Shinn Sharon-Żona Zmiennokształtnego.pdf

(812 KB) Pobierz
Shinn Sharon-Zona Zmiennoksztaltnego
Sharon Shinn - ŻONA ZMIENNOKSZTAŁTNEGO
Sharon Shinn
ŻONA ZMIENNOKSZTAŁTNEGO
1
Zanim Aubrey przybył do wioski, aby uczyć się u Glyrendena, nie miał pojęcia, że wielki czarodziej wziął sobie
żonę. A kiedy się dowiedział, pijąc piwo w ciepłej, mrocznej gospodzie stojącej na samym skraju miasteczka (i będącej
sercem tej maleńkiej społeczności), nie przypuszczał, by miało to jakiekolwiek znaczenie. Mimo wszystko, był zdziwiony.
Sądząc po tym, co po wiedział mu stary Cyril, Glyrenden nie wyglądał na człowieka zdolnego do łagodniejszych uczuć.
Jednak nie ulegało wątpliwości, że Cyril nie lubił nadwornego maga, więc może te niepochlebne słowa należało złożyć na
karb zawodowej zawiści.
Pomysł praktykowania u zmiennokształtnego nie wyszedł od Aubreya. Ten był przekonany, że Cyril może nauczyć
go wszystkiego, co chciał wiedzieć, gdyż w całej krainie — jak również w trzech sąsiednich krajach na zachodzie—
uważano starego za największego czarodzieja od siedmiu pokoleń. Jednak Cyril, który chętnie, cierpliwie i hojnie dzielił
się z nim zaklęciami oraz wiedzą, na zgromadzenie której poświęcił osiemdziesiąt lat, stanowczo odmówił wyjawienia mu
tajników transmogryfikacji.
— Dlaczego nie? — pytał go Aubrey tuzin, sto razy. — Przecież znasz zaklęcia. Rzucałeś je.
— To barbarzyńskie zaklęcia — odparł Cyril i nie chciał powiedzieć nic więcej. Jednak miał wyrzuty sumienia.
Znajomość wszelkich rodzajów alchemii jest niezbędna dobrze wykształconemu czarodziejowi, Aubrey zaś, mimo
młodego wieku, zapowiadał się na jednego z najbardziej utalentowanych magów owego wieku. Dlatego Cyril napisał do
Glyrendena, proponując, by Aubrey został jego uczniem; a Glyrenden odpisał, że przyjmuje propozycję. Cyril wysłał
Aubreya w drogę, dając mu na pożegnanie krótką radę.
— Naucz się tak dobrze wszystkiego, czego będzie cię uczył, żebyś mógł rzucić na niego jego własne zaklęcia —
rzekł stary czarodziej. — Glyrenden szanuje tylko potężniejszych od siebie, słabszych nienawidzi. Jeśli nie zdołasz go
pokonać, zniszczy cię. Już teraz w wielu dziedzinach jesteś lepszym magiem od niego, lecz jeżeli stwierdzi, że w jakiejś cię
przewyższa, wykorzysta to przeciwko tobie. Tak więc musisz uczyć się wszystkiego, niczego nie zapominać i przez cały
czas strzec się Glyrendena.
— Przerażasz mnie — rzekł Aubrey z łagodnym uśmiechem. Był jasnowłosym, pogodnym młodzieńcem o
otwartej twarzy, wykazującym ogromny pęd do wiedzy i bezgraniczną wiarę we własne umiejętności. Jeszcze nigdy nie
natknął się na coś, czego nie mógłby zrobić; jednak te zdolności nie uczyniły go aroganckim ani złośliwym. Wprost
przeciwnie, był dobroduszny i miły, zadowolony z siebie i z życia. — Dlaczego posyłasz mnie do niego, jeśli jest taki
groźny?
— Dobrze ci to zrobi, jeśli w końcu staniesz przed poważniejszym wyzwaniem — mruknął Cyril. Aubrey
roześmiał się.
— A dlaczego on zgodził się być moim mistrzem, skoro jest takim ogrem? Nie wygląda mi na takiego, który
chętnie akceptuje kłopotliwych uczniów.
Cyril obrzucił go kosym spojrzeniem wąskich niebieskich oczu, przelotnym jak błysk słońca na wodzie,
spojrzeniem zdradzającym więcej niż słowna odpowiedź, gdyby tylko Aubrey zdołał je odczytać.
— Ponieważ nie może znieść, że okażesz się lepszy od niego i chce mieć szansę, żeby dowieść swej przewagi.
Aubrey poddał się.
— Zatem będzie lepiej, jeśli przebywając w jego domu przez cały czas, będę miał się na baczności — rzekł.
— Tak — odparł Cyril. — Myślę, że powinieneś.
I tak Aubrey spakował swój skromny dobytek, narzucił na ramiona zieloną, wytartą opończę i ruszył w trzy
stumilowa podróż do domu czarodzieja, idąc pieszo, jeśli nie zdołał ubłagać kupców i handlarzy jadących Północnym
Traktem Królewskim, żeby go podrzucili. Po kilku dniach przybył do celu późnym wieczorem i postanowił przenocować w
jedynej w tym miasteczku gospodzie, zanim stanie w drzwiach domu Glyrendena. Rankiem znalazł tam wiele ciekawych
rzeczy do obejrzenia i dziewcząt, z którymi mógł poflirtować i kupić im kwiaty na targu; tak więc dopiero po południu był
gotowy pokonać ostatni etap swej podróży.
Dodał sobie animuszu kuflem piwa w tawernie i właśnie tam się dowiedział, że Glyrenden ma żonę. Przy posiłku
złożonym z sera i chleba Aubrey zaprzyjaźnił się z oberżystą, opowiedział mu też wszystko, co pamiętał o warunkach na
drogach między Południowym Portem a miasteczkiem. Później zapytał go, jak dojść do domu Glyrendena, na co opalona i
szczera twarz karczmarza przybrała dziwny wyraz.
— A więc tam podążasz — powiedział oberżysta beznamiętnym i głuchym głosem, tonem człowieka
rozmawiającego z klientem, którego nie lubi, lecz musi grzecznie traktować. — No cóż, pójdziesz tym traktem od moich
drzwi aż do rozstajów. Tam wybierzesz lewe odgałęzienie drogi, a później napotkasz trzy skrzyżowania; na każdym
skręcisz w lewo. Poznasz jego dom, kiedy go zobaczysz.
Aubrey uśmiechnął się miło.
— Zawsze w lewo — rzekł. — To niezbyt skomplikowane. Powinienem zapamiętać.
Czarne oczy karczmarza nie rozbłysły iskierkami rozbawienia, niczym nie okazały, że usłyszał ten żarcik.
— Wyruszasz niebawem? — zapytał uprzejmie.
— Jak tylko dopiję piwo. Powiedz mi, czy Glyrenden często przychodzi do miasteczka? Czy też krąży tylko
między swoim domem a królewskim dworem?
— Przychodzi — odparł chłodno właściciel tawerny — ale niezbyt często. A ona jeszcze rzadziej.
— Ona?
Gospodarz mimowolnie poderwał ręce z gładkiego, drewnianego szynkwasu, a potem powoli opuścił je z
powrotem. Aubrey zastanawiał się, jaki zamierzał wykonać gest; dostrzegł grymas odrazy.
— Żona czarodzieja.
— On jest żonaty?
— Tak. A przynajmniej mieszka z tą kobietą już od trzech lat. — Cyril nic mi o tym nie mówił.
— Przepraszam?
1 / 50
512898004.002.png
Sharon Shinn - ŻONA ZMIENNOKSZTAŁTNEGO
— Nie, nic.
Aubrey znów się uśmiechnął, położył na ladzie sztukę złota i w duchu roześmiał się jeszcze szerzej, widząc minę,
jaką zrobił oberżysta na widok monety. Najwyraźniej Glyrenden nie był tu zbyt lubiany i ci, którzy zadawali się z nim,
natychmiast stawali się podejrzani.
— Mam nadzieję, że jeszcze się zobaczymy — dodał uprzejmie. — Jeśli dobrze zrozumiałem, to miasteczko leży
najbliżej domostwa Glyrendena.
— Tak — odparł sucho karczmarz. — Zgadza się.
— Zatem na pewno wpadnę tu od czasu do czasu na kufelek, kiedy będę spragniony.
— Oczywiście. Chętnie zobaczymy pana znowu, sir — powiedział właściciel.
Aubrey uśmiechnął się szeroko.
— To dobrze. Na razie, dobry człowieku.
Spacer przez wioskę i porośnięte lasami wzgórza był przyjemny, gdyż popołudnie było chłodne jak na tę porę
roku, a zachodzące słońce oblewało zielone drzewa łagodną poświatą. Aubrey nucił sobie pod nosem, raz po raz
podśpiewując jakąś piosenkę, maszerując raźnym, żwawym krokiem i śmiejąc się ze swojej młodości i niecierpliwości. Ani
ponure ostrzeżenia Cyrila, ani wrogość karczmarza nie psuły mu humoru. Dzień był piękny, a on był w dobrym nastroju i w
drodze do miejsca, którego jeszcze nie odwiedził, gdzie miał zdobyć od dawna upragnioną wiedzę; nie pamiętał, by
kiedykolwiek świat wydawał mu się lepszy czy bardziej obiecujący.
Tak jak powiedział oberżysta, domu Glyrendena nie sposób było nie zauważyć. Oddzielony od głównego traktu
zarośniętym
podjazdem, zaledwie dostatecznie szerokim, aby przejechał po nim wóz, był ogromny: trzy kondygnacje niedbale
spiętrzonych, ołowianoszarych kamieni. Na frontowej ścianie w szerokich, regularnych odstępach rozmieszczono panele z
ciemnego drewna, pełniące rolę okiennic i drzwi. Południową wieżyczkę oplatał zeschnięty bluszcz, a zielony zaborczo
owijał się wokół framug, nadproża i każdej wystającej cegły. Zaniedbany, zdziczały ogród otaczał całe domostwo wysokim
na pięć stóp pierścieniem — róże pnące się po murach wraz z bluszczem, żółte słoneczniki ciężkie od swych dojrzałych
brązowych serc, malwy rozchylające swe miękkie i jaskrawe płatki, aby schwytać ostatnie promyki zachodzącego słońca.
Jedynym dźwiękiem był chrzęst butów Aubreya na żwirze oraz ciche westchnienia nisko zwisających gałęzi i krzaków,
które odginał, przeciskając się ścieżką w kierunku domu.
Kiedy zapukał, odgłos uderzenia o grube drewniane drzwi był tak słaby, że Aubrey zwątpił, czy ktokolwiek w tych
walących się murach zdoła go usłyszeć. Zastukał jeszcze trzy razy, zanim zauważył zardzewiały łańcuch wiszący obok
drzwi; przeszedł przez ganek i energicznie pociągnął łańcuch. Usłyszał brzęk dzwonków w głębi fortecy i nabrał
przekonania, że ktoś jednak dowie się o jego obecności. Na wszelki wypadek ponownie zastukał w drzwi.
Czekał, lecz nic się nie działo. Zniecierpliwiony, zszedł z niskiego, popękanego, kamiennego ganku, by popatrzeć
na frontową ścianę budynku; kilka zamkniętych okien i wijący się bluszcz. Z miejsca gdzie stał, nie mógł dostrzec, czy z
komina kuchni lub któregoś z pokojów unosi się dym, a przedzierając się do frontowych drzwi, nie zadał sobie trudu, żeby
to sprawdzić. Może nikogo nie było w domu. Ponownie wszedł na ganek i znów mocno pociągnął za łańcuch dzwonka.
Drzwi natychmiast się otworzyły. Aubrey szybko obrócił się ku nim, przywołując na usta swój najmilszy uśmiech.
W progu stała wysoka kobieta, trzymając otwarte drzwi obiema rękami, jakby były bardzo ciężkie. Jej włosy, zaplecione w
warkocz i upięte w kok, były ciemne jak drewno drzwi, suknia szara jak kamień, a oczy tak jasnozielone, że zdawały się
ożywiać ponure otoczenie. Twarz wyrażała kompletną obojętność.
— Czego chcesz? — zapytała. Jej głos nie był przyjazny ani wrogi; nie zdradzał nawet zaciekawienia.
Uśmiech Aubreya lekko przygasł i zastąpił go grymas zdziwienia.
— Hej! — powiedział, przywołując na pomoc swój wdzięk. — Jestem Aubrey. Przysłał mnie tu mag Cyril z
Południowego Portu, żebym uczył się u Glyrendena. Przypuszczam, że oczekuje mojego przybycia.
— Tak? — zapytała kobieta. — Nie wiedziałam.
Aubrey odczekał chwilę, lecz najwidoczniej tylko tyle miała do powiedzenia. Uśmiechnął się jeszcze milej.
— Zapewne zapomniał—rzekł.—Jest w domu? Mogę wejść i porozmawiać z nim?
Nadal trzymała drzwi obiema rękami, ale nie tak, jakby były zbyt ciężkie. Przez chwilę Aubrey myślał, że
odmówi; potem wzruszyła ramionami i szerzej uchyliła drzwi. Wszedł do środka.
— Nie ma go tu — powiedziała, gdy przekraczał próg. — Jednak powinien wrócić jutro lub pojutrze.
Aubrey z lekkim zdumieniem rozglądał się wokół, więc w pierwszej chwili nie pojął znaczenia jej słów. Widząc
zaniedbany ogród, spodziewał się pewnego nieporządku także w środku, lecz sądząc po wyglądzie przedpokoju i salonu, w
domu panował niesamowity bałagan. Wszystko pokrywała gruba warstwa kurzu; buty Aubreya głęboko zapadły się w pył,
a w korytarzu wyraźnie było widać ślady pozostawione przez kobietę spieszącą otworzyć drzwi. Pajęczyny oplatały
kryształy pięknego żyrandola wiszącego pod sufitem; żelazna zbroja strzegąca wnęki w przedpokoju zaczęła pokrywać się
rdzą. Wszechobecna woń, która zdawała się dobywać wprost z szarych ścian, składała się w połowie z wilgoci, a w
połowie z kurzu.
Nie potrafiąc ukryć zdziwienia, odwrócił się i spojrzał na kobietę, która go tu wpuściła. Powiodła wzrokiem za
jego spojrzeniem, sprawdzając przyczynę jego zdumienia.
— W pomieszczeniach, w których zazwyczaj przebywamy, nie jest tak źle — napomknęła, bynajmniej nie
zmieszana. — Arachne robi, co może, ale ten dom jest za duży. A zresztą, tej części nikt nigdy nie używa.
Dopiero wtedy przypomniał sobie, co powiedziała, kiedy wchodził do środka.
— Mówisz, że Glyrendena nie ma? — powtórzył. — A więc sprawię kłopot, jeśli tu zostanę?
Popatrzyła na niego i zauważyła ubrudzone w drodze odzienie oraz podróżne sakwy, które trzymał na ramieniu.
— Och — powiedziała. — Rozumiem, że zamierzałeś zamieszkać u nas?
Nagle poczuł się nieswojo i głupio, co rzadko mu się zdarzało.
— No, jako uczeń Glyrendena... ale w końcu wioska leży niedaleko, wiec równie dobrze mogę przychodzić
codziennie... a skoro go nie ma...
Coś jakby uśmiech przemknęło po jej wargach i zniknęło.
— Nie przejmuj się konwenansami — powiedziała. — Są tutaj słudzy. W pewnym sensie. I żaden z wieśniaków
nie oskarży mnie o to, że wzięłam sobie kochanka, nawet gdyby rozmawiali z moim mężem, czego nie robią. Możesz
spokojnie tu zostać. Po prostu nie wiedziałam, że tak ma być.
2 / 50
512898004.003.png
Sharon Shinn - ŻONA ZMIENNOKSZTAŁTNEGO
Ta przemowa trochę zdziwiła Aubreya. A więc to była żona, o której wspomniał karczmarz; nic dziwnego, że miał
taką dziwną minę. Była bezpośrednia, pozbawiona wdzięku i zdziwaczała, a Aubrey, który z każdym umiał znaleźć
wspólny język, nie wiedział teraz, co jej powiedzieć.
— Może, kiedy wróci twój mąż... — zaczął ostrożnie.
— Będzie na mnie zły, jeśli stwierdzi, że byłeś tu i poszedłeś sobie — powiedziała, chociaż wcale nie wyglądała
na przejętą taką ewentualnością. — Zostań, przynajmniej dopóki nie wróci. Potem może znów będziesz chciał odejść.
I obdarzyła go promiennym uśmiechem, który — na krótką chwilę — tak rozjaśnił jej twarz, że ponownie nie od
razu pojął sens jej słów; dopiero idąc za nią zakurzonym korytarzem do wielkiej i tylko trochę mniej zapuszczonej kuchni,
zrozumiał, co powiedziała.
W kuchni zobaczył dwoje pozostałych mieszkańców domu. Jedną z nich była mała, bezbarwna kobieta w średnim
wieku, o chudej, skrzywionej twarzy na pół ukrytej pod grzywą nastroszonych, białych włosów. Krzątała się po
pomieszczeniu energicznie machając rękami, wycierając brudne blaty i od czasu do czasu łapiąc przelatujące owady. Jeśli
ona sprząta w tym domu, pomyślał Aubrey, to robi niewielkie postępy. Kobieta wyglądała na oburzoną czymś i mamrotała
bezgłośnie pod nosem, jednak nie miał pojęcia, co ją tak rozzłościło.
Drugi mieszkaniec przykucnął przy wygasłym kominku, lecz na widok wchodzącego gościa podniósł się
powolnym, chwiejnym ruchem. Miał ponad sześć i pół stopy wzrostu i każdą widoczną część ciała pokrytą czarnym,
szorstkim futrem, oprócz okolic oczu i nosa. Jego oczy były wielkie, ciemnobrązowe, w tej chwili zwężone i czujne.
Zacisnął ogromne dłonie w pięści i powoli otworzył je, palec po palcu. Usta, rozchylone w hałaśliwym oddechu,
ukazywały nadmiar zębów.
— Och, siadaj, Orionie. On jest zupełnie nieszkodliwy — powiedziała pani domu. Jej głos nie był tak ostry jak
słowa. — Przybył uczyć się u Glyrendena. Musisz być dla niego miły.
Wielkolud nie odrywał oczu od twarzy Aubreya, lecz słysząc to, wyraźnie złagodniał.
— Miły — powtórzył, z trudem wymawiając to słowo. — Musieć być miły.
Żona Glyrendena wskazała na drobną kobietę nadal biegającą po kuchni z pochyloną głową i gniewnie
zaciśniętymi ustami.
— To jest Arachne. Gotuje dla nas i sprząta. Toczy przegraną bitwę z kurzem i brudem, przez co —jak widzisz —
jest bardzo nieszczęśliwa. Wątpię, czy kiedykolwiek odezwie się do ciebie. Rzadko z kimś rozmawia.
Aubrey zaczynał przypuszczać, że przez pomyłkę trafił do domu wariatów, lecz z jego ust nie schodził uprzejmy
uśmiech.
— A ty jesteś... ? Jeszcze nie zapytałem, jak ci na imię.
I znów ten dziwny, przelotny uśmieszek wykrzywił jej wargi i zniknął.
— Nazywają mnie Lilith — odparła. — A jak mamy nazywać ciebie?
— Aubrey, oczywiście.
— Bardzo dobrze, Aubreyu oczywiście, poproszę Arachne, żeby przygotowała dla ciebie pokój. Jednak
ostrzegam cię, że nie będzie wiele lepszy niż reszta domu. Chyba ci to nie przeszkadza, wszak przybyłeś tu
studiować.
Nie był pewien, czy słyszy kpinę w jej głosie, a jeśli tak, to dlaczego miałaby z niego kpić. ale odpowiedział
natychmiast:
— Tak, to prawda. Dach nad głową i łóżko, to wszystko, o co proszę.
— Całe szczęście.
Arachne rzeczywiście zaprowadziła go do pokoju, truchtając przed nim ciemnym i zakurzonym korytarzem, z
pochyloną głową tłumiącą jej nieustanne mamrotanie. Komnata, w której go zostawiła, wyglądała na nie sprzątaną, od
czasu gdy zbudowano ten kamienny dom. Idąc po podłodze w kierunku łóżka, Aubrey czuł grudy błota pod podeszwami
butów. Łoże było ogromnym, steranym meblem z połataną i wilgotną pierzyną; kawałki postrzępionego jedwabiu zwisały z
czterech grubych słupków, które niegdyś podtrzymywały baldachim. Wokół jednej solidnej, drewnianej okiennicy Aubrey
dostrzegł delikatny obrys światła, lecz mimo jego energicznych wysiłków zamek nie ustąpił i okno nie dało się otworzyć.
Jeżeli pokój oferował jeszcze jakieś atrakcje, to było dostatecznie widno, żeby je odkryć.
— Co za niezwykłe i wspaniałe miejsce! — mruknął do siebie Aubrey, stojąc na środku ciemnego pokoju. Nie
wiedział, czy potraktować to z humorem i zostać, czy poddać się rozpaczy i uciec. — Ciekawe, czy Cyril wiedział o tym
wszystkim? Cóż za cudaczna zbieranina przedziwnych postaci zgromadziła się pod dziurawym dachem tego domu! Czy
będzie lepiej, kiedy wróci Glyrenden? Czy zostanę tu dostatecznie długo, żeby to sprawdzić?
Przebudziwszy się nazajutrz, Aubrey stwierdził, że nie zdołałby stąd odejść, nawet gdyby chciał. Kolacja
poprzedniego wieczoru minęła w tak dziwnej i niesamowitej atmosferze, że omal nie odstręczyła go od spędzenia choćby
jednej nocy w tym domu. Jedzenie nie było złe, tyle że nie przypominało niczego, co dotychczas jadł. Arachne nieomal
biegiem okrążała stół, usiłując w pośpiechu obsłużyć wszystkich jednocześnie, ale sama nie usiadła i nie przyłączyła się do
nich. Orion natychmiast opuścił głowę i bez słowa zaczął sobie ładować kopiaste łyżki do ust, zjadając do końca kolacji
większą część dziwnego gulaszu. Lilith jadła mało i bardzo schludnie, głównie kawałki jabłka i chleba, popijając je wodą z
dużego pucharu. Aubrey jadł, nie przyglądając się zbytnio zawartości talerza. Podjął kilka dorywczych prób nawiązania
rozmowy, zanim poddał się ciszy, zbyt głębokiej nawet dla jego zdolności towarzyskich.
Dziwne, ale spał dobrze w tym starym, spleśniałym łożu i zbudził się z przekonaniem, że wszystko mu się śniło.
Leżał w pościeli, ospale usiłując przypomnieć sobie wydarzenia minionej nocy, gdy łoskot gromu uświadomił mu, że na
zewnątrz szaleje burza. Słabe światło sączące się przez okiennicę było szare i ponure; a teraz, kiedy wsłuchał się lepiej,
usłyszał świst i skowyt wichrów wyjących wokół fortecy.
Jestem w pułapce, pomyślał i wstał z łóżka.
Lilith potwierdziła te podejrzenia, gdy dołączył do niej w kuchni przy lekkim śniadaniu.
— Bardzo często mamy tu takie burze — oznajmiła, zadowalając się odrobiną miodu, który rozpuściła w kubku
mleka. — Wiatr wieje tak silnie, że niemal nie można otworzyć drzwi i równie trudno ustać na nogach, kiedy już uda się
wyjść na zewnątrz. Nie mówiąc o tym, że w niecałą minutę jesteś całkiem przemoczony.
— A więc lepiej zostanę pod dachem, prawda? — powiedział uprzejmie Aubrey.
Spojrzała na niego tymi swoimi niewiarygodnie szmaragdowymi oczami.
3 / 50
512898004.004.png
Sharon Shinn - ŻONA ZMIENNOKSZTAŁTNEGO
— Czyżbyś zamyślał stąd odejść? — zapytała. Pytanie brzmiało niewinnie, lecz jej oczy spoglądały tak bystro,
jakby znała każdą myśl, jaka przyszła mu do głowy, od kiedy przybył do domu jej męża.
— Nie na serio — odparł, obdarzając ją czarującym uśmiechem.
Miała na sobie szarą suknię, identyczną jak ta, którą nosiła poprzedniego wieczoru. Gęste, ciemnobrązowe włosy
upięła w taki sam kok, a jej twarz nadal miała ten spokojny, obojętny wyraz, jaki malował się na niej, kiedy otworzyła mu
drzwi.
A jednak stwierdził, że przygląda się jej tak, jakby nie widział jej wcześniej. W pozornie pospolitej twarzy i
uderzająco pięknych oczach było coś hipnotyzującego, niemal nieodpartego.
— Powiedz — odważył się — co tu robicie, żeby się rozerwać, kiedy Glyrendena nie ma, a pogoda zmusza was
do pozostania w domu?
— Mam tu bardzo niewiele rozrywek nawet wtedy, gdy Glyrenden nie przebywa poza domem —
powiedziała.
Uniósł brwi.
— Chyba nie siedzisz przez cały dzień, patrząc na bezustanną krzątaninę Arachne?
Przelotny, najkrótszy z uśmiechów przemknął po jej pełnych wargach.
— Nawet to po pewnym czasie przestaje bawić — przyznała.
— A więc, co robisz podczas takich burz jak ta? — naciskał.
— Przeważnie patrzę przez okno na niedostępny dla mnie świat.
— Grasz w karty? Szyjesz? Piszesz listy? Przecież musisz coś robić.
Lekko przechyliła głowę na bok, jakby w końcu zaintrygowana.
— Nic z tych rzeczy — powiedziała.
— Dlaczego?
— Nie mam do kogo pisać, nigdy nie szyłam i nie umiem grać w karty.
Jego uśmiech jeszcze się poszerzył.
— A są tu jakieś karty?
— Pewnie tak.
— A wiec nauczę cię grać. Mamy na to cały dzień.
Wysłali wściekłą Arachne na poszukiwanie talii kart oraz innych gier, jakie zdoła znaleźć. Wróciła z trzema
taliami zwykłych kart i jedną do tarota, którą Aubrey niecierpliwie odrzucił na bok. Ponadto znalazła trzy pary kości: dwie
z kości słoniowej i jedną z onyksu nabijanego małymi rubinami — tę Aubrey zatrzymał. Gospodyni odkryła też drewnianą
planszę do gry, ale bez figur. Tablica składała się z wypalonych w drewnie trójkątów i kół tworzących skomplikowany
wzór, lecz Aubrey nie miał pojęcia, do jakiej służyła gry. Ją również odłożył na bok.
— No dobrze — powiedział, tasując jedną talię i układając karty w równych rzędach. —Zaczynamy, mając
pięćdziesiąt dwie różne karty...
Odkrył, że Lilith jest pojętną uczennicą i do końca dnia nauczył ją kilku prostych gier w rodzaju „osuszania
studni" i bardziej skomplikowanych, takich jak wist czy pikieta. Skupiała całą uwagę na zawiłościach gry, obracając każdą
kartę w palcach przed jej położeniem lub pociągnięciem, jakby te małe kolorowe prostokąciki szeptały rady lub słowa
zachęty. Nie przegrywała wiele, a nawet raz czy dwa wygrała z nim, zanim dzień dobiegł końca.
Arachne ignorowała ich całkowicie, kręcąc się wokół tak, jakby ich tam nie było, a raz czy dwa Aubrey miał
wrażenie, iż przesunęła ścierką do kurzu po jego ramionach i plecach. Jednak około południa Orion przyszedł obserwować
ich w ponurym milczeniu i z tak wyczuwalną tęsknotą spoglądał na piki i trefle, kara i kiery, że Aubrey zaczął tracić ochotę
do gry.
— Musimy dać mu zagrać — powiedział do Lilith, kiedy Orion już od dwóch godzin patrzył na nich w milczeniu.
— On nie jest zbyt bystry — stwierdziła, co Aubrey uznał za nieuprzejme wobec siedzącego tak blisko olbrzyma.
—Nie wiem, czy zdoła się nauczyć.
— A wiec spróbujmy jedną z prostszych gier. Może „osuszanie studni"?
— Może być.
Nauczyli go trzymać przed sobą karty i rzucać jedną po drugiej, mówiąc mu, kiedy jego królowa pobiła ich figury
(co wprawiło go w dzikie podniecenie) i gdy jego dwójkę pokonała czwórka (na co niepocieszony osunął się na krześle).
Aubrey, będący mistrzem takich sztuczek, niepostrzeżenie rozdał karty tak, że wszystkie króle i asy w magiczny sposób
dostały się Orionowi, który w końcu wygrał grę. Z początku nie mógł tego pojąć; potem nie posiadał się z radości i nie
chciał oddać Lilith kart, chociaż usiłowała wyjaśnić mu, że wygrał grę, nie talię.
— Mówiłam ci, że nie zrozumie — zauważyła.
— Nieważne — odparł Aubrey. — I tak mam już dość kart.
Najwyraźniej nikt nie zamierzał zaproponować innej rozrywki, więc Aubrey zaczął zabawiać ich, pokazując kilka
prostych, lecz efektownych sztuczek. Wyjął monety z ucha Oriona (i pozwolił biedakowi zatrzymać je); sprawił, że fartuch
Arachne na chwilę nakrył jej głowę; wziął nóż kuchenny i udał, że odcina sobie rękę, aby przytwierdzić ją do kolana.
Nawet Arachne przystanęła na chwilę, żeby popatrzeć na jego zabawne występy i Aubrey miał wrażenie, że na twarzy
Lilith pojawił się prawdziwy, szeroki uśmiech.
Jednak nie lubili ognia. Arachne odwróciła się i wróciła do sprzątania, gdy wykrzesał niebieski płomyk z czubków
swych palców. Orion jęknął, chowając się pod stół i nawet Lilith cofnęła się z przerażeniem, kryjąc twarz w dłoniach.
Aubrey natychmiast zgasił płomień.
— Przepraszam — rzekł do niej, lekko zbity z tropu. — Nie chciałem was przestraszyć.
Odsłoniła twarz, lecz jej policzki nadal były popielatoszare.
— Zawsze obawiałam się ognia — powiedziała.
— A wiec jak się ogrzewasz?
Znów ten nikły uśmiech, jakby widmowy.
— Ja nigdy nie marznę, nawet w zimie. Nie potrzebuję ognia, żeby się rozgrzać.
— To masz więcej szczęścia ode mnie. Ja zawsze wtedy marznę.
— Zatem lepiej nie zostawaj tu na zimę — powiedziała. — Ponieważ to zimny dom.
To wszystko zdarzyło się podczas pierwszego dnia pobytu Aubreya w domu zmiennokształtnego.
4 / 50
512898004.005.png
Sharon Shinn - ŻONA ZMIENNOKSZTAŁTNEGO
2
Przebudziwszy się następnego dnia, Aubrey stwierdził, że jasne słońce usiłuje wedrzeć się przez okiennicę do
pokoju; w powietrzu wisiał gęsty, gorący zapach pięknego dnia. Zszedłszy na dół dowiedział się, że Orion już ruszył na
całodzienne łowy i zapewne nie wróci do zmroku.
— Jest dobrym myśliwym? — spytał Aubrey.
Lilith popijała swoje mleko z miodem i patrzyła, jak Aubrey kończy śniadanie.
— Bardzo dobrym. Nawet w czasie ciężkich zim, gdy nie ma zwierzyny, Orion ją znajduje. Podczas szczególnie
srogich zim wieśniacy czasem przychodzą do nas, żeby kupić od niego jelenia czy królika. Jednak robią to tylko wtedy,
jeśli są bardzo głodni.
Już po raz drugi powiedziała coś takiego i tym razem Aubrey podjął temat.
— Nie lubią Glyrendena?
—Nie lubią nas wszystkich. Trzymacie się z dala od wioski?
Wzruszyła ramionami.
— Nie mamy tam po co iść. Orion chodzi do wsi mniej więcej raz na tydzień kupić mleko, owoce i inne rzeczy,
których potrzebujemy.
Orion nie wyglądał na dostatecznie sprytnego, by przeprowadzić choćby najprostszą transakcję i Aubrey dał wyraz
swoim wątpliwościom.
— I nie oszukują go?
Lilith uśmiechnęła się.
— Oszukiwać jednego ze sług Glyrendena? Nie byliby tak głupi. Jeżeli już, to są wobec niego więcej niż uczciwi.
Jednak on nie lubi chodzić do wioski, więc stara się znaleźć w lesie wszystko, czego potrzebujemy.
— Jeśli nie lubi chodzić do wioski, to dlaczego...
— Glyrenden mu każe.
Powiedziała to zwyczajnie, z prostotą, lecz jej słowa zmroziły Aubreya. Lilith najwyraźniej nie tęskniła za
nieobecnym mężem.
— Masz jakieś plany na dzisiaj? — zapytał ją. Potrząsnęła głową. — To chodź ze mną na spacer. Jestem sztywny i
obolały przez wczorajszy brak ruchu.
— Raczej od spania w niewygodnym łóżku — powiedziała, wstając. — Zaczekaj, zmienię buty.
Pięć minut później maszerowali jednym z leśnych traktów, ledwie widocznym w gęstym poszyciu. Aubrey
prowadził, odginając gałęzie i krzaki, idąc żwawo, by otrząsnąć się z dziwnego,
trapiącego go niepokoju; Lilith bez słowa skargi dotrzymywała mu kroku. Przez pierwszą godzinę nie rozmawiali
wiele, aż Aubrey zwolnił, by podziwiać rozpościerający się przed nimi piękny widok.
— Bardzo ładny — przytaknęła Lilith. Oparła dłoń o jeden z wielkich dębów otaczających polanę; szybki marsz
sprawił, że jej twarz nabrała kolorów. Po raz pierwszy w ciągu tych dwóch dni ich znajomości wyglądała na ożywioną i
promienną.
— Spacerujesz czasami po lesie? — spytał Aubrey. — Te ścieżki nie wyglądają na często używane.
— Wolę szlak wiodący do królewskiego pałacu — odparła— ale nie bywam tam często. Tą drogą zazwyczaj
chodzi Glyrenden.
Kolejne dziwne stwierdzenie.
— A co ciekawego można zobaczyć przy drodze do pałacu króla? — zapytał.
— Niewiele; tyle, że —jeśli iść długo i daleko — dojdzie się do Królewskiego Gaju, a to moje ulubione miejsce w
całym królestwie.
Odwrócił się i spojrzał na nią. Nie była piękna, lecz regularne, czyste rysy jej twarzy nieustannie przyciągały jego
uwagę; głębia zielonych oczu niepokoiła go.
— A czym jest ten Królewski Gaj?
Zmieniła pozycję, opierając się plecami o szeroki pień, przyciskając ramiona do drzewa tak, że wydawała się doń
tulić. Przymknęła oczy i mówiąc, nie patrzyła na Aubreya.
— Królewski Gaj to zbiorowisko drzew z całego świata, obejmujące wszystko, co rośnie w tym królestwie oraz w
każdym z trzech królestw na zachodzie. Nikomu nie wolno ścinać drzew w tym gaju, nikt nie może wycinać swego imienia
na ich pniach ani nawet zbierać uschniętych gałęzi na ognisko, ponieważ ten gaj jest święty i należy do króla, tak więc
pozostanie nietknięty aż po kres czasu. To piękne miejsce.
— Musimy tam kiedyś pójść — rzekł Aubrey, nie wiedząc dobrze, co mówi. — Czy to daleko stąd?
— Niezbyt daleko, jeśli zechcesz spędzić dzień czy dwa w podróży.
— A wiec pojedziemy tam kiedyś.
Słysząc to, otworzyła oczy i spojrzała na niego, a on poczuł, że nagle opuszcza go nonszalancja i beztroska.
— Może — powiedziała i znów zamknęła oczy.
Aubrey cofnął się o krok, a potem zrobił krok naprzód, czując dziwne zmieszanie. Skierował niewidzące
spojrzenie na rozpościerający się przed nim krajobraz: kilka malowniczych drzew wokół szarego jak dym jeziora pośrodku
polany porośniętej bujną, letnią trawą. Gdy tak patrzył, dwie wiewiórki zbiegły z jednego drzewa, przemknęły przez
polankę i wbiegły na inny dąb; wilgi wirowały czarno-czerwonym korowodem na niebie. Kręgi na stawie obiecywały
obfitość ryb, a bzykanie i buczenie owadów tworzyło miły akompaniament rozmowy.
— Nic dziwnego, że Orion ma sukcesy w łowach — rzekł Aubrey tylko po to, żeby coś powiedzieć. — W lesie roi
się od zwierzyny.
Lilith otworzyła oczy i tym razem nie dostrzegł w nich nic szczególnego prócz ich niezwykłego koloru.
— Tutaj, tak — powiedziała. — Trzeba odejść kawałek od naszego domu, żeby coś upolować.
Aubrey zastanowił się nad jej słowami; nie pamiętał, aby bawiąc u Glyrendena widział w pobliżu domu choć
jednego ptaka czy wiewiórkę.
— No tak, to prawda — rzekł powoli. — To dziwne.
Wzruszyła ramionami.
— Zwierzęta boją się Glyrendena. Nie zbliżają się do domu ani do niego. Nie może do nich podejść dostatecznie
blisko, żeby zapolować. To dlatego Orion dostarcza nam mięso.
5 / 50
512898004.001.png
Zgłoś jeśli naruszono regulamin