Baccalario Pierdomenico (Moore Ulysses) - Wrota czasu 11 - Ogród popiołu.pdf

(478 KB) Pobierz
Microsoft Word - Moore Ulysses - Miasto popiołu
Ulysses Moore
Ogród popiołu
Drodzy Koledzy Redakcyjni,
piszę do was ten list z dalekiego morza, ale nie pytajcie mnie z jakiego, bo byłoby mi bardzo
trudno na to odpowiedzieć.
Sytuacja, krótko mówiąc, wygląda następująco: kilka osób podróżuje, a kilka innych ich
poszukuje. Jest ktoś, kto jak wiecie, runął pechowo z mostu i zniknął. Ale gdy ktoś znika, na
jego miejsce pojawia się ktoś inny. I to jest prawdziwa niespodzianka, zważywszy że ten ktoś
był odcięty od świata, by tak rzec, przez dwanaście lat z górą.
Mam naprawdę zbyt mało czasu na wyjaśnienia: śpieszę się, by wysłać przez Internet ostatni
rękopis podpisany przez Ulyssesa Moore'a, zanim będzie za późno. Jak zawsze, pozwoliłem
sobie przetłumaczyć go i uzupełnić o brakujące fragmenty. Tu i owdzie znajdziecie w tekście
moje uwagi zaznaczone gwiazdką (*).
Co do mnie i Freda Śpiczuwy, który mi tu towarzyszy, wyznam wam, że jesteśmy pogrążeni
w niezwykle zajmującej lekturze, nawet jeśli trudno byłoby ją nazwać „miłą rozrywką".
Nie mogę jeszcze niczego zdradzić, ale wierzcie mi, zapowiadają się rewelacje doprawdy
zdumiewające.
Kto by pomyślał!
Wasz oddany Pierdomenico Baccalario
Rozdział 1
ZŁOTE WROTA
Dokładnie w połowie korytarza na zapleczu cukierni Chubbera skrzypnęły drzwi. Stare
drewniane drzwi, takie same jak tysiące innych starych drzwi z drewna. Kiedy się im jednak
dobrze przyjrzało, uwagę zwracał kunsztownie cyzelowany zamek z metalowym szyldem w
kształcie wypukłego liścia, z zawijasami i spiralami łagodnie lśniącymi w mroku korytarza.
Drzwi ponownie zaskrzypiały, tym razem głośniej, a nieprzyjemny dźwięk poniósł się echem
po pustym lokalu.
Była głęboka noc. W rogu cukierni stały zsunięte stoliki - złożone jedne na drugich. Podłogę
pokrywała gruba warstwa błota naniesionego tu na butach klientów. Na sklepowej ladzie stały
puste srebrne tace i rynienki z folii aluminiowej pełne okruchów. W powietrzu wciąż jeszcze
wisiał zapach słodkiego kremu, wanilii i drożdżowego ciasta. Drzwi wejściowe były
uchylone, ale na zewnątrz nie widziało się żywego ducha.
Żałosny stos rupieci zalegał od centralnego placu miasteczka aż do małego portu. Wszystkie
światła Kilmore Cove pogasły: kuliste klosze latarni wzdłuż wybrzeża, okna mieszkań,
dzwonnica kościelna, którą ojciec Feniks miał zwyczaj podświetlać lampką wotywną. Nawet
górująca na cyplu latarnia morska Leonarda Minaxo tej nocy była spowita w ciemności. W
drżącym blasku gwiazd widać było tylko lśniące wstążki morskich fal.
Kilmore Cove było pogrążone w głębokim mroku. A pośród niewielu odgłosów, jakie dawały
się słyszeć, najwyraźniejsze było skrzypienie dobiegające z korytarza na zapleczu cukierni.
Potem pchnięcie.
I jeszcze jedno.
Za trzecim pchnięciem stare drewniane drzwi się otworzyły.
Wtargnęła przez nie chmara muszek i podmuch gorącego powietrza, wilgotnego i dusznego.
Na koniec pojawili się dwaj chłopcy, którzy zatoczyli się w ciemności i wyczerpani oparli o
ścianę.
Kopniakiem zamknęli za sobą bez słowa drzwi i zaczęli gwałtownie wymachiwać rękami, aby
odpędzić owady.
Jeden z nich miał na sobie śmieszny żelazny hełm w kształcie kokosowego orzecha,
wgnieciony z boku, i bufiaste, żółto-czerwone spodnie, zapinane pod kolanami na dwie grube
klamerki. Był boso, a stopy i łydki pokryte zadrapaniami i ukąszeniami miał umazane błotem.
- Pożrą mnie żywcem! - wykrzyknął drugi, drapiąc się wściekle po szyi i
zaczerwienionych ramionach. Ubranie miał w łachmanach: podartą koszulę, poszarpane na
strzępy płócienne spodnie i zniszczone skórzane sandały. - To najzjadliwsze muszki, jakie
kiedykolwiek spotkałem!
- Piekielne muszki! - dorzucił kolega we wgniecionym hełmie, po czym puścił się
biegiem za towarzyszem.
Dobiegli do końca korytarza, uchylili zasłonę, która oddzielała go od reszty lokalu i
przystanęli na moment, zerkając w stronę wyjścia, by się upewnić, że nikogo tam nie ma.
Potem pobiegli dalej, kierując się w stronę plaży.
- Dosyć! - zawołał chłopiec w łachmanach, które zrzucał w biegu. Jego jasna skóra
usiana była czerwonymi ukąszeniami. Przeskoczył przez bezładny stos desek zwalony na
skraju drogi ciągnącej się wzdłuż wybrzeża i biegł dalej po zimnym piasku, wymijając leżący
po drodze fotel i ławkę.
I w końcu wskoczył do morza.
Drugi poruszał się o wiele wolniej: kiedy znalazł się na plaży, zdjął wgnieciony hełm,
potrząsnął rudymi spoconymi włosami i podbiegł do przyjaciela, gdy ten otrząsał się już z
wody. - Pomogło? - spytał.
- Myślałem, że oszaleję.
- Owady z dżungli.
- Tak, ale... - chłopiec rzucił złe spojrzenie na budyneczek cukierni, drewniany sześcian
z ozdobnymi zawijasami - nie sądziłem, że będą aż tak żądne krwi! Popatrz tylko, ile
ukąszeń!
Rudzielec ziewnął, przetarł podkrążone ze zmęczenia oczy i czekał, aż przyjaciel wyjdzie z
wody. - Możemy już iść? - zapytał. - Padam ze zmęczenia.
Tamten przytaknął, podniósł podarte łachy, otrzepał je byle jak z piasku i znowu na siebie
włożył. Po czym obaj zawrócili w stronę miasteczka i poszli przed siebie główną ulicą.
Przechodzili akurat obok Chubbera, gdy...
Bach\ W środku cukierni coś się poruszyło.
- Słyszałeś? - zapytał Rudzielec, przystając.
Pisnęła mewa. Szumiało morze. Nic poza tym.
- Co niby miałem słyszeć?
Rudzielec dał mu znak, by na niego poczekał i podszedł do witryny cukierni. Nocne
powietrze było gęste i nieruchome jak wosk. Główna ulica Kilmore Cove biegła prosto jak
strzelił, pnąc się w stronę starego miasta, a potem jeszcze wyżej, aż do opuszczonej stacji
kolejowej.
Wszystkie okiennice od ulicy były pozamykane. Wszystkie z wyjątkiem tych w klinice
weterynaryjnej: przez szyby przedostawał się słaby blask kilku świeczek i olejnych lampek.
To tam opatrywano rannych podczas ostatniej powodzi. A kiedy w całym mieście zabrakło
prądu, powrócono do starych metod oświetlania.
Jakimś cudem budynek cukierni Chubbera, stojący na samym rogu ulicy, wysoka fala
oszczędziła.
Znowu z cukierni dobiegł ten sam dziwny odgłos.
Dwaj chłopcy spojrzeli po sobie i zawrócili. Weszli do środka. Coś przemykało się wśród
cieni po ladzie.
- Nie do wiary! - wykrzyknął Rudzielec.
- Jak ona się tutaj dostała ? - zapytał drugi, podobnie zaskoczony.
Mały, puchaty kłębek przycupnął zwinięty na srebrnej tacy, spoglądając na przybyłych ze
zdziwieniem i zadowoleniem kogoś, kto właśnie zlizał najlepszy krem angielski.
Kociątko pumy!
- Musiała się przemknąć przez drzwi, zanim je zamknęliśmy!
Pumiątko zeskoczyło z lady na ziemię i z ufnością zaczęło ocierać się o łydki chłopca w
poszarpanym ubraniu.
- Niemożliwe! - westchnął chłopiec, opierając się o futrynę drzwi, straszliwie zmęczony
i przygnębiony.
- Najpierw krwiożercze owady a teraz puma... Bach! BACH! - szepnął drugi, wkładając
znowu wgnieciony hełm. - Coś mi się zdaje, że nie służą ci podróże przez Wrota Czasu.
- Co my teraz zrobimy? - zapytał przyjaciel, przyglądając się strapiony małej pumie,
która turlała się teraz po podłodze u jego stóp.
- Przecież chyba nie zostawisz zwierzątka w cukierni! - odparł tamten. Mówiąc to,
schylił się i błyskawicznie schwytał pumę za łapę. Kocię się obróciło, odsłaniając pazurki, ale
po chwili całkiem zadowolone skuliło się w kłębek w ramionach chłopca. Nie okazywało
żadnego lęku przed ludźmi.
- Brawo, maleńka. Teraz przekażę cię twemu pańciowi.
- Nie jestem jej pańciem! - zaprotestował chłopiec w podartym ubraniu, ale już po
chwili trzymał kociaka w ramionach. - Rick, proszę cię! Nie chcę jej! Nie umiem sobie radzić
z pumą!
Kocię pomrukiwało wielce zadowolone.
Chłopiec w hełmie uśmiechnął się ubawiony.
- Ale coś mi się zdaje, że ona ciebie chce, Tommi.
Rozdział 2
NA STACJI
- Mowy .nie ma! - wykrzyknął Black Wulkan na widok Ricka Bannera i Tommasa Ranieri
Strambiego w drzwiach. Opuszczony budynek stacyjny w Kilmo-re Cove był czymś w
rodzaju hangaru wiktoriańskiego, w którym, całkiem jak w oranżerii, wyrósł mały las. Black
Wulkan, były zawiadowca, oczyścił fasadę budynku, wyrywając jeżyny i pnący bluszcz, który
się bardzo rozrósł, ale postanowił pozostawić drzewa.
Przed kasą biletową, gdzie niegdyś była posadzka z płytek, wyrósł miękki dywan z mchu.
- Posłuchaj, Black... - westchnął Rick.
- Nie, chłopcy, to wy posłuchajcie! Jestem zmęczony i jest mi zimno. Piekielnie zimno.
A na dodatek jestem uczulony na kocią sierść. Jeśli więc chcecie wejść do środka, musicie
zostawić tę bestyjkę na zewnątrz.
- Ale to puma!
- Mogłaby być nawet kangurem, ale tak czy owak gubi sierść i do domu jej nie
wpuszczę!
Pumiątko jakby rozumiało, że to o nim mowa, przylgnęło jeszcze mocniej do chłopca.
Nieomal ocierało się o jego policzek.
- Nie sprawiaj kłopotu, mała - szepnął Tommi.
Black Wulkan rzucił Rickowi surowe spojrzenie. -
A można wiedzieć, po kiego licha zabraliście ze sobą tę przeklętą pumę?
- Nie zabraliśmy jej, przyszła za nami sama. Ściślej biorąc, przykleiła się do niego.
Tommi uśmiechnął się z zażenowaniem. - Przykro mi. Nie wiem teraz, co począć.
Black westchnął, parsknął, zaklął, lecz w końcu usunął się na bok, by zrobić im przejście. -
Sprawdź, czy zechce tu pozostać między drzewami. Ale wybij sobie z głowy, że ją wpuszczę
do salonu.
Chłopcy przeszli przez poczekalnię dawnej stacji. Nocne światło wpadające przez świetlik i
szyby nadawało jeszcze bardziej nierealny wygląd paprociom i wysokopiennym roślinom
pieniącym się wewnątrz budynku.
Black szedł przodem, niezbyt elegancki w swoich krótkich pomiętych spodenkach, z których
wystawały krzywe nóżki w olbrzymich futrzanych kapciach. Doszedł do furtki po drugiej
stronie torów, otworzył ją i zaczął wchodzić po wewnętrznych schodach.
- Żadnego kociska! - przypomniał Tommasowi, nawet się nie odwracając.
Chłopiec nic nie odpowiedział, ale wszedł zrezygnowany między drzewa i czas jakiś
przekonywał zwierzątko, żeby odczepiło się od jego koszuli. W końcu uwolniony podbiegł do
furtki, którą Rick szybko za nimi zatrzasnął.
Słyszeli, jak puma drapała i płakała po drugiej stronie, ale nie ulegli pokusie, by jej otworzyć.
Odwrócili się i niewzruszeni poszli po schodach.
Z górnego piętra przenikało drżące światło wielu świec.
- Można wejść? - zapytał Rick, kiedy stanęli na podeście.
Nie czekając na pozwolenie, weszli do pokoju na pierwszym piętrze. Buchnęły na nich kłęby
pary i przenikliwy zapach eukaliptusa, który przyprawił obu o napad kaszlu. Na środku
pokoju stały dwie wielkie miedziane miednice z gorącą wodą. Black zsunął ze stóp futrzane
kapcie i zanurzył stopy w miednicy. Druga była dla Julii Covenant.
Siedziała z zamkniętymi oczami na krawędzi koślawego tapczanu, wdychając balsamiczne
wyziewy unoszące się znad miski. Zawinięta w szkocki pled, nawet w mdłym świetle świec
najwyraźniej dygotała.
- Julia! - powitał ją Rick i dziewczynka otworzyła oczy. Podszedł do niej z wahaniem,
onieśmielony swoją miłością, usiadł obok niej i ramieniem przyciągnął do siebie. Serdeczny
gest, niezwykle jak na niego odważny. - Jak ci poszło? - zapytał.
- Och, nie pytaj... - wyszeptała, tuląc się do niego. -Całkowita porażka.
Tymczasem Tommaso zatrzymał się jeszcze przez chwilę w pobliżu podestu, nasłuchując
odgłosów dochodzących z dołu. Kiedy te stopniowo ucichły, dołączył do reszty towarzystwa i
szukał po omacku czegoś do picia.
- Na stole znajdziesz srebrny czajnik - podsunął mu Black Wulkan. - Pamiętasz, co to
lodowate zimno? - zwrócił się następnie do Ricka, naciągając sobie gruby koc na kolana i
pocierając brodę, na której jeszcze wisiały małe sople lodu. - No, to my byliśmy tam, gdzie je
wynaleziono.
- Aaaapsik! - kichnęła głośno Julia, jakby podkreślając jego słowa, odchyliwszy głowę
do tyłu, na oparcie tapczanu.
Rick położył jej dłoń na czole: było rozpalone.
Nie był to najlepszy pomysł, by wysłać dziewczynkę razem z Blackiem przez Wrota Czasu,
które się znajdowały w podziemiach latarni Kilmore Cove. Wrota te prowadziły do Thule,
krainy mroźnej jak prehistoryczna Syberia, na najdalszej Północy. Miejsca z Wyobraźni
gdzieś wśród lodów Arktyki, w Ziemi Franciszka Józefa.
- Julia! - powitał ją Rick i dziewczynka otworzyła oczy. Podszedł do niej z wahaniem,
onieśmielony swoją miłością, usiadł obok niej i ramieniem przyciągnął do siebie. Serdeczny
gest, niezwykle jak na niego odważny. - Jak ci poszło? - zapytał.
- Och, nie pytaj... - wyszeptała, tuląc się do niego. -Całkowita porażka.
Tymczasem Tommaso zatrzymał się jeszcze przez chwilę w pobliżu podestu, nasłuchując
odgłosów dochodzących z dołu. Kiedy te stopniowo ucichły, dołączył do reszty towarzystwa i
szukał po omacku czegoś do picia.
- Na stole znajdziesz srebrny czajnik - podsunął mu Black Wulkan. - Pamiętasz, co to
lodowate zimno? - zwrócił się następnie do Ricka, naciągając sobie gruby koc na kolana i
pocierając brodę, na której jeszcze wisiały małe sople lodu. - No, to my byliśmy tam, gdzie je
wynaleziono.
- Aaaapsik! - kichnęła głośno Julia, jakby podkreślając jego słowa, odchyliwszy głowę
do tyłu, na oparcie tapczanu.
Rick położył jej dłoń na czole: było rozpalone.
Nie był to najlepszy pomysł, by wysłać dziewczynkę razem z Blackiem przez Wrota Czasu,
które się znajdowały w podziemiach latarni Kilmore Cove. Wrota te prowadziły do Thule,
krainy mroźnej jak prehistoryczna Syberia, na najdalszej Północy. Miejsca z Wyobraźni
gdzieś wśród lodów Arktyki, w Ziemi Franciszka Józefa.
Miejsce zdecydowanie przejmująco zimne. Zwłaszcza dla Julii, która dopiero co dźwignęła
się z paskudnej infekcji.
- Jakieś ślady Nestora? - zapytał z nadzieją Rick?
Black Wulkan masował sobie palce u stóp w gorącej wodzie. - Ale gdzie tam! Nic, zupełnie
nic. Z wyjątkiem śniegu, wiatru i lodu...
Tommaso nalał sobie filiżankę gorącej herbaty i wziął do ręki kartkę ze stołu, na której
zapisali wszystkie Miejsca z Wyobraźni dostępne dzięki kluczom, jakie mieli w swoim
posiadaniu:
Thule - w głębi schodów pod latarnią morską.
Eldęrado - na tyłach cukierni Chubbera.
Wenecja - Dom Luster.
Agarthi - Turtle Park.
Na czele listy widniał Ogród Księdza Jana przekreślony: Black już tam był i nie znalazł
żadnego śladu pobytu Nestora. Co do Atlantydy, prowadzące do niej Wrota Czasu w
księgarni Kalipso lepiej było trzymać zamknięte po strasznej powodzi morskiej, która o mało
co nie zmiotła z powierzchni całego Kilmore Cove. Brakowało klucza z kocią główką, który
otwierał Wrota Czasu w domu panny Biggies, podobnie jak czterech kluczy z Willi Argo,
którymi oczywiście - a byli tego pewni - stary ogrod-
nik otworzył poczerniałe i zadrapane drzwi prowadzące do Metis, na której mógł dopłynąć do
każdego Miejsca z Wyobraźni, jakie sobie wymarzył.
Ale które z nich mógł wybrać Ulysses Moore? Wyruszył, nie uprzedzając nikogo i nie
zostawiając żadnej wiadomości. Kiedy poprzedniego wieczoru jego przyjaciele powrócili do
Willi Argo, znaleźli tylko pudełko z kluczami, w którym brakowało tych czterech od
poczerniałych drzwi, i natychmiast zrozumieli: Nestor udał się na poszukiwanie Penelopy,
swojej żony. Prawdopodobnie zdecydował się na to, gdy tylko się dowiedział, że żyje. Ale był
stary i kulawy, a w każdym Miejscu z Wyobraźni czyhały zasadzki. Zasadzki śmiertelne,
nawet jeśli ktoś się nazywał Ulysses Moore. Tak więc, tej samej jeszcze nocy postanowili go
dogonić i dopomóc mu w poszukiwaniach. Stary ogrodnik jednak rozpłynął się w powietrzu...
- Drzwi prowadzą na dno jakiejś groty... - opowiadał tymczasem Black.
- Aaaapsik! - przerwała mu znowu Julia.
- ...niedaleko miasta gigantów - ciągnął były zawiadowca stacji, rzucając na
dziewczynkę zatroskane spojrzenie.
- Gigantów? - zapytał zaciekawiony Rick.
- Ludzi Północy: blondynów, wysokich i chudych, okrytych skórami, obwieszonych
amuletami i bronią z kości. Tych, którzy trzymają mamuty, jako zwierzęta domowe... - Black
zrobił przerwę i posłał znaczące spojrzenie w stronę Tommasa. - Żaden mamut na szczęście
za nami nie poszedł!
- Bardzo śmieszne... - mruknął tamten przez zaciśnięte zęby.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin