Tego dnia Ośrodek Psychologii się nie odzywał.

        Nazajutrz przed jej zniecierpliwionym wzrokiem pojawiło się gigantyczne czerwone słońce. Wokół masywnego rodzica krążyły po ogromnych orbitach dziewięćdziesięt cztery planety. Dwie nadawały się do zasiedlenia, ale i na nich podziwiała wspaniałą florę i zwierzęta spotykane zazwyczaj na planetach nie tkniętych ludzką dłonią i metalem cywilizacji. Główny zoolog potwierdził to skrupulatnie.

        - Procent zwierząt odpowiada średniej dla światów nie zamieszkanych przez inteligentne istoty.

        - Czy przyszło panu do głowy, że może ich prawo chroni zwierzęta i zabrania uprawy ziemi nawet dla przyjemności?

        Nie otrzymała odpowiedzi, której się zresztą nie spodziewała. I znów ani słowa od porucznik Neslor.

        Trzecie słońce znajdowało się dalej. Podniosła prędkość do dwudziestu dni świetlnych na minutę - i otrzymała bolesną nauczkę, gdy statek wleciał w niewielką burzę. Musiała być niewielka, bo drżenie metalu ustało, zaledwie się zaczęło.

        - Podobno się mówi - powiedziała później do trzydziestu kapitanów obecnych na naradzie dowódców - że mamy wrócić do galaktyki i prosić o wysłanie nowej ekspedycji, która by znalazła tych przyczajonych szakali. Jeden z najbardziej skamlących głosów, jaki dotarł do mych uszu, sugerował, że dokonaliśmy naszego odkrycia w drodze do domu, d że po dziesięciu latach spędzonych w Obłoku mamy w końcu prawo do odpoczynku. - Jej szare oczy ciskały błyskawice, głos był lodowaty. - Zapewniam was, że nie ci, którzy szerzą taki pesymizm, będą osobiście składać raport o niepowodzeniu rządowi Jej Wysokości. Przeto pragnę oświadczyć podupadłym na duchu i piecuchom, że zostaniemy tu przez następne dziesięć lat, jeśli będzie trzeba. Proszę powtórzyć oficerom i załodze, by się na to przygotowali. To wszystko.

        Po powrocie na pomost dowodzenia ponownie nie zastała wiadomości z Ośrodka Psychologii. Złość

        1 zniecierpliwienie jeszcze w niej nie wygasły, gdy wykręcała numer. Opanowała się jednak na widok uważnej, bystrej twarzy porucznik Neslor na ekranie.

        - Co się dzieje, poruczniku? - zapytała. - Czekam z niecierpliwością na  dalsze informacje  o jeńcu. Psycholog pokręciła głową.

        - Nie ma nic nowego.

        - Nic! - rzuciła szorstko, zaskoczona.

        - Prosiłam dwukrotnie - padła odpowiedź - o pozwolenie na złamanie jego woli. Pani chyba wie, że bez powodu nie proponowałabym tak drastycznych metod.

        - Och!

        Wiedziała, lecz dezaprobata ludzi w kraju, konieczność tłumaczenia się z każdego amoralnego aktu przeciwko jednostce automatycznie sprowokowały odmowę. Obecnie... Zanim zdążyła się odezwać, psycholog zabrała głos.

        - Podjęłam próby uwarunkowania go podczas snu, kładąc nacisk na bezsensowność oporu przeciwko Ziemi, skoro ostateczne wykrycie jest nieuchronne. Lecz to go tylko utwierdziło w przekonaniu, że jego wcześniejsze wyznania nie przyniosły nam pożytku.

        Pierwszy kapitan odzyskała inicjatywę.

        - Czy należy rozumieć, poruczniku, że rzeczywiście nie macie do zaproponowania nic innego, jak tylko przemoc? Gwałt?

        Głowa w astrowizjerze wykonała przeczący ruch.

        - Opór równy ilorazowi inteligencji 800 w mózgu o ilorazie 167 - powiedziała psycholog po prostu - jest dla mnie czymś nowym.

        Lady Gloria czuła rosnące zdumienie.

        - Nie mogę tego pojąć - powiedziała z pretensją w głosie. - Wiem, że przegapiliśmy coś ważnego. No bo tak: wpadamy na stację meteorologiczną w systemie pięćdziesięciu milionów słońc i zastajemy tam istotę ludzką, która wbrew wszelkim regułom instynktu samozachowawczego natychmiast pozbawia się życia, aby nie wpaść w nasze ręce. Sama stacja to stary galaktyczny grat, zachowany przez piętnaście tysięcy lat jak muzeum, a przecież tak ogromny upływ czasu, kaliber umysłów, z jakimi mamy do czynienia - wszystko to wskazuje, że coś musiało ulec zmianie. A imię tego człowieka - Czatownik - jakie typowe dla pradawnego, datującego się jeszcze sprzed okresu podróży kosmicznych, zwyczaju ziemskiego nadawania imion według profesji. Niewykluczone, że nawet obserwacja tego słońca przechodzi w jego rodzinie z ojca na syna. Jest coś... przygnębiającego... gdzieś tutaj, coś... - Zasępiła de. - Więc co proponujesz? - Po chwili skinęła głową. - Tak... doskonale, sprowadźcie go do którejś sypialni przy pomoście dowodzenia. I mowy nie ma, zęby podstawić za mnie jedną z twoich strażniczek. Sama zrobię wszystko, co trzeba. Do jutra. Doskonale.

        Nieruchomo wpatrywała się w wizerunek więźnia w astrowizjerze. Mężczyzna - Czatownik - leżał na łóżku prawie bezwładny, z zamkniętymi powiekami, lecz z dziwnym napięciem w twarzy. Wygląda - pomyślała - jak ślepiec właśnie odkrywający, ze wraca mu wzrok, że więzy założone na niego przez niewidzialną siłę po raz pierwszy od czterech dni opadły.

        Psycholog syknęła u jej boku:

        - Nadal nie dowierza, ze wieży opadły, i zapewne nie ruszy się, dopóki choć trochę nie uspokoi pani jego umysłu. Jego reakcje będą coraz wyraźniej koncentrowały się wokół jednego celu: zniszczyć statek. Z każdą minutą coraz silniej, obsesyjnie, będzie wierzył, że ma jedną jedyną szansę i że musi działać bezwzględnie, nie oglądając się na nic. Nadzwyczaj subtelnie warunkowałam go do tego przez ostatnie dziesięć godzin. Zaraz pani zobaczy... aach!

        Czatownik siedział na łóżku. Wystawił stopę spod kołdry, zsunął się na podłogę i stanął na nogach. Z jego ruchów emanowała niezwykła siła. Stał tak przez chwilę - wysoka postać w szarej piżamie. Z pewnością obmyślał swój pierwszy krok, bo rzuciwszy szybkie spojrzenie w stroną drzwi, skierował się do rzędu szuflad w jednej ze ścian, pociągnął za pierwszą lepszą na próbę, po czym bez najmniejszego wysiłku zaczął je wyrywać po kolei, jedną za drugą, wyłamując zamki jak zapałki. Jej własne westchnienie stanowiło ledwie cień dźwięku wydanego przez porucznik Neslor.

        - Jezus Maria! - wyszeptała psycholog do wtóru. - Proszę nie pytać mnie, jak on to robi. Siła musi stanowić uboczny efekt jego deliańskiej edukacji. Szlachetna pani... - Z trudem tłumiła podniecenie. Pierwszy kapitan spojrzała na nią.

        - Słucham?

        - Czy w tej sytuacji powinna pani osobiście brać udział w jego poskramianiu? Jest bezspornie tak silny, że bez trudu rozszarpie każdego na pokładzie...

        Wielce czcigodna Gloria Cecylia przerwała jej władczym gestem.

        - Nie mogę ryzykować, że jakiś dureń coś popsuje. Wezmę przeciwbólową pigułkę. Daj znak, kiedy mam wejść.

        Czatownik odczuwał wewnętrzny chłód i napięcie, wkraczając do sterowni na pomoście dowodzenia. W jednej z szuflad odnalazł swoje ubranie. Nie wiedział, że tam będzie, lecz szuflady obudziły jego ciekawość. Sprężył się deliańskim sposobem i zamki ustąpiły z trzaskiem pod jego supersiłą. Stojąc w progu obrzucił spojrzeniem ogromne, przykryte kopułą pomieszczenie. I po chwili przerażony, ze on i jego rodacy są zgubieni, doznał nowego przypływu, nadziei. Był faktycznie wolny. Ci ludzie nie mogą w najlżejszym stopniu podejrzewać prawdy. Na Ziemi musiano dawno zapomnieć, kim był wielki geniusz, Joseph M. Dell. Jasne, że mają jakiś cel w uwolnieniu swojego jeńca, ale... Śmierć - pomyślał okrutnie - śmierć im wszystkim, taka śmierć, jaką zadawali ongiś i nie zawahaliby się zadawać dziś.

        Pochylony nad klawiaturą przyrządów kontrolnych, dostrzegł kątem oka kobietę wyłaniającą się z pobliskiej ściany. Wyprostował się i rozpoznał ją z dziką radością: dowódca. Pod osłoną miotaczy energii, rzecz jasna, ale skąd mieli wiedzieć, ze przez cały ten czas zastanawiał się gorączkowo, jak ich zmusić do użycia broni. Był pewny, jak otaczającego wszechświata, że nie są zdolni do ponownego złożenia cząstek, z których się składał. Samo to, że go uwolnili, wskazywało na psychologiczną zagrywką. Zanim zdążył coś powiedzieć, kobieta odezwała się z uśmiechem:

        - Naprawdę nie powinnam pozwolić ci na badanie tych urządzeń. Ale postanowiliśmy zmienić stosunek do ciebie. Swoboda na statku, spotkanie z członkami załogi. Pragniemy przekonać cię... przekonać, że...

        Coś z jego nieprzejednania i nienawiści musiało do niej dotrzeć. Zająknęła się, otrząsnęła z widocznym poirytowaniem i przybierając promienny uśmiech, podjęła tonem perswazji:

        - Chcemy, żebyś zrozumiał, że nie jesteśmy wilkołakami. Abyś pozbył się wreszcie obawy, że stanowimy zagrożenie dla twoich ziomków. Musisz sobie zdawać sprawę, że teraz, gdy już wiemy o waszym istnieniu, odnalezienie was jest tylko sprawą czasu. Ziemia nie jest okrutna i nie dąży do panowania nad światem, przynajmniej już nie teraz. Wymaga minimum uczciwego współdziałania, a i to tylko w imię poczucia wspólnoty, niepodzielności kosmosu. Musi obowiązywać jednolite prawo karne i wysoka płaca minimalna dla robotników. Wszelkiego rodzaju wojny są absolutnie zakazane. Oprócz tego każda planeta czy ich związek może posiadać swoją własną formą rządów, handlować z kim zechce, żyć na swój sposób. Chyba nie ma w tym nic tak okropnego, co by tłumaczyło twoje dziwaczne samobójstwo w chwili wykrycia obserwatorium.

        Najpierw - myślał - rozwali jej łeb. Najlepiej będzie złapać ją za nogi i roztrzaskać o metalową ścianę lub posadzkę. Kości pójdą z łatwością i po pierwsze będzie to stanowiło przerażające, skuteczne ostrzeżenie dla oficerów statku, a po drugie ściągnie na niego śmiertelną salwę jej ochrony. W tej ostatniej odsłonie zbyt późno zrozumieją, że tylko ogień może go zatrzymać. Zrobił krok w jej kierunku i zaczął niepostrzeżenie napinać mięśnie i nerwy - konieczny wstęp do wypełnienia deliańskiego ciała nadludzką mocą.

        Kobieta mówiła:

        - Jak oznajmiłeś, zaludniliście Pięćdziesięt Słońc. Dlaczego tylko tyle? Przez dwanaście tysięcy czy więcej lat populacja licząca dwanaście trylionów byłaby czymś bardziej naturalnym.

        Następny krok. Jeszcze jeden. Wiedział, że teraz musi się odezwać, jeśli nie chce obudzić jej podejrzeń w tych decydujących sekundach, gdy zbliżał się cal po calu.

        - Prawie dwie trzecie naszych małżeństw jest bezdzietnych. Tak się niefortunnie złożyło, ale - jak by to powiedzieć - są nas dwa rodzaje i chociaż mieszane małżeństwa są na porządku dziennym...

        Był prawie u celu. Usłyszał jej głos.

        - Chcesz powiedzieć, ze powstała mutacja i że mutanty nie mogą się krzyżować?

        Nie musiał na to pytanie odpowiadać. Dzieliło ich dziesięć stóp i Czatownik rzucił się na nią jak tygrys.

        Pierwsza wiązka promieni przecięła jego ciało zbyt nisko, aby go zabić, lecz wywołała palące mdłości i ołowianą ociężałość. Dotarł do niego jej krzyk.

        - Poruczniku Neslor, co to znaczy?

        Ale już ją miał. Jego palce zacisnęły się mocno na ramieniu, którym próbowała się osłonić, gdy druga salwa trafiła go wysoko w żebra. Krwawa piana zatkała mu usta. Czuł, jak wbrew jego woli dłoń ześlizguje mu się z ramienia kobiety. O kosmosie, jakżeż pragnął zabrać ją ze sobą do królestwa śmierci. Usłyszał jej głos jeszcze raz.

        - Poruczniku Neslor, oszalałaś? Wstrzymać ogień!

        Nim trzecia wiązka promieni wdarła się w jego ciało, ogarnął go ostatni, wszechpotężny, przypływ szyderczej refleksji. Nadal niczego nie podejrzewa. Za to ktoś inny już wie. Ktoś, kto w tym ostatecznym momencie domyślił się prawdy. Za późno - pomyślał - spóźniliście się, głupcy! Szukajcie sobie. Otrzymali ostrzeżenie, mieli czas ukryć się jeszcze lepiej. A Pięćdziesięt Słońc rozsypane, rozsiane wśród miliona gwiazd, wśród...

        Śmierć przerwała tok jego myśli.

        Kobieta pozbierała się z podłogi jak pijana, walcząc z otępieniem. Niejasno uprzytomniała sobie, że porucznik Neslor przechodzi przez transmiter, zatrzymuje się nad ciałem Czatownika Gisser, po czym biegnie ku niej.

        - Nic ci nie jest, kochanie? Tak ciężko strzelać przez astrowizjer, a ...

        - Ty szalona kobieto! - pierwszy kapitan odzyskała oddech. - Czy zdajesz sobie sprawę, że nie da się ciała przywrócić do życia, gdy raz ogień zniszczy podstawowe narządy? Ta jedna jedyna metoda jest nieodwracalna. Będziemy musieli wracać do domu bez... - Zamilkła. Dostrzegła, że psycholog wpatruje się w nią uporczywie. Porucznik Neslor otworzyła usta.

        - Jego agresywne zamiary nie ulegały wątpliwości, i to wszystko było zbyt szybkie według moich aparatów. Przez cały ten czas jego zachowanie w ogóle nie pasowało do zasad ludzkiej psychologii. W ostatniej sekundzie przypomniałam sobie Josepha Delia i masakrę jego nadludzi sprzed piętnastu tysięcy lat. Nie do wiary, że niektórym udało się umknąć i założyć cywilizację w tym odległym zakątku przestrzeni. Teraz pani rozumie: delianin - Joseph M. Dell - konstruktor doskonałego deliańskiego robota.

       

I

     

        Uliczny głośnik obudził się z trzaskiem do życia. Rozległ się donośny męski głos.

        Uwaga, obywatele planet Pięćdziesięciu Słońc. Tu ziemski okręt wojenny „Gwiezdny Rój". Za chwilę przemówi do was Wielce Czcigodna Gloria Cecylia, Lady Laurr z Wysoko Urodzonych Laurrów, pierwszy kapitan „Gwiezdnego Roju".

        Przy pierwszych słowach z megafonu Maltby zatrzymał się w drodze do taksówki powietrznej. Zauważył, że przechodnie również stanęli. Nie znał planety Lant. Jej stolica, po gęsto zaludnionej Cassidor, na której znajdowała się główna baza floty powietrznej Pięćdziesięciu Słońc, oczarowała go wiejskim charakterem. Jego statek wylądował poprzedniego dnia, zgodnie z ogólnym zaleceniem nakazującym wszystkim statkom wojennym schronić się bezzwłocznie na najbliższych zamieszkałych planetach. Było to zarządzenie powszechnego pogotowia, wyraźnie podszyte paniką. Z tego, co słyszał w mesie oficerskiej, wynikało niezbicie, że śmiało to związek ze statkiem z Ziemi, którego transmisję radiową nadawano w tej chwili przez system powszechnego alarmu.

        Męski głos oznajmił z namaszczeniem:

        - A oto lady Laurr.

        Zaraz potem rozległ się czysty, pewny, srebrzysty głos młodej kobiety:

        - Mieszkańcy Pięćdziesięciu Słońc, wiemy, że tam jesteście. Od kilku lat mój statek „Gwiezdny Rój" penetrował Wielki Obłok Magellana. Zupełnie przypadkowo natknęliśmy się na jedną z waszych stacji meteorologicznych i schwytaliśmy jej operatora. Zanim pozbawił się życia, wyjawił, że gdzieś w tym skupisku około stu milionów gwiazd znajduje się pięćdziesięt zamieszkałych systemów słonecznych, razem siedemdziesięt planet, na których żyją istoty ludzkie. Zamierzamy was odnaleźć, chociaż na pierwszy rzut oka można sądzić, że przerasta to nasze możliwości. Z czysto technicznego punktu widzenia wydaje się, że trudno odnaleźć pięćdziesięt słońc wśród stu milionów gwiazd. Ale obmyśliliśmy rozwiązanie tego problemu, które jest po części tylko techniczne. Słuchajcie teraz uważnie, obywatele Pięćdziesięciu Słońc. Wiemy, kim jesteście: deliańskimi i niedeliańskimi robotami, tak zwanymi robotami, bo naprawdę w gruncie rzeczy istotami ludzkimi z krwi i kości. Przeglądając nasze annały historyczne wyczytaliśmy o bezsensownych rozruchach, które miały miejsce piętnaście tysięcy lat temu i ,które przeraziły was, zmuszając do opuszczenia głównej galaktyki i szukania azylu z dala od cywilizacji ludzkiej. Piętnaście tysięcy lat to szmat czasu. Ludzie zmienili się. Takie przykre wydarzenia, jakich doświadczyli wasi przodkowie, nie mogą się więcej powtórzyć. Mówię to, aby uspokoić wasze obawy. Bo musicie powrócić do macierzy. Musicie przyłączyć się do ziemskiej wspólnoty galaktycznej, podporządkować pewnemu minimum zasad oraz otworzyć międzygwiezdne porty handlowe. Wiedząc, że macie szczególne powody, by ukrywać się przed nami, daję wam jeden tydzień syderalny na wyjawienie położenia waszych planet. W tym czasie nie podejmiemy żadnych akcji. Po tym okresie pożałujecie każdego syderalnego dnia, jaki upłynie bez nawiązania z nami kontaktu. Jednego możecie być pewni: znajdziemy was. I to szybko! - Głośnik ucichł, jakby czekając, aż znaczenie tych słów dotrze do słuchaczy.

        - Tylko jeden statek - odezwał się jakiś mężczyzna tuż przy Maltbym. - Czego się boimy? Zniszczyć go, zanim powróci do galaktyki i doniesie o naszym istnieniu.

        Głos kobiecy wyraził zaniepokojenie.

        - Czy ona mówi prawdę, czy tylko bluffuje? Naprawdę wierzy w to, że mogą nas znaleźć?

        - Bzdury - odburknął inny mężczyzna. - Stary problem igły w stogu siana, tyle że jeszcze paskudniejszy.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin