Białołęcka Ewa - Okręg pożeraczy drzew.pdf

(262 KB) Pobierz
Microsoft Word - Białołęcka Ewa - Okręg pożeraczy drzew
A
OKRĄG POŻERACZY DRZEW
Ewa Białołęcka
Szare, masywne cielska waya sunęły wolno utartą koleiną. Od
momentu, gdy słońce przedarło się przez gęstwę liści, tabor ciężkich
stworzeń parł naprzód, nie zmieniając tempa. Prędkość, niewielka zresztą,
opaść miała pod wieczór, a po zapadnięciu zmroku, długie stado, złączone
niewidzialnymi więzami, miało się rozpaść. Pojedyncze sztuki będą
wymiatać przed sobą wszystką roślinność, nadającą się do przeżucia i
zmagazynowania w baniastych wolach.
Merya, usadowiona na twardym, ciepłym grzbiecie wielkiego
zwierzęcia, przyglądała się wartownikowi, który przycupnął o krok dalej.
Był ładny. Ze swojego miejsca widziała tylko jedno jego oko - ogromne i
brunatne. Ciemna sierść, zaczynająca się u nasady nosa, pokrywała kształtną
głowę, by na karku zmienić się w gąszcz długich włosów, opadających do
połowy pleców. Włosów twardych i wijących się jak giętkie, delikatne
gałązki werby odarte z liści. Wartownik kręcił powoli uniesioną głową,
wypatrując niebezpieczeństw. Nozdrza mu drgały, łowiąc zapachy lasu.
Składały się nań wonie świeżych liści, kory, butwiejącego drewna. Od czasu
do czasu dolatywał ostry, mdlący zapach grzybów lub padliny. Waya
pachniała własnym, niepowtarzalnym zapachem bezpieczeństwa.
Merya poruszyła się, zmieniając pozycję. Czteropalczasta dłoń o dwóch
symetrycznych kciukach przelotnie dotknęła zaokrąglonego brzucha. Oto
czwarty raz jest brzemienna. I to właśnie ów wielkooki strażnik był tym
razem jej partnerem. Gdy pół okresu temu posłuchali nakazu zmysłów,
przymuszeni zmienionym zapachem skóry, pożądała go gwałtownie.
Rozpalona, gotowa zabijać, gdyby ktoś próbował przeszkodzić im w
miłosnym akcie. Teraz jednak patrzyła na niego z przyjemnością
pochodzącą od widoku zgrabnego ciała. Cieszyła się jego urodą i
sprawnością, przewidując te same cechy u swych wielkookich dzieci. Jak
miał na imię? Merya przez chwilę szukała w pamięci. Norman. Słowo
łagodne w ostrej, drapieżnej mowie rasy Rkheta.
Wtedy Norman zerwał się, wydając gardłowy okrzyk-ostrzeżenie:
- Aryeen!!
Wróg! Nad przecinką wśród oceanu zieloności - trasą waya - przesunęła
się sylwetka wielkiego ptaka. Nieruchome iks czarnych na tle nieba skrzydeł
leniwie wyniosło drapieżnika poza zasięg wzroku, lecz nikt nie miał
B
wątpliwości, że wróci. Kilkakrotnie jeszcze rozległy się ostrzeżenia
podawane z ust do ust. Wartownicy napięli łuki czekając. Ptak pojawił się
nagle, znacznie niżej i szybciej. Merya usłyszała krótkie brzęknięcie
cięciwy, któremu zawtórowały inne, z sąsiednich grzbietów. Drapieżnik
zachybotał się w powietrzu i spadł jak kamień.
- To estrb - mruknął Norman siadając. Jego głowa podjęła monotonny
ruch z prawa na lewo i z powrotem. Młodzież, licząca zaledwie jeden okrąg,
z piskiem zsuwała się z waya biegnąc na poszukiwanie zestrzelonego mięsa.
Jasnozielone ciała natychmiast wtopiły się w zieleń puszczy.
Korony drzew rozbijały światło słońca na miliardy drżących, złotych
plamek drażniących oczy. Merya wyciągnęła duży, drobno żyłkowany liść
ze stosu leżącego opodal. Zręcznie spięła go w stożek i tak sporządzonym
kapeluszem osłoniła głowę. Ciepło rozleniwiało. Zwinęła się w kłębek,
gotowa do drzemki. Spokojna, bezgranicznie wierząca w czujność swego
strażnika.
Raptem z tylnego krańca taboru nadeszły sygnały. Ostre, przenikliwe
gwizdnięcia, niosące zaszyfrowane sygnały.
- Co…?! - Merya oprzytomniała w jednej chwili. Norman nasłuchiwał.
- Jeden z chłopców, który przyniósł estrba, poślizgnął się i wpadł w
koleinę.
Merya sapnęła. Mężczyzn było wielu. Nawet zbyt wielu.
- Marnotrawstwo - mruknęła myśląc o ciele zmiażdżonym i roztartym
na bezkształtną papkę. Cokolwiek dostało się pod ciężkie brzuchy waya, nie
dawało się rozpoznać po ich przejściu. Po martwym dziecku zostanie długa
wilgotna smuga, trochę drobnych odłamków kości i może jakieś strzępy
skóry, którymi nasycą się owady.
Dzień był czasem podróży i odpoczynku. Merya na przemian spała,
zajmowała się drobnymi pracami lub po prostu gawędziła z paroma
kobietami dzielącymi z nią szeroki grzbiet. Niebawem inny mężczyzna
zmienił Normana na jego posterunku. Wielkooki strażnik chciwie napił się
wody, przechowywanej w łupinach owoców. Porwał kawałek mięsa i
dołączył do innych mężczyzn przeżuwających swoje porcje. Między jednym
kęsem a drugim wymieniali zwykle żarty i przechwałki. Czasem gwizdali i
szczebiotali w łowieckim języku, rzucając przekorne spojrzenia w stronę
grupki kobiet. O czym mogli mówić? Merya wydęła wargi w pobłażliwym
uśmiechu. Im też potrzebna była odrobina prywatności. Wkrótce jednak
męska grupa zaczęła się przerzedzać. Odchodzili, pojedynczo i parami,
zmęczeni długą służbą, senni. Norman ułożył się w pobliżu Meryi. Zasłonił
oczy opaską ze skóry i już po chwili boki poruszał mu regularny oddech.
Wartownicy zasypiali natychmiast.
C
Spokój nie trwał długo.
- Jestem głodna! Przynieś mi coś! - rozległ się okrzyk za plecami Meryi.
Nie musiała się odwracać. Znała aż za dobrze ów rozkapryszony głos. To
była Kerstn, najmłodsza w grupie. Pierwszy raz w ciąży i od razu miała
urodzić dziewczynkę, więc kompletnie przewróciło się jej w głowie.
- Sama sobie przynieś - warknęła Merya.
- No to niech on pójdzie! - Zza ramienia Meryi wyleciała próżna łupina
i uderzyła w plecy śpiącego wartownika. Drgnął gwałtownie, przewrócił się
na wznak, rozrzucając szeroko ręce. Merya odwróciła się nagle, chwyciła
dziewczynę za szczęki i uderzyła, celując w najbardziej czułe miejsce -
membranę słuchową. Trafiona zawyła.
- Jeśli jeszcze raz spróbujesz kogoś dręczyć - wysyczała Merya -
postaram się, by coś ci się stało. Trafisz do spiżarni, a twoje dzieci donoszą
inne! Rozplącz więc te swoje długachne nogi i sama pofatyguj się po mięso!
Przestraszona Kerstn wyrwała się i uciekła, chowając się wśród innych
kobiet. Spiżarnia była miejscem, o którym się nie mówiło, omijanym nawet
w myślach. Ostatnie grzbiety waya zajmowali członkowie plemienia, którzy
byli nieprzydatni: najstarsi wartownicy, którym wzrok i słuch odmawiał
posłuszeństwa, bezpłodne kobiety, nieposiadające żadnych szczególnych
talentów pozwalających im utrzymać się na szczycie hierarchii lub kalekie
dzieci. Karmiono ich tak samo jak innych, lecz mieli służyć swymi ciałami
podczas długiej i ciężkiej przeprawy przez pustynię, gdzie nawet waya z
braku wody i pożywienia kruszyły się pancerze.
*
Ciężko nosić taki brzuch - odezwała się Dert i delikatnie poklepała jego
wypukłość.
- Narzekasz, ale wyglądasz na zadowoloną - odpowiedziała Merya.
Roześmiały się obie. Odcinały ze zwalonych pni kruche, blade grzyby i
gromadziły je w koszykach z kory. Wokół panował mrok, lecz była to
najmniejsza przeszkoda dla dużych oczu Rkheta, lśniących w ciemnościach
jak miniaturowe słoneczka. Waya buszowały w zaroślach, pożerając
ogromne ilości gałązek, pnączy i bulw, wykopanych za pomocą łopaciastych
wyrostków pancerza. Część mężczyzn oddaliła się w spokojniejsze miejsca,
szukając zdobyczy. Dzieci pomagały w zbieraniu bulw i grzybów, czyściły z
pasożytów załomki pancerzy waya lub po prostu swawoliły.
Stado dotarło do strefy, gdzie nie było parno, rośliny rosły nie dusząc
się wzajemnie i mniej było drapieżnych zwierząt.
- Już niedaleko do miejsca narodzin - rzekła Dert. - Jak twoje? Mogę?
D
Merya kilka razy odetchnęła głęboko i rozluźniła mięśnie. Fałda
pośrodku tułowia rozdzieliła się tworząc szczelinę. Merya rozszerzyła ją
ostrożnie. Dert z ciekawością spojrzała do środka.
- Tym razem pięć.
- Zawsze rodzisz sporo. Duże i ładne. Będą idealnymi strażnikami.
Merya zakaszlała z dezaprobatą.
- Wiem, wiem. Nie powinnam tak mówić, ale to naprawdę chłopcy. Są
przecież jasne.
W tym momencie tuż obok rozległ się przeraźliwy krzyk. Ciemnowłosa
dziewczynka siedziała na ziemi i trzymała się za łokieć krzycząc na całe
gardło. Pochylał się nad nią stropiony młodziutki wartownik. Dert rzuciła
się w tamtą stronę, a Merya pospieszyła za nią. Jeden rzut oka wystarczył,
by stwierdzić, że małej nic się nie stało i wrzeszczy wyłącznie dla efektu.
Nie ugłaskało to jednak Dert, która chwyciła strażnika za ramię i potrząsała
nim, prawie unosząc z ziemi.
- Thert! Merhtwy work! Masz jej pilnować! Inaczej trafisz do spiżarni,
zanim zdążysz zliczyć do czterech.
Chłopak nie próbował ani uciec, ani się usprawiedliwiać. Mrużył tylko
oczy i osłaniał dłońmi membrany. Gdy wreszcie rozdrażniona kobieta
puściła go, zniknął w zaroślach szybciej i ciszej od przestraszonego węża.
- Czy nie potraktowałaś go zbyt surowo? - spytała niepewnie Merya.
Wzmianka o spiżarni w obecności dziecka była co najmniej nie na miejscu.
Dert fuknęła gniewnie.
- "Kobieta myśli, mężczyzna działa" - zacytowała popularne przysłowie.
- Ten niech się nauczy działać czym prędzej, tak będzie lepiej i dla niego, i
dla nas. Mojej małej stała się krzywda!
Dziewczynka najspokojniej objadała się grzybami z koszyka matki, nie
pamiętając już o stłuczonej ręce. Merya zastanowiła się.
- A czy to nie był twój syn? Podobny.
- Owszem. Nawet wiem, z kim go miałam. Wyjątkowo beznadziejny
partner. Żałuję, że był w pobliżu, gdy nadeszła pora godów - odpowiedziała
Dert pieszcząc córkę.
Merya zabrała swój koszyk z zasięgu chciwych rączek i odeszła.
- Ja nie żałuję - powiedziała cicho do siebie.
*
Czasem koleina waya krzyżowała się z inną. Nie wiadomo, kto pierwszy
z ludu Rkheta postawił w takim miejscu wielki konar drzewa. Stało się to
tak dawno, że plemię przywykło szukać na drewnie skomplikowanych
E
nacięć. Zawierały pozdrowienia; wiadomości o miejscach, gdzie można było
znaleźć wodę, lecznicze rośliny lub kamień na narzędzia. Przywódczyni
odczytywała wieści i pozostawiała własne. Tym razem jednak na jednej z
takich krzyżówek wpadły na siebie dwa stada! Spłoszone zwierzęta zbiły się
w wielką gromadę, przepychając się i usiłując wspinać się jedno na drugie.
Szorstkie pancerze chrobotały, trąc o siebie. Potrząsani pasażerowie z
trudem utrzymywali równowagę. Na oczach Meryi czyjeś dziecko stoczyło
się po obłości zadu i ześlizgiwało się w dół, ku strasznej śmierci, bezradnie
drapiąc pancerz. W ostatniej chwili wartownik chwycił je za włosy i, sam
ryzykując upadek, wciągnął na górę, gdzie porwała je w objęcia przerażona
matka.
Rozległy się przenikliwe gwizdy wartowników i nawoływania kobiet.
Rozpłaszczona na pancerzu Merya widziała, jak członkowie obydwu
plemion ratują się, skacząc z grzbietu na grzbiet i chroniąc w lesie.
- Skacz! - usłyszała. To Norman podczołgał się do niej.
- Nie mogę! Nie mogę! - wyjęczała. Naprawdę nie mogła. Paraliżował ją
strach.
- Możesz! Zrobisz to! - krzyczał wartownik ciągnąc ją za rękę. - Chodź,
bo cię uderzę!
Sama groźba była tak niesłychana, że Merya, zaskoczona, pozwoliła mu
dowlec się ku krawędzi pancerza.
- Skacz!!
- Nie… - nagłe pchnięcie w plecy wytrąciło ją z równowagi i musiała
skoczyć. Odbiła się z całej siły.
- To łatwe! - usłyszała już po drugiej stronie.
Normanowi obsunęła się noga. Rozpaczliwie machnął ramionami,
odwracając głowę tam, gdzie w dole tarły o siebie szorstkie płyty niczym
dwie chciwe szczęki. Merya chwyciła go za rzemienie krzyżujące się na
torsie i szarpnęła ku sobie.
- Łatwe? - spytała.
- Następny… grzbiet… - wydyszał tylko.
Członkowie obu szczepów, z początku przestraszeni, wymieszani w
jednej ruchliwej gromadzie, niebawem zaczęli rozdzielać się, dążąc ku
swoim przywódczyniom. Matki wołały córki. Wartownicy wzywali się
nawzajem, po czym, tworząc na nowo grupy, odszukiwali swoich
podopiecznych. Merya obserwowała to z boku, skulona u stóp wielkiego
drzewa. Uniosła tylko ramiona w geście uspokojenia, gdy kobieta z jej waya
popatrzyła na nią przelotnie. Przywódczynie krążyły od grupki do grupki
zbierając wieści. Kto zginął? Kto jest ranny? Wydawały polecenia i
dodawały otuchy. Cichły odgłosy ze strony koleiny. I tam niedługo zapanuje
Zgłoś jeśli naruszono regulamin