Dukaj Jacek - Jeden, Dwa.pdf

(320 KB) Pobierz
Dukaj Jacek - Jeden, Dwa
Copyright © by Jacek Dukaj, 1997
Jacek Dukaj
Jeden
nadchodzi, nadchodzi
Deptał gwiazdy. Potrafił wmówić sobie dół i uwierzyć w
ciążenie, którego nie było. Przesuwał stopę i oto inna
konstelacja zostawała przesłonięta. Miał gwiazdy pod
nogami, a więc zdeptane. Jednak ruch własny Armstronga 7 ,
w którym, chcąc nie chcąc, brał udział - ruch ten
nieustannie usuwał mu kosmos spod masywnych buciorów
skafandra. Wszystko się przemieszczało. Idę nie
poruszając kończynami, myślał baśniowo. Podniósł
spojrzenie znad zgiętych kolan. Wszędzie to samo. Ta
czerń. Szukał gwiazd orientacyjnych, kiedyś przecież
uczył się kosmografii. To chyba Syriusz... albo i nie
Syriusz. Samo Słońce znajdowało się z przeciwnej strony,
niewiele większe. Najłatwiejszy do zlokalizowania
powinien być Saturn, najjaśniejsza spośród wszystkich
tych zimnych iskier. Gdzieś za lewym ramieniem...
Obejrzał się. Za lewym ramieniem miał już inny kawałek
wszechświata, sfera niebieska zdążyła się obrócić. Tam z
boku sunął krzywy płat bezgwiezdnego cienia: to jeden z
orbitujących dookoła Armstronga 7 fragmentów jego
rozprutej czaszy odrzutowej, niczym Moebiusowsko
wykręcona ćwiartka skórki pomarańczy. Godiva obliczyła
ich tory, za kilka godzin dwa mniejsze fragmenty zderzą
się ze sobą: jeden wypadnie poza zasięg przyciągania
statku, drugi zejdzie na niższą orbitę.
Ponownie włączył się w dospek. Godiva i Mścisłowski
jeszcze nie zakończyli swojej kłótni. - Krzem ci przeżarł
mózg! - darł się hrabia. - Nie dość że kurwa, to głupia
kurwa! - Znalazł się ekspert! - syczała Godiva. - Bez
instrukcji nie umiałbyś się w nieważkości nawet wysrać!
Arystokrata jebany! - Wyciszył to i otworzył oddzielny
kanał do Xiena. Kaleka zgłosił się natychmiast.
- Schwarz? O co chodzi?
- Wiszę na kilometrze tej nici już drugi kwadrans.
Powietrze mi się skończy.
- Moment, towarowy się sklinował.
- To po cholerę mnie tak popędzałeś? Xien...? Ile
jeszcze? Trzy razy już przeszedł.
- Spoko, nie wszystko naraz. Yusuf się nie pokazał?
- Pewnie nadal lokalizuje Mekkę - odmruknął zgryźliwie
Schwarz i wrócił na główny. Godiva komentowała właśnie co
poniektóre szczegóły anatomii Mścisłowskiego; Mścisłowski
zagłuszał ją swymi nieartykułowanymi wrzaskami.
Schwarz złapał za sztywną a cienką jak struna linkę
bezpieczeństwa, przymocowaną z tyłu do jego pasa
narzędziowego, pociągnął, naprężył ją i obrócił się o sto
 
osiemdziesiąt stopni. Armstrong 7 wyskoczył mu nagle zza
lewego uda i na ostre kontrszarpnięcie zatrzymał się
razem z całym kosmosem; znieruchomiał wysoko z prawej, na
drugiej godzinie, widoczny jedynie profilem swej
oświetlonej strony, asymetrycznie przecięty
bezatmosferycznym terminatorem, na wyciągnięcie ręki
Schwarza nie większy od biurowego spinacza, choć
aperspektywicznie bliski w tym pozbawionym powietrza
środowisku. Linka natomiast wyglądała niczym promień
wycelowanego w statek lasera. Schwarz wybrał opcję
powiększenia i w wykwitłym natychmiast na krzywiźnie jego
hełmu prostokątnym okienku, opstrokaconym mnóstwem
wielokolorowych liczników i skal, ujrzał najeżdżający na
niego wycinek nieba z Armstrongiem 7 w ognisku. Szaro-
czarna konstrukcja szybko wypełniła okienko. Skąpany w
zimnym blasku Słońca luk towarowy - mieszczący się w
kratownicowym przewężeniu, tuż za Kołnierzem Breneki -
właśnie otwierał się na zewnątrz, majestatycznie powoli,
zamierając co chwila i tucząc nowe cienie. Schwarz
obserwował to z cierpliwą irytacją. Burdel, nie statek
kosmiczny, myślał. Pieprzona demokracja; nikt nie
dowodzi, nikt nikogo nie słucha, i oto efekty.
Luk roztworzył się już na oścież i teraz jęła się
wynurzać z jego wnętrza kanciasta bryła MAMS-a. Robot
złapał się jednym ze swych wieloprzegubowych ramion za
krawędź klapy i, wyzyskując ją jako punkt oparcia,
obrócił się przodem do Schwarza, bezustannie a bezczynnie
okrążającego na końcu wielusetmetrowej linki wirujący
niedostrzegalnie powoli statek. MAMS puścił klapę i
włączył na sekundę swój napęd - powiększenie okienka
zogniskowanego na robocie zaczęło się stopniowo
zmniejszać.
Tymczasem lewa część wrót zamykającego się luku
zablokowała się uchylona do pół ćwierci, i dalej już się
nie posunęła, pomimo wysiłków operatora, kiwającego nią
desperacko w te i we w te.
Gdzieś z boku, spoza obrazu hełmowego teleskopu
Niemca, wychynął jakiś obiekt, jaskrawo odbijający swą
barwą od jednostajnej czerni tła. Schwarz zmienił opcję i
spojrzał w tamtą stronę. Po jasnobłękitnym skafandrze
rozpoznał Yusufa; Arab w swym powolnym locie w pustkę
rozwijał linkę identyczną z tą, na jakiej “wisiał”
Schwarz. Oceniał on tworzony w ten sposób kąt na jakieś
dziesięć-dwanaście stopni; w zamierzeniu odległość
pomiędzy dwoma “strzelcami” powinna wynosić osiemdziesiąt
metrów, a obiekt winien przemknąć prostopadle do owego
osiemdziesięciometrowego odcinka. Oby tylko linka
wytrzymała, pomyślał, klnąc w duchu na zniszczony główny
magazyn, w którym znajdowały się były całe jej kilometry;
a tak, zdani na jedyne ocalałe te dwa jej kawałki, modlić
się muszą o poprawność wyliczeń Godivy. Jeśli zbiornik
okaże się odrobinę cięższy lub prędkość jego nieznacznie
większa - linki prysną niczym nici babiego lata. Godiva
nie przeprowadzała nawet pobieżnych ekstrapolacji losów
Yusufa i Schwarza dla takiego rozwoju wypadków, a i oni
nie pytali. Stanie się, co ma się stać. Karma. Splunąłby,
gdyby mógł. Scheisse.
Na zamkniętym odezwał się Yusuf.
 
- Jestem.
- Tak.
- Teraz czy przy następnym przejściu?
- Jeszcze dwie i pół minuty.
- Teraz.
Schwarz z powrotem obrócił się ku otwartemu kosmosowi
i sięgnął do pasa narzędziowego po metrowej długości,
ciężką jak nieszczęście rurę spieczoną z jakichś
pseudoceramicznych komponentów. Była to bezodrzutowa
wyrzutnia próżniowa, wersja eksportowa, Scoot-12 ;
całkowicie bezpieczna po odpowiednich przeróbkach, jak
zapewniał Yusuf. On dokonał tych przeróbek. Xien
natomiast założył w pociskach na miejsce głowic atomowych
chwytne dyski magnetyczne. Też dawał słowo. No ale nie on
będzie strzelał.
Ułożywszy wyrzutnię w klasycznej pozycji na ramieniu -
co w danych warunkach było gestem całkowicie zbędnym -
Schwarz włączył podgląd jej celownika. I znów okienko na
hełmie: obraz celu Scoota . Pustka; gwiazdy. Zerknął w
bok, na Yusufa - Arab złożył się tak, jak go szkolono:
bokiem, “leżąc” płasko na plecach, odwrócony “do góry
nogami”. Schwarz zwolnił zatrzask i uwolnił w próżnię
pozostałą część zwojów linki asekuracyjnej; po chwili to
samo uczynił Yusuf. Komputer zaczął w dolnym rogu hełmu
Niemca wsteczne odliczanie do momentu przelotu zbiornika.
Schwarz otworzył na moment okno podglądu tyłów i rzucił
okiem na zbliżającą się powoli, nierówno oświetloną,
jajowatą bryłę MAMS-a. W tle, z lewej, cień statku.
Zamknął okno. Czekał.
Yusuf:
- Bóg z tobą.
- I z tobą, diable.
Odliczanie trwa: jeszcze dziesięć, osiem sekund. Na
czarnym korpusie Scoota zapaliło się światełko zdalnej
kontroli: to nafaszerowany programami Xiena komputer
przejął odpowiedzialność za odpalenie i sterowanie
pociskami. Człowiek, rzecz jasna, nie byłby w stanie tego
uczynić dość precyzyjnie, nie mówiąc już o
zsynchronizowaniu obu strzałów. Bez komputera co najwyżej
rozwaliliby ten zbiornik na kawałki, anihilując tym samym
siebie i Armstronga 7.
Pięć... cztery... trzy... Cień zbiornika w celowniku,
militarny software opisuje go pękiem wektorów,
zmieniających się liczb, binarnych znaczników. Koniec
odliczania. Ruch wyrzutni za celem. Komputer już tylko
wyczekuje odpowiedniego momentu. Pulsacja alarmowych
sygnałów nakłada się na łomot serca Schwarza, głuszy to
wszystko jego szybki oddech. Teraz-teraz-teraz...
Nie zobaczył nagłego wykwitu gazów wylotowych Scoota ,
nie było też żadnego szarpnięcia. Pocisk pomknął w
próżnię, między gwiazdy, nieznacznie manewrując bocznymi
dyszami i ciągnąc za sobą błyskawicznie się naprężającą
linkę z zawisłych przy lewej pięcie Niemca zwojów, w
zastraszającym tempie się zmniejszających. Wszedł w pole
widzenia Schwarza także pocisk Yusufa. Białe cygara
zbliżały się do siebie. Rósł cień nadciągającego
majestatycznie zbiornika. Wszystko w ułamkach sekund.
Obcojęzyczne przekleństwo Yusufa.
 
Koniec zwojów. Nagłe przeciążenie, i zaraz drugie,
przeciwnie skierowanie: rzuciło Niemcem przez próżnię na
jakieś sto, sto pięćdziesiąt metrów, niczym szmacianą
lalką, jeszcze mu zęby dzwonią i wirują gwiazdy przed
oczyma. Linka jak tytanowy pręt - od Armstronga 7 do
mrocznej plamy zbiornika - a Schwarz zaczepiony oń w
dwóch trzecich długości. Wytrzymała. Obrót i spojrzenie w
“dół”: wytrzymała również linka Yusufa, nie było błędu w
obliczeniach Godivy.
Xien na ogólnym:
- Żyjecie?
- Tak jakby - odezwał się Schwarz. - Lepiej pospiesz
się z tym złomem.
- Już.
MAMS zbliżał się powoli do ciemnej masy zbiornika,
który orbitował był dotąd dookoła statku jako jeszcze
jeden oderwany kawałek jego ciała: cylindryczny pojemnik
z płatem wewnętrznego poszycia ogniecionym wokół w jakąś
abstrakcyjną rzeźbę o rozmiarach ciężarówki; pojemnik, w
którym, uwięziona w magnetycznych pierścieniach, obraca
się doprowadzona do stanu plazmy antymateria. Yusuf i
Schwarz nie zdawali sobie z tego sprawy, ale ta
anihilacyjna bomba właśnie spadała na statek - sunęła ku
niemu po spirali o długości zdeterminowanej długością
linek. To znaczy oni o tym wiedzieli, lecz na razie ani
czuli ten ruch, ani widzieli jego skutki. MAMS powinien
złapać linki i unieruchomić zbiornik zanim doleci on do
Armstronga 7. Robot wszak także zajmował wyliczoną
wcześniej, jedyną możliwą pozycję. Jednak na wszelki
wypadek Schwarz obrócił się przodem do statku, odczepił
od linki, zamarł w półprzysiadzie - i, uruchomiwszy na
moment silniczki plecaka, popłynął ku płonącemu mu na
hełmie tęczowym refleksem jasnemu profilowi kalekiej
konstrukcji, kolebiąc się przy tym co chwila na wszystkie
możliwe strony w automatycznych milisekundowych
korekcyjnych strzałach owych silniczków.

- Bądźmy szczerzy - mruknęła Y. H. Jaqueritte,
przegryzając nitkę, którą skończyła właśnie zszywać
podarty czarny T-shirt , ostatnią ocalałą część swego
ubioru, nie wystrzeloną w próżnię wraz z resztą bagażu
podczas niedawnego szaleństwa komputera. - To w ogóle
cud, że jeszcze żyjemy.
- A pewnie - zazgrzytał hrabia. - Z takim lekarzem na
pokładzie to faktycznie cud.
- Chodzi mu o to, że nie zdołałaś wyleczyć jego
impotencji - skrzywiła się w szyderczej odmianie uśmiechu
Godiva.
- Ty się lepiej zamknij.
- Sam się zamknij, stary capie.
- Zamknijcie się obydwoje - warknął Schwarz.
Y. H. cisnęła igłą przez całą długość sali, bezbłędnie
trafiając Godivę w pośladek. Godiva, jak zwykle, dla
większej irytacji Mścisłowskiego wisiała z głową
skierowaną w przeciwną stronę niż pozostali. Na nagłe
ukłucie zareagowała nieprzemyślanym, szybkim ruchem ręki
 
ku miejscu trafienia, była to reakcja na Ziemi może
naturalna, lecz w nieważkości, gdzie każdy gest należy
zaplanować, zanim się go wykona, co najmniej nierozważna.
Zahaczyła łokciem o wolne zatrzaski bielejących pod
“sufitem” butli z powietrzem i obróciło ją dookoła
prawego barku; plecami huknęła o ścianę.
Hrabia zarechotał z satysfakcją.
- Pieprzony czarnuch - warknęła Godiva, wyszarpując
igłę w krótkim rozprysku jasnej krwi.
Y. H. Jaqueritte naciągnęła T-shirt , obcisły i
elastyczny jak należy, a w swej matowej czerni niewiele
ciemniejszy od jej skóry. Zwinęła resztkę nici, szpulkę
wrzuciła do woreczka, po czym starannie go zasunęła.
Jej jaskrawo tatuowana, bezwłosa głowa dość szybko
pokrywała się potem, roztrząsanym dookoła przy nagłych
ruchach - podobnie jak każdy inny fragment jej hebanowej
skóry; lecz pot na egipsko wysmukłej czaszce bardziej
rzucał się w oczy. Schwarz, dla którego doktor Jaqueritte
od jakiegoś czasu stanowiła ideał klasycznej urody,
obserwował to z niesmakiem.
- Ty się pocisz - stwierdził, w tonie nie tak bardzo
znowu żartobliwym.
Strzepnęła pot z uda i spojrzała na Schwarza
przewracając się w powietrzu na plecy. - Gorąco tu jak w
saunie - uśmiechnęła się. - Ja jestem człowiekiem, Aax.
- Igłami będzie we mnie rzucać, wariatka - mamrotała
Godiva.
Głośniki zarzęziły i odezwały się głosem Xiena: -
Uwaga tam, za chwilę może się pojawić ciążenie.
Przeglądający podręczną apteczkę Mścisłowski wykrzywił
się straszliwie na kolejny głośny pisk sprzężenia. - Nie
mógł przez dospek...?
- Lepiej się czegoś złap, bo spadniesz na twarz -
powiedziała Y. H. pod adresem Godivy.
- Moja twarz - odwarknęła jej informatyczka.
Jaqueritte wzruszyła ramionami. Okręciła się przodem
do Schwarza i, chwytając wbudowaną w ścianę poręcz,
zagarnęła go do siebie długą, czarną nogą, w
modliszkowatym tym ruchu przyciągając go naciskiem łydki
na jego plecy - aż podpłynął, bezwładnym swym ciężarem
przyciskając ją do plastikowego pudła przenośnej komory
diagnostycznej; ciało przy ciele, oddech w oddech, pot na
pot. W takiej właśnie, baletowo-erotycznej pozycji
odbywały się w bezgrawitacyjnym Armstrongu 7 rozmowy
prywatne.
Weszli w dospek, wybierając artykulację przedgłosową.
- Co z Yusufem? - spytała, ledwo poruszając wargami a
w ogóle nie wydając dźwięku, choć on we wszczepionych w
małżowiny uszne minigłośniczkach słyszał ją doskonale -
on i tylko on.
- Został. Pruje ten złom na zbiorniku. Z niego jakiś
cholerny Terminator, nigdy się bydlak nie męczy.
- Ani razu nie dał mi się zeskanować. - Zmarszczyła
brwi. - Diabli wiedzą jak oni zmieniają im metabolizmy.
Diabli wiedzą co on ma tam w środku.
- Jak myślisz - zmienił nagle tamat - uratujemy się?
- Myślę, że tak - zasubwokalizowała powoli - ale ja
tak myślę, bo chcę się uratować: nie zastanawiam się nad
 
Zgłoś jeśli naruszono regulamin