Günter Grass - Kot i mysz.pdf

(453 KB) Pobierz
Grass Gunter - Kot i mysz
Günter Grass
Kot i mysz
Dzieła Güntera Grassa pod redakcją SŁAWOMIRA BŁAUTA I JOANNY KONOPACKIEJ
Przełożyli
Irena i Egon Naganowscy
POLNORD WYDAWNICTWO
Tytuł oryginału
Katz und Maus
Opracowanie graficzne Piotr PIÓRKO
Grafika na okładce Günter GRASS
ISBN 83-86181-25-7
Copyrighted 1993 by Steidl Verlag. Göttingen
© Copyright for the Polish translation by Egon i Tomasz Naganowski. 1999
© Copyright for the Polish edition by POLNORD -Wydawnictwo OSKAR. Gdańsk 1996
 
I
...a pewnego dnia, kiedy Mahlke nauczył się już pływać, leżeliśmy na trawie koło boiska do
gry w palanta. Właściwie miałem pójść do dentysty, ale oni mnie nie puścili, ponieważ trudno
mnie było zastąpić. Mój ząb podnosił gwałt. Kot skradał się na skos przez łąkę i nikt w niego
nie rzucał kamieniami. Niektórzy żuli albo skubali źdźbła. Kot był własnością zarządcy
boiska i miał czarną sierść. Hotten Sonntag pocierał swój kij wełnianą skarpetką. Mój ząb
dreptał w miejscu. Rozgrywka trwała już dwie godziny. Przegraliśmy bardzo wysoko i
czekaliśmy właśnie na mecz rewanżowy. Kot był młody, ale nie był już kociakiem. Na
stadionie często i z obu stron padały bramki w szczypiorniaku. Mój ząb powtarzał wciąż
jedno i to samo. Na bieżni chłopcy ćwiczyli start do biegu na sto metrów i denerwowali się.
Kot kluczył. Po niebie pełzał powoli i z głośnym pomrukiem trójsilnikowy samolot, ale nie
mógł zagłuszyć mego zęba. Poprzez źdźbła trawy przeświecał biały śliniaczek czarnego kota
zarządcy boiska. Mahlke spał. Krematorium pomiędzy cmentarzami a politechniką dymiło
przy wschodnim wietrze. Profesor Mallenbrandt zagwizdał: zmiana, „dwa ognie”, przejście
drużyn na drugą stronę boiska. Kotek gimnastykował się. Mahlke spał, przynajmniej tak
wyglądało. Leżąc obok niego cierpiałem na ból zęba. Kot gimnastykując się podszedł bliżej.
Jabłko Adama na szyi Mahlkego zwracało uwagę, bo było duże, wciąż się poruszało i rzucało
cień. Czarny kot zarządcy boiska wyprężył się pomiędzy mną a Mahlkem do skoku.
Tworzyliśmy trójkąt. Mój ząb umilkł, przestał dreptać w miejscu: jabłko adamowe Mahlkego
wydało się kotu myszą. Taki młody był ten kotek czy też tak ruchliwa grdyka Mahlkego - w
każdym razie kot skoczył mu do gardła; a może to jeden z nas chwycił kota i posadził go na
szyi Mahlkego; albo ja, zapominając o bólu zęba, złapałem kota i pokazałem mu mysz
Mahlkego: Joachim Mahlke krzyknął, odniósł jednak tylko nieznaczne zadrapania.
Ale ja, który pokazałem twoją mysz temu kotu i wszystkim innym kotom, muszę o tym pisać.
Nawet gdybyśmy obaj byli wymyślonymi postaciami, musiałbym pisać. Ten, kto nas z racji
swego zawodu wymyślił, zmusza mnie, abym wciąż dotykał ręką twego jabłka Adama,
prowadził je wszędzie, gdzie zwyciężało lub ponosiło klęskę; dlatego każę na początek
myszy, żeby przeskakiwała przez śrubokręt, ciskam stado obżartych mew wysoko, ponad
głowę Mahlkego, w porywy północno-wschodniego wiatru, określam dzień jako pogodny lub
dość pogodny, przyjmuję, że chodzi o wrak okrętu klasy „Czajka”, nadaję Bałtykowi barwę
grubego szkła butelek od wody sodowej, a teraz, skoro miejsce akcji zostało już ustalone na
południowy wschód od boi kierunkowej Nowego Portu, sprawiam, że skóra Mahlkego,
ociekająca wciąż jeszcze strumyczkami wody, staje się drobnoziarnista, jakby pokryta kaszą;
ale to nie strach, lecz zwykłe dreszcze po zbyt długiej kąpieli wywołały u Mahlkego gęsią
skórkę i odebrały gładkość jego skórze.
A przecież nikt z nas, chudych, długorękich chłopaków, przykucniętych na resztkach
kapitańskiego mostku, z kolanami sterczącymi na boki, nie zażądał od Mahlkego, żeby
jeszcze raz nurkował do wnętrza pomieszczeń dziobowych zatopionego minowca i
sąsiadującej z nimi maszynowni i odkręcał coś swoim śrubokrętem - gwint, kółko albo coś
fantastycznego: szyldzik mosiężny, zapisany gęsto po polsku i po angielsku wskazówkami
obsługi jakiejś maszyny; obsiedliśmy bowiem wszystkie sterczące nad poziom wody
nadbudówki mostku byłego, spuszczonego w Modlinie na wodę, w Gdyni wykończonego,
polskiego minowca klasy „Czajka”, który zatonął przed rokiem na południowy wschód od boi
kierunkowej”, a więc poza obrębem toru wodnego, nie hamując ruchu statków.
Od tego czasu wiele łajna mewiego zaschło na rdzy. Mewy, wypasione i gładkie, z oczkami
jak szklane paciorki po bokach główek, latały przy każdej pogodzie, niekiedy tuż ponad
resztkami kabiny nawigacyjnej, tak nisko, że można by je chwycić, to znów wysoko w górze,
chaotycznie lub według planu, którego niepodobna było odcyfrować, pryskały w locie
śluzowatym łajnem i nie trafiały nigdy w miękką toń morza, tylko zawsze w zardzewiałe
nadbudówki mostku. Twarde, matowe, przypominające wapno grudki odchodów leżały gęsto
 
obok siebie albo też kupkami jedne
na drugich. I zawsze, ilekroć siedzieliśmy na wraku, czyjeś paznokcie nóg czy rąk usiłowały
oderwać te grudki. Dlatego właśnie łamały nam się paznokcie, a nie dlatego, żebyśmy je
obgryzali - z wyjątkiem Schillinga, który stale to robił i miał paznokcie jak nity. Tylko
Mahlke posiadał długie, chociaż zżółkłe od ciągłego nurkowania, paznokcie i zachowywał je
w tym stanie, bo ani ich nie ogryzał, ani nie wyskubywał mewiego łajna. On jeden też nigdy
nie jadł odskrobanych ekskrementów, podczas gdy my żuliśmy wapienne grudki jak okruchy
muszli, skoro okazja sama nam się narzucała, i wypluwaliśmy pieniący się śluz za burtę. Nie
miało to żadnego smaku albo tylko smak gipsu, mączki rybnej lub wszystkiego, co tylko
można sobie było wyobrazić: szczęścia, dziewczyny, Pana Boga. Winter, który wcale dobrze
śpiewał, powiadał: „Wiecie, że tenorzy codziennie jadają łajno mew?” Ptaki często łapały w
locie naszą z wapnem zmieszaną ślinę i widocznie nic nie zauważały.
Kiedy wkrótce po wybuchu wojny Joachim Mahlke skończył czternaście lat, nie umiał ani
pływać, ani jeździć na rowerze, w ogóle niczym się nie wyróżniał i nie miał jeszcze owego
jabłka Adama, które później zwabiło kota. Był zwolniony z gimnastyki i pływania, ponieważ
przedstawił zaświadczenie lekarskie, stwierdzające, że jest chorowity. Zanim jeszcze Mahlke
nauczył się jeździć na rowerze i sztywny, zaciekły, z odstającymi czerwonymi uszami i
wygiętymi na boki kolanami, które skakały w górę i w dół, przedstawiał komiczny widok,
zgłosił się w czasie zimowego sezonu w krytej pływalni w Niederstadt na naukę pływania, ale
zrazu przydzielono go do suchej zaprawy razem z chłopcami od ośmiu do dziesięciu lat.
Jeszcze i następnego lata nie dał rady. Kąpielowy w Brösen, typowa postać kąpielowego z
cienkimi, pozbawionymi owłosienia nogami, dźwigającymi tułów jak boja, ciasno opięty
materiałem zakrywającym marynarski tatuaż, musiał najpierw pomusztrować Mahlkego na
piasku, a potem wziąć go na wędkę. Kiedy jednak odpływaliśmy mu każdego popołudnia
sprzed nosa i opowiadali potem cuda o zatopionym minowcu, nabrał potężnego rozpędu, w
ciągu dwóch tygodni nauczył się i zaczął pływać swobodnie.
Z powagą i pilnie sunął pomiędzy molem z dużą trampoliną i zakładem kąpielowym tam i z
powrotem i nabrał już pewnej wprawy, kiedy rozpoczął koło falochronu mola ćwiczenia w
nurkowaniu; początkowo wydobywał zwykłe bałtyckie muszle, potem nurkował po butelkę z
piaskiem, którą rzucał dosyć daleko. Widocznie w krótkim czasie doprowadził do tego, że za
każdym razem podnosił z dna swoją flachę, bo kiedy zaczął nurkować u nas, z okrętu, nie był
już początkującym.
Błagał, żebyśmy pozwolili mu popłynąć z nami. Zamierzaliśmy właśnie, sześciu czy siedmiu
chłopa, rozpocząć nasz codzienny kurs i moczyliśmy się ceremonialnie w płytkim kwadracie
ogólnego kąpieliska, kiedy Mahlke stanął na molo:
- Weźcie mnie ze sobą. Na pewno dam radę.
Na szyi wisiał mu śrubokręt i odwracał uwagę od grdyki.
- No, dobrze! - Mahlke popłynął z nami, prześcignął nas pomiędzy pierwszą a drugą łachą, a
myśmy nie zadali sobie trudu, żeby go dogonić.
- Niech się wyhasa!
Kiedy Mahlke płynął żabką, śrubokręt tańczył wyraźnie pomiędzy jego łopatkami, ponieważ
miał drewniany trzonek. Kiedy płynął na wznak, drewniany trzonek skakał mu po piersi, ale
nigdy zupełnie nie zasłaniał owej fatalnej chrząstki pomiędzy podbródkiem a obojczykami,
która pruła wodę niby płetwa grzbietowa i pozostawiała za sobą ślad na wodzie.
Potem Mahlke pokazał, co potrafi. Nurkował kilka razy z rzędu, na krótko, ze swoim
śrubokrętem i przynosił to, co się dało odśrubować po dwu- lub trzykrotnym zanurzeniu:
pokrywy, części oszalowania, kawałek generatora, znalazł też na dole linę i przy pomocy
przeżartego rdzą splotu drutów wyciągnął z dziobu autentycznego Minimaxa; no i aparat -
zresztą niemieckiej produkcji - okazał się jeszcze zdatny do użytku; Mahlke udowodnił nam
to, gasił pianą, pokazał nam, jak się to robi, gasił pianą zieloni jak szkło morze - i od
pierwszego dnia objawił się nam w całej swej wspaniałości.
Strzępki piany leżały jeszcze w kształcie wysepek i wydłużonych pasemek na płytkich,
równych falach, wabiły mewy, odpychały je, wpadały na siebie i dryfowały w kierunku plaży
jak płatki skwaśniałej śmietanki; wtedy i Mahlke zrobił fajrant, przykucnął w cieniu kabiny
nawigacyjnej, a skóra jego zrobiła się, nie, była już od dawna, ziarnisto-ściągnięta, jeszcze
zanim zabłąkane strzępki piany osiadły znużone na mostku i zaczęły drżeć za lada
 
powiewem. Mahlke trząsł się, a grdyka mu latała; śrubokręt pląsał na drgających
obojczykach. Nawet plecy Mahlkego, częściowo serowatobiałe, od ramion w dół spalone na
raka, z których skóra łuszczyła się wciąż od nowa po obu stronach kręgosłupa o wystających,
zębatych kręgach, nawet jego plecy były pokryte gęsią skórką i wstrząsały się od dreszczy.
Żółtawe wargi Mahlkego miały sine obwódki i odsłaniały dzwoniące zęby. Wielkimi,
wymoczonymi rękami usiłował przytrzymać kolana obtarte na grodzi pokrytej muszlami, by
w ten sposób zapanować nad swym ciałem i zębami. Hotten Sonntag - a może to byłem ja? -
natarł na Mahlkego:
- Człowieku, żebyś tylko czego nie złapał. Musimy przecież wracać.
Śrubokręt nabrał rozsądku.
W tamtą stronę płynęliśmy dwadzieścia pięć minut licząc od mola, a trzydzieści pięć od
kąpieliska. Droga powrotna zajmowała dobre trzy kwadranse. Mógł być nie wiem jak
wypompowany, ale zawsze przypływał przynajmniej minutę przed nami do granitowego
mola. Przewagę z pierwszego dnia utrzymywał i nadal. Za każdym razem, zanim dotarliśmy
do krypy - tak nazywaliśmy minowiec - Mahlke zdążył już raz dać nurka i w chwili, gdy
prawie równocześnie dotykaliśmy rękami, wymoczonymi jak ręce praczek, rdzy i mewiego
łajna na mostku lub chwytaliśmy za wystające tarcze obrotowe, pokazywał nam bez słowa
jakieś zawiasy, coś, co się dało łatwo odśrubować, i trząsł się już, chociaż od czasu drugiej
czy trzeciej wyprawy smarował się zawsze grubo i obficie Nicea, bo kieszonkowych
pieniędzy Mahlke miał zawsze dosyć.
Mahlke był w domu jedynym dzieckiem.
Mahlke był półsierotą.
Ojciec Mahlkego nie żył.
Zarówno w zimie, jak i w lecie Mahlke chodził w staromodnych wysokich butach, które
odziedziczył chyba po ojcu.
Na sznurowadle do wysokich czarnych butów Mahlke zawieszał na szyi śrubokręt.
Teraz dopiero przypomina mi się, że Mahlke nosił jeszcze coś na szyi i robił to z określonych
powodów; ale śrubokręt bardziej wpadał w oczy.
Nosił go prawdopodobnie od dawna, tylko myśmy na to nigdy nie zwrócili uwagi; z
pewnością jednak od czasu, kiedy w kąpielisku przechodził suchą zaprawę i musiał
wykonywać różne ruchy na piasku, miał na szyi srebrny łańcuszek, na którym wisiało coś
srebrzyście katolickiego: Matka Boska.
Mahlke nigdy nie zdejmował łańcuszka z szyi, nawet podczas gimnastyki; bo ledwie
rozpoczął suchą zaprawę i pływanie na wędce w zimowej krytej pływalni w Niederstadt,
pojawił się również w sali gimnastycznej i nigdy już nie okazywał zaświadczeń domowego
lekarza. Medalik chował się w wycięciu koszulki gimnastycznej, albo też srebrna Madonna
spoczywała na białym materiale tuż pod czerwonym pasem na piersi.
Mahlke nie pocił się na poręczach. I nie opuszczał nawet ćwiczeń na koniu, które
wykonywało tylko trzech czy czterech najlepszych z pierwszej grupy; zgięty i grubokościsty,
szybował od odskoczni ponad długim skórzanym wałkiem i z łańcuszkiem oraz
przekrzywioną Madonną lądował na macie, wzbijając tuman kurzu. Kiedy uczepiony
zgiętymi kolanami drążka wykonywał przewroty - później udawało mu się w brzydkiej
postawie przekręcić się nawet o dwa razy więcej niż Hottenowi Sonntagowi, naszemu
najlepszemu gimnastykowi - kiedy zatem na siłę wyduszał z siebie trzydzieści siedem
obrotów, medalik wysuwał się spod koszulki gimnastycznej i srebrny wisiorek trzydzieści
siedem razy wirował wokół trzeszczącego drążka, wyprzedzając ciemnoblond włosy, nie
mogąc oderwać się od szyi i odzyskać wolności, bo Mahlke prócz wybujałej grdyki miał
jeszcze wystającą potylicę, która u nasady włosów wyraźnym załamaniem hamowała zsuwa-
jący się, rozhuśtany przewrotami łańcuszek. Śrubokręt wisiał ponad medalikiem i
sznurowadło zakrywało częściowo łańcuszek. Pomimo to narzędzie nie spychało medalika na
drugi plan, bo zakończony drewnianą rączką przedmiot nie był dopuszczony do sali
gimnastycznej. Nasz nauczyciel wychowania fizycznego, profesor Mallenbrandt, znany w
środowisku gimnastyków z tego, że napisał podręcznik gry w palanta, zabronił Mahlkemu
noszenia śrubokrętu na sznurowadle podczas ćwiczeń. Amuletu na szyi Mahlkego
Mallenbrandt nigdy nie kwestionował, gdyż poza wychowaniem fizycznym i geografią uczył
jeszcze religii i aż do drugiego roku wojny zdołał utrzymać przy drążku i na poręczach
 
niedobitki Związku Gimnastycznego Robotników Katolickich.
Tak więc śrubokręt musiał czekać w szatni, zawieszony na haczyku nad koszulą, podczas gdy
srebrna, trochę już wytarta Madonna na szyi Mahlkego mogła uczestniczyć w jego karkołom-
nych ćwiczeniach.
Zwyczajny śrubokręt: masywny i tani. Żeby odkręcić i wydobyć na powierzchnię wąski
szyldzik, nie większy od tabliczki z nazwiskiem u drzwi wejściowych mieszkania,
przytwierdzony dwiema śrubkami, Mahlke często musiał nurkować pięć lub sześć razy,
zwłaszcza kiedy szyldzik był umocowany na częściach metalowych i obie śruby zardzewiały.
Za to czasami, kiedy używał śrubokrętu jako łomu, udawało mu się większe i gęsto zapisane
tabliczki wyrywać wraz ze śrubami ze zbutwiałej deski oszalowania i prezentować nam swą
zdobycz na mostku kapitańskim. Gromadził te szyldziki bez zapału, wiele z nich podarował
Winterowi i Jürgenowi Kupka, którzy bez wyboru zbierali wszystko, co się dało odśrubować,
nawet tabliczki z oznaczeniem ulic i mniejsze, z publicznych ustępów; Mahlke zabierał do
domu tylko takie rzeczy, które nadawały się do jego rupieciarni.
Mahlke nie ułatwiał sobie życia: kiedy myśmy drzemali na krypie, on pracował pod wodą.
My odskrobywaliśmy mewie łajno, brązowieliśmy jak cygara, a który z nas miał jasne włosy,
temu płowiały one na kolor słomy; Mahlke zaś nabawiał się wciąż nowych oparzeń od słońca.
Podczas gdy my obserwowaliśmy ruch okrętów na północ od boi kierunkowej, on miał wzrok
nieprzerwanie skierowany w dół: zaczerwienione, trochę podrażnione powieki z skąpymi
rzęsami dokoła jasnoniebieskich, zdaje mi się, oczu, które dopiero pod wodą rozbłyskiwały
zaciekawieniem. Wielokrotnie Mahlke wracał bez tabliczki, bez zdobyczy, ale ze złamanym
lub beznadziejnie wygiętym śrubokrętem. Pokazywał nam go i to robiło na nas wrażenie.
Ruch, jakim przez ramię rzucał śrubokręt w morze i drażnił mewy, nie wypływał ani z tępego
rozczarowania, ani z bezsensownej wściekłości. Nigdy też Mahlke nie rzucał zepsutego
narzędzia z udawaną lub prawdziwą obojętnością. Nawet ten gest miał nam powiedzieć: teraz
pokażę wam coś lepszego!
...a pewnego dnia - właśnie zawinął do portu dwukominowy statek szpitalny i po krótkim
zgadywaniu ustaliśmy, że jest to „Kaiser” z linii do Prus Wschodnich - Joachim Mahlke
opuścił się do pomieszczeń dziobowych bez śrubokrętu, zniknął w wyłamanym, zielonym jak
łupek luku tuż pod powierzchnią wody, dwoma palcami zatkał sobie nos, głowa i gładko
przylegające, od pływania i nurkowania na środku rozdzielone przedziałkiem włosy zniknęły
pierwsze, potem wciągnął plecy i pośladki, raz jeszcze odbił się w lewo, po czym obiema
stopami odepchnął się od brzegu luku skośnie w dół, w mroczne, chłodne akwarium, do
którego przez otwarte iluminatory dochodziło światło: zaniepokojone kolki, nieruchoma
ławica minogów, kołyszące się, wciąż jeszcze mocno uczepione hamaki w kubryku,
sfilcowane i opasane zwojami morszczynu, w których śledzie miały swoje pokoje dziecinne.
Z rzadka jakiś zabłąkany dorsz. O węgorzach tylko pogłoski. Ani jednej flądry.
Przytrzymywaliśmy lekko drżące kolana, przeżuwaliśmy mewie łajno na papkę, byliśmy
średnio zaciekawieni, na wpół zmęczeni, na wpół pochłonięci, liczyliśmy kutry płynące w
szyku, czepialiśmy się widoku kominów statku szpitalnego, wypuszczających wciąż jeszcze
pionowo dym, spoglądaliśmy na siebie z ukosa - długo tkwił tam na dole! - mewy zataczały
kręgi, fale nad dziobem bulgotały, załamywały się na podstawie wymontowanego działa
dziobowego - klaskanie za mostkiem, gdzie między wentylatorami woda odbijała się, liżąc
wciąż te same nity, wapno pod paznokciami, swędzenie suchej skóry, migotanie, dolatujący z
wiatrem terkot silników, odciśnięte pośladki, na wpół sztywne członki, siedemnaście topoli
pomiędzy Brösen a Clettkau - wtedy nagle wyprysnął: z siną brodą, żółtawy ponad kośćmi
policzków, z przedziałkiem dokładnie na środku głowy, porwał za sobą wodę w luku i po
kolana w wodzie zatoczył się na dziobie, chwycił się sterczącej podstawy działa, opadł na
kolana, patrzył nieprzytomnie, musieliśmy go wciągnąć na mostek. Ale chociaż ciekła mu
jeszcze woda z nosa i kącików ust, pokazał nam swój łup: stalowy śrubokręt z jednej sztuki.
Było to narzędzie angielskiego pochodzenia. Widniał na nim napis: Sheffield. Ani odrobiny
rdzy, bez szczerb, jeszcze pokryty warstwą tłuszczu - woda zbierała się na nim w kuleczki,
staczające się w dół.
Ten ciężki, powiedzmy niezniszczalny śrubokręt Joachim Mahlke nosił stale przeszło rok,
uwiązany na sznurowadle u szyi, nawet wtedy, gdy rzadziej lub nawet wcale nie
wypływaliśmy do krypy, i uprawiał w stosunku do niego rodzaj kultu, pomimo, a może
 
Zgłoś jeśli naruszono regulamin