bartek-zwyciezca.pdf

(220 KB) Pobierz
748862817 UNPDF
Ta lektura , podobnie jak tysiące innych, jest dostępna on-line na
stronie wolnelektury.pl .
Utwór opracowany został w ramach projektu Wolne Lektury przez
HENRYK SIENKIEWICZ
Bartek Zwycięzca
I
Bohater mój nazywał się Bartek Słowik, ale ponieważ miał zwyczaj wytrzeszczać oczy,
gdy do niego mówiono, przeto sąsiedzi nazywali go: Bartek Wyłupiasty. Ze słowi-
kiem istotnie mało miał wspólnego, natomiast jego przymioty umysłowe i prawdzi-
wie homeryczna naiwność zjednały mu także przezwisko: Głupi Bartek. To ostat-
nie było najpopularniejsze i zapewne samo jedno tylko przejdzie do historii, cho-
ciaż Bartek nosił jeszcze czwarte, urzędowe. Ponieważ wyrazy: człowiek i słowik, nie
przedstawiają dla ucha niemieckiego żadnej różnicy, a Niemcy lubią w imię cywili-
zacji przekładać barbarzyńskie słowiańskie nazwy na bardziej kulturny¹ język, przeto
w swoim czasie przy spisach wojskowych miała miejsce następująca rozmowa:
— Jak się nazywasz? — pytał Bartka oficer.
— Słowik.
— Szloik?… Ach! a t ²
I oficer napisał: „Mensch”.
Bartek pochodził ze wsi Pognębina, której to nazwy wsi jest bardzo wiele w Księ-
stwie Poznańskim i innych ziemiach dawnej Rzeczypospolitej. Był on, nie licząc
gruntu, chałupy i paru krów, właścicielem srokatego konia i żony Magdy. Dzięki
takiemu zbiegowi okoliczności mógł sobie żyć spokojnie i zgodnie z mądrością za-
wartą w wierszu:
„Koń srokacz — żona Magda
Co ma Bóg dać — to i tak da.”
Jakoż życie jego układało się zupełnie, jak Bóg dał, i dopiero gdy Bóg dał wojnę,
Bartek zaasował się nie pomału³. Przyszło zawiadomienie, że trzeba się było stawić,
trzeba było porzucić chałupę, grunt i zdać wszystko na babską opiekę. Ludzie w Po-
gnębinie byli w ogóle dosyć biedni. Bartek zimą, bywało, chodził do fabryki i tym
sobie w gospodarstwie pomagał — teraz zaś co? Kto wie, kiedy się wojna z Francuzem
skończy? Magda, gdy przeczytała kartkę powołującą, poczęła kląć:
— Ażeby ich nawidziło! Żeby olśnęli… Chociażeś głupi… jednak mi cię żal;
Francuzy też ci nie przepuszczą: albo głowę utną, albo co!…
Czuł Bartek, że kobieta sprawiedliwie mówi. Francuzów bał się jak ognia, a przy
tym i jemu było żal. Co jemu Francuzi zrobili? Po co on tam pójdzie i dlaczego
na tę straszną obczyznę, gdzie nie ma jednej duszy życzliwej? Jak się w Pognębinie
siedzi, to zdaje się, ot ni tak, ni owak, jak zwyczajnie w Pognębinie; a jak każą iść,
¹ ktry — dziś popr. kulturalny; może to być rodzaj żartu językowego autora.
² a t (niem.) — tak. Dobrze.
³ ie a — nie mało.
748862817.001.png
 
dopiero się widzi, że wszelako tu lepiej niż gdzie indziej. Ale już nic nie pomoże —
taka dola! Trzeba iść. Bartek uściskał babę, potem dziesięcioletniego Franka, potem
splunął, przeżegnał się i wyszedł z chałupy, a Magda za nim. Nie żegnali się zbyt
czule. Ona i chłopak szlochali, on powtarzał: „No, cicho no!” — i tak znaleźli się na
drodze. Tu dopiero ujrzeli, że w całym Pognębinie działo się to samo co u nich. Cała
wieś wyległa: droga zapchana powołanymi. Idą oni do stacji kolejowej, a baby, dzieci,
starcy i psy odprowadzają ich. Powołanym ciężko na sercu, kilku tylko młodszym
fajki wiszą z gęby; kilku już pijanych na początek; kilku śpiewa ochrypłymi głosami:
„Skrzyneckiego ręce i złote pierścieńce
Już nie będą wymachiwać siablą na wojence”.
Jeden też i drugi Niemiec z pognębińskich kolonistów śpiewa ze strachu act
a ei . Cały ów tłum pstry i różnobarwny, wśród którego połyskują bagnety żan-
darmskie, posuwa się opłotkami ku końcowi wsi z krzykiem, gwarem i rwetesem.
Baby trzymają swoich „żołnierzyków” za kark i lamentują; jakaś staruszka pokazuje
żółty ząb i wygraża pięścią gdzieś w przestrzeń. Inna klnie: „Niech wam Pan Bóg po-
liczy nasze płakanie!”; słychać wołania: „Franku! Kaśko! Józek! bądźta zdrowi”. Psy
szczekają. Dzwon na kościele dzwoni. Proboszcz sam odmawia modlitwy za konają-
cych, boć przecie niejeden z tych, co teraz idą na stację, nie wróci. Wojna ich bierze
wszystkich, ale wojna ich nie odda. Pługi pordzewieją na polach, bo Pognębin wy-
powiedział wojnę Francji. Pognębin nie mógł zgodzić się na przewagę Napoleona III
i wziął do serca sprawę o tron hiszpański. Odgłos dzwonu przeprowadza tłumy, któ-
re już wyszły z opłotków. Mijają figurę: czapki i pikielhauby lecą z głów. Kurz złoty
wstaje na drodze, bo dzień jest suchy i pogodny. Po dwóch stronach drogi zboże doj-
rzewające szeleści ciężkim kłosem i gnie się pod wietrzykiem, który od czasu do czasu
dmucha łagodnie. W niebie błękitnym tkwią skowronki i każdy świergoce, jakby się
zapamiętał.
Stacja!… Tłumy jeszcze większe. Są tu już powołani z Krzywdy Górnej, Krzywdy
Dolnej, z Wywłaszczyniec, z Niedoli, Mizerowa. Ruch, gwar i zamieszanie! Ściany
na stacji oblepione manifestami. Wojna tu „w imię Boga i Ojczyzny”, landwera pój-
dzie bronić swych zagrożonych rodzin, żon, dzieci, chat i pól. Francuzi widocznie
szczególniej zawzięli się na Pognębin, na Krzywdę Górną, na Krzywdę Dolną, na
Wywłaszczyńce, Niedolę i Mizerów. Tak przynajmniej wydaje się tym, którzy czy-
tają afisze. Przed stację przybywają coraz nowe tłumy. W sali dym z fajek napełnia
powietrze i przesłania afisze. W gwarze trudno się zrozumieć: wszyscy chodzą, woła-
ją, krzyczą. Na peronie słychać komendę niemiecką, której gwałtowne słowa brzmią
krótko, twardo, stanowczo.
Rozlega się dzwonek: świst! z dala słychać gwałtowny oddech lokomotywy. Coraz
bliżej, wyraźniej. To wojna zdaje się przybliżać.
Drugi dzwonek! Dreszcz przebiega wszystkie piersi. Jakaś kobieta poczyna krzy-
czeć: „Jadom! Jadom!” Woła ona widocznie swego Adama, ale kobiety podchwytują
wyraz i wołają: „Jadą!” Głos jakiś przeraźliwszy nad inne dodaje: „Francuzy jadą!”
— i przez jedno mgnienie oka panika ogarnia nie tylko kobiety, ale i przyszłych
bohaterów Sedanu. Tłum zakołysał się. Tymczasem pociąg staje przed stacją. We
wszystkich oknach widać czapki z czerwonymi lampasami i mundury. Wojska wi-
docznie jak mrowia. Na węglarkach czernieją posępne, podługowate ciała armat; nad
otwartymi wozami jeży się las bagnetów. Widocznie kazano żołnierzom śpiewać, bo
cały pociąg aż dygoce od silnych głosów męskich. Jakaś siła i potęga bije od tego
pociągu, którego końca nie dojrzeć.
Bartek zwycięzca
Na peronie poczynają formować rekrutów; kto może, żegna się jeszcze. Bartek
machnął łapami jakby skrzydłami wiatraka, oczy wytrzeszczył.
— No, Magda, bywaj zdrowa!
— Oj! Moje biedne chłopisko!
— Już mnie nie obaczysz więcej!
— Już cię nie obaczę więcej!
— Nie ma rady nijakiej!
— Niech cię Matka Boska strzeże i chroni…
— Bądź zdrowa; chałupy pilnuj.
Kobieta uchwyciła go za szyję z płaczem.
— Niechże cię Bóg prowadzi.
Nadchodzi ostatnia chwila. Pisk, płacz i lament kobiet zagłusza przez kilka mi-
nut wszystko: „Bądźta zdrowi! Bądźta zdrowi!” Ale owoż żołnierze są już oddaleni
od bezładnego tłumu: już tworzą czarną zbitą masę, która zwiera się w kwadraty,
prostokąty i poczyna poruszać się z tą sprawnością i regularnością ruchów machiny.
Komenda: „Siadać!” Kwadraty i prostokąty przełamują się w środku, wyciągają się
wąskimi pasami ku wagonom i giną w ich wnętrzu. W dali lokomotywa świszcze
i rzuca kłęby siwego dymu. Teraz oddycha jak smok, zionąc pod siebie strumienie
pary. Lament kobiet dochodzi do najwyższego stopnia. Jedne zasłaniają oczy fartu-
chami, inne wyciągają ręce ku wagonom. Łkające głosy powtarzają imiona mężów
i synów.
— Bądź zdrów Bartek! — woła z dołu Magda. — A nie leź tam, gdzie cię nie
poślą! Niech cię Matka Boska… Bądź zdrów! O dlaboga!
— A chałupy pilnuj! — odzywa się Bartek.
Korowód wagonów drgnął nagle; wozy stuknęły jedne o drugie i ruszyły.
— A pamiętaj, że masz żonę i dziecko! — wołała Magda, drepcząc za pociągiem.
— Bądź zdrowy, w imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego. Bądź zdrowy…
Pociąg poruszał się coraz prędzej, wioząc wojowników z Pognębina, z obydwóch
Krzywd, z Niedoli i Mizerowa.
II
W jedną stronę wraca ku Pognębinowi Magda z tłumem bab i płacze, w drugą stronę
świata rwie w siwą dal pociąg najeżony bagnetami, a w nim Bartek. Siwej dali końca
nie widać. Pognębina też ledwo dojrzeć. Lipa tylko szarzeje i wieża na kościele się
złoci, bo po niej słońce igra. Wkrótce i lipa rozpłynęła się, a złoty krzyż wyglądał
tylko jak punkt błyszczący. Dopóki ten punkt świecił, patrzył na niego Bartek, ale
gdy i on zniknął, asunkowi chłopa nie było miary. Zdjęła go niemoc wielka i czuł, że
przepadł. Zaczął tedy patrzeć na podoficera, bo już prócz Boga nikogo więcej nie było
nad nim. Co się teraz z nim stanie, to już w tym głowa kaprala; sam Bartek już nic nie
wie, nic nie rozumie. Kapral siedzi na ławce i trzymając karabin między kolanami pali
fajkę. Dym co chwila jakby chmura zasłania mu twarz poważną i markotną. Nie tylko
Bartkowe oczy patrzą na tę twarz: patrzą na nią wszystkie oczy ze wszystkich kątów
wagonu. W Pognębinie lub Krzywdzie każdy Bartek lub Wojtek jest sobie pan, każdy
musi myśleć o sobie, za siebie, ale teraz od tego kapral. Każe im się patrzeć na prawo,
będą patrzeć na prawo, każe na lewo, to na lewo. Każdy pyta się wzrokiem: „No? A co
z nami będzie?” — on sam zaś tyle wie, ile i oni, i rad by także, aby kto starszy dał
mu pod tym względem jakie rozkazy lub wyjaśnienia. Zresztą chłopi boją się pytać
wyraźnie, bo teraz jest wojna z całym aparatem sądów wojennych. Co wolno, a czego
Bartek zwycięzca
nie wolno, nie wiadomo. Przynajmniej oni nie wiedzą, a straszy ich dźwięk wyrazów
takich, jak Kriegsgericht, których dobrze nie rozumieją, ale tym bardziej się boją.
Jednocześnie czują, że ten kapral potrzebniejszy im jeszcze teraz niż na manew-
rach pod Poznaniem, bo on jeden wie wszystko, on za nich myśli, a bez niego ani
rusz. Tymczasem zaciężył mu widocznie karabin, bo go rzucił Bartkowi do trzymania.
Bartek porwał skwapliwie za broń, dech wstrzymał, oczy wyłupił i patrzył w kaprala
jak w tęczę, ale mała mu i z tego pociecha.
Oj, coś źle słychać, bo i kapral jak z krzyża zdjęty. Na stacjach śpiewy i krzyki;
kapral komenderuje, kręci się, łaje, żeby to starszym się pokazać, ale niech no pociąg
ruszy, cichną wszyscy i on cichnie. Dla niego także świat ma teraz dwie strony: jedna
jasna i zrozumiała — to jego izba, żona i pierzyna; druga ciemna, ale to zupełnie
ciemna — to Francja i wojna. Zapał jego, jak i zapał całej armii, chętnie by zapożyczył
chodu od raka. Wojowników pognębińskich ożywiał istotnie duch tym widoczniejszy,
że siedzący nie w żołnierzach, ale każdemu na ramieniu. A ponieważ każdy żołnierz
dźwigał na ramionach tornister, płaszcz i inne wojskowe przybory, więc wszystkim
było nader ciężko.
Tymczasem pociąg fukał, huczał i leciał w dal. Co stacja przyczepiano nowe wa-
gony i lokomotywy. Co stacja widać było tylko pikielhauby, armaty, konie, bagnety,
piechurów i chorągiewki ułanów. Zapadał z wolna pogodny wieczór. Słońce rozlało
się w wielką czerwoną zorzę, wysoko na niebie unosiły się stada drobnych, lekkich
obłoków o brzegach poczerwieniałych od zachodu. Pociąg wreszcie przestał brać lu-
dzi i wagony na stacjach, trząsł się tylko i leciał naprzód w ową jasność czerwoną,
jakby w morze krwi. Z otwartego wagonu, w którym siedział Bartek z pognębiń-
skimi ludźmi, widać było wsie, sioła i miasteczka, wieżyczki na kościołach, bocia-
ny poprzeginane jak haki, stojące jedną nogą na gniazdach, chałupy osobne, sady
wiśniowe. Wszystko to migało przelotem, a wszystko czerwone. Żołnierze poczęli
szeptać między sobą tym śmielej, że podoficer, podłożywszy sakwy pod głowę, za-
snął z porcelanową fajką w zębach. Wojciech Gwizdała, chłop z Pognębina siedzący
wedle Bartka, trącił go łokciem:
— Bartek, słuchaj no!
Bartek zwrócił ku niemu twarz z zamyślonymi wyłupiastymi oczyma.
— Czegóż patrzysz jak cielę, co idzie na rzeź?… — szeptał Gwizdała. — Ale ty,
niebożę, idziesz na rzeź i pewnikiem…
— Oj, oj! — jęknął Bartek.
— Boisz się? — pytał Gwizdała.
— Co się nie mam bać!…
Zorza stała się jeszcze czerwieńsza, więc Gwizdała wyciągnął ku niej rękę i szepnął
dalej:
— Widzisz tę jasność? Wiesz, głupi, co to jest? To krew. Tu jest Polska, niby
nasz kraj: rozumiesz? A hen tam daleko, gdzie się tak świeci, to właśnie Francja…
— A prędko zajedziewa?
— Albo ci pilno? Mówią, że okrutnie daleko. Ale nie bój się: Francuzy wyjdą
naprzeciw…
Bartek zaczął pracować ciężko swoją pognębińską głową. Po chwili spytał:
— Wojtek?
— Czego?
— A na ten przykład, co to za naród te Francuzy?
Tu uczoność Wojtka ujrzała nagle przed sobą dół, w który łatwiej jej było wlecieć
z głową niż wylecieć na powrót. Wiedział, że Francuzy to są Francuzy. Słyszał coś
o nich od starych ludzi, którzy mówili o nich, że zawsze wszystkich bili; na koniec
Bartek zwycięzca
wiedział, że to jacyś bardzo obcy ludzie. Ale jak to tu wytłumaczyć Bartkowi, aby
i on wiedział, jak dalece obcy.
Przede wszystkim tedy powtórzył pytanie:
— Co to za naród?
— A juści.
Trzy narody były znane Wojtkowi: w środku „Polaki”, z jednej strony „Moskale”,
a z drugiej „Niemcy”. Ale Niemców były różne gatunki. Chcąc więc być jasnym więcej
niż ścisłym, rzekł:
— Co to za naród, Francuzy? Jak ci powiedzieć: musi takie Niemcy, tylko jeszcze
gorsze…
A Bartek na to:
— O ścierwa!
Do tej pory żywił względem Francuzów jedno tylko uczucie, to jest uczucie nie-
opisanego strachu. Teraz dopiero poczuł ku nim ten pruski landwerzysta wyraźniej-
szą patriotyczną niechęć. Jednakże nie wszystko jeszcze zrozumiał należycie i dlatego
spytał znowu:
— To Niemcy będą z Niemcami wojować?
Tu Wojtek, jak drugi Sokrates, postanowił pójść drogą porównań i odparł:
— Albo to się twój Łysek z moim Burkiem nie gryzą?
Bartek otworzył usta i popatrzył chwilę na swego mistrza.
— O prawda!…
— Przecie i Austriaki Niemcy — prawił Wojtek — a czy się nasi z nimi nie bili?
Toć stary Świerszcz opowiadał, że jak był na onej wojnie, to Szteinmec krzyczał na
nich: „Dalej, chłopy, na Niemców!” Tylko że z Francuzami nie tak łatwo!
— O laboga!
— Francuzy nigdy żadnej wojny nie przegrały. Taki jak się do ciebie przyczepi, to
się nie wykpisz, nie bój się! Każdy jest chłop jak dwa albo trzy razy nasz, a brody to
ci mają jak Żydy. Inszy też jest czarny jak diabeł. Takiego jak zobaczysz, to poleć się
Bogu!
— No, to po co my do nich pójdziema? — pyta zdesperowany Bartek.
Filozoficzna ta uwaga nie była może tak głupia, jak zdawało się Wojtkowi, który
widocznie pod wpływem urzędowych natchnień pośpieszył z odpowiedzią:
— Ja bym też wolał nie iść. Ale nie pójdziemy my, to przyjdą oni. Nie ma rady.
Czytałeś, co stało drukowane. Dycht najgorzej zawzięte na naszych chłopów. Ludzie
gadają, że ony dlatego takie łakome na tutejsze grunta, bo chcieli wódkę przemycać
z Królestwa, a rząd nie daje. I z tego jest wojna: no, rozumiesz?
— Co nie mam rozumieć! — rzekł z rezygnacją Bartek.
Wojtek mówił dalej:
— Na baby ci też łakome jak pies na sperkę…
— A to by na ten przykład i Magdzie nie przepuścili?
— Ony i starym nie przepuszczają!
— O! — krzyknął Bartek takim tonem, jakby chciał powiedzieć: „Jeżeli tak, to
będę walił!”
Jakoż wydało mu się, że tego już nadto. Wódkę niechby jeszcze sobie z Królestwa
przemycali, ale do Magdy im zasię! Teraz mój Bartek jął na całą tę wojnę patrzeć ze
stanowiska własnego interesu i poczuł jakąś otuchę na myśl, że tyle wojska i armat
występuje w obronie zagrożonej przez bałamuctwo ancuskie Magdy. Pięści mu się
zacisnęły mimowolnie i strach przed Francuzami pomieszał się w jego umyśle z nie-
nawiścią do nich. Przyszedł do przekonania, iż nie ma już chyba rady, że trzeba iść.
Tymczasem jasność niebieska zgasła. Ściemniło się. Wagon na nierównych relsach
Bartek zwycięzca
Zgłoś jeśli naruszono regulamin