Hyde Christopher - Czarny smok.doc

(1202 KB) Pobierz

 


CHRISTOPHER HYDE

CZARNY SMOK

 

Przekład Marek

 

„KB”


 

 

 

 

 

Rozdział 1

 

Nagi mężczyzna leżał rozkrzyżowany na koi w kabinie dziobowej jachtu. Nogi w kostkach i ręce skrępowano mu miękkimi jedwabnymi sznurami.

Miał co najmniej siedemdziesiąt lat. Siła i witalność zaczęły już ustępować starczej słabości. Siwe włosy były przerzedzone, jedynie kępa zarostu w kroczu wciąż pozostawała ciemna. Z wiekiem przytył - poniżej wysklepionej klatki piersiowej wznosił się biały, miękki brzuch, górujący nad grubym obwisłym penisem. Twarz mężczyzny była jednak szczupła i silna. Spoza zmarszczek jak cień przebijała dawna uroda.

Oczy miał przymknięte, a usta rozchylone. Z kącika ust spływała mu na brodę strużka śliny. Oddychał chrapliwie w pijacko-narkotycznym półśnie; z gardła wydobywało się regularne chrapanie.

Był to generał William Sloane Hawksworth, ostatnio głównodowodzący siłami NATO w Europie, przeniesiony obecnie do Waszyngtonu, gdzie miał objąć stanowisko dyrektora Agencji Wywiadu Wojskowego i wojskowego doradcy do spraw operacji antynarkotykowych.

Starannie złożony mundur wisiał na oparciu wyściełanego krzesła ustawionego w rogu kabiny. Nad prawą kieszenią kurtki przyczepiono co najmniej pół kilo baretek i odznaczeń upamiętniających pięćdziesięcioletnią karierę generała w lotnictwie, która zaczęła się od słynnego nalotu Doolittle’a na Tokio.

Kobieta znajdująca się razem z nim na pożyczonym jachcie, była od generała przynajmniej trzykrotnie młodsza. Siedziała teraz przy małym biurku naga, tylko w króciutkim jedwabnym kimonie.

Była wyjątkowo piękna. Niewysoka, z kruczoczarnymi, sięgającymi poniżej łopatek włosami, o niewielkich idealnie ukształtowanych piersiach, brzuchu płaskim i gładkim oraz szczupłych udach. Nieskazitelna skóra miała odcień miodu, a lekko skośne, wykrojone w kształt migdałów oczy były


tak czarne jak włosy. Odcień skóry, kolor i kształt oczu wskazywały na wielorasowe pochodzenie, na pewno zaś na mieszankę krwi polinezyjskiej i chińskiej, często spotykaną na Hawajach. Amanda Chung Kilau była prostytutką.

W skupieniu kontynuowała przy biurku swoje zajęcie, od czasu do czasu przysłuchując się oddechowi klienta. Przed nią na małej drewnianej tacy leżało kilka przedmiotów: gliniany dzbanuszek, lampka spirytusowa, zestaw długich, zakończonych perłą szpilek i poplamiony, dwudziestopięciocentymetrowy kawałek bambusa, przymocowany z jednego końca do zdobionej srebrnej miseczki.

Wzięła jedną ze szpilek, zanurzyła w dzbanuszku i uniosła. Na ostrym końcu została kropelka gęstej brązowej cieczy. Przytrzymała koniec szpilki nad ogniem lampki obserwując, jak pod wpływem temperatury kropla zaczyna rosnąć i przekształcać się w niemal przezroczysty bąbel. Delikatnie przytrzymała kulkę pomiędzy palcem wskazującym a kciukiem i ścisnęła spłaszczając, po czym ostrożnie trzymając szpilkę znowu zanurzyła ją w dzbanku. Czynność tę powtórzyła jeszcze sześć razy, aż na końcu szpilki wisiała kulka wielkości włoskiego orzecha. Z zadowoleniem uniosła bambusową rurkę, podgrzała jeszcze opiumową kulkę nad lampką i wrzuciła dymiący narkotyk do srebrnej miseczki. Drugi koniec bambusa włożyła do ust i wciągnęła powietrze, żeby upewnić się, że dawka opium została podgrzana do właściwej temperatury. Wstała, podeszła z dymiącą fajką do łóżka i uklękła pomiędzy rozrzuconymi udami generała.

-                     Generale - wyszeptała miękkim głosem. Nie doczekała się odpowiedzi. Spróbowała ponownie. Tym razem Hawksworth poruszył się i otworzył oczy. Źrenice miał szeroko rozwarte, a blade, szaroniebieskie tęczówki zamglone.

-                     Co tam? - wymamrotał, unosząc lekko głowę z poduszki i szarpiąc jedwabne więzy.

- Zapał - powiedziała Amanda. Nachyliła się nad nim i wcisnęła w usta koniec bambusa. Generał potrząsnął głową.

-                     Nie. Nie chcę.

-                     Pal - upierała się Amanda. - A ja dam ci rozkosz. - Ponownie przytknęła mu rurkę do ust. Tym razem wciągnął dym głęboko do płuc. Zadrżał. Kobieta odsunęła fajkę. Zaczekała aż dym zaczął mu się wydobywać z nosa i ust. Wtedy odniosła bambusową rurkę na biurko. Położyła jąna tacce, dmuchnięciem zgasiła lampkę i zrzucając po drodze kimono, wróciła do łóżka. Znowu uklękła pomiędzy udami mężczyzny.

Chwyciła penis i ścisnęła lekko, delikatnie drapiąc paznokciami miękką tkankę. Poczuła jak poruszył się w jej dłoni. Generał jęknął cicho. Uśmiechnięta schyliła głowę i wzięła go w usta, przykrywając długimi włosami prawie nie owłosione męskie uda.

Może i stary, ale wciąż silny, pomyślała. Czuła, jak penis rośnie jej w ustach. Śliwkowaty żołądź wysunął się z ciemnej skórzanej pochewki. Miała wielu młodszych mężczyzn, lecz żaden nie potrafił tyle zaoferować kobiecie, co ten starzec.


Uniosła na chwilę głowę, nie przestając małą ręką pieścić wilgotny, połyskujący penis. Spojrzała na twarz mężczyzny. Leżał z zapadniętymi policzkami, całkowicie pod wpływem narkotyku. Uśmiechnęła się niemal ze smutkiem, wiedząc, co się za chwilę stanie. Współczuła mu, mimo że trudne dzieciństwo pozbawiło ją głębszych uczuć. Da mu jeszcze tę ostatnią chwilę rozkoszy, zanim on pogrąży się w piekle.

Sięgnęła pomiędzy swoje uda i powolnymi ruchami zaczęła się delikatnie onanizować. Czuła jak z wnętrza wylewa się jej potok gęstej galarety - efekt niebywałej żywotności starszego pana. Po chwili cofnęła dłoń i wsunęła palce pod obwisły worek w kroczu, jednocześnie znowu biorąc penis do ust. Ściskając wargami żołądź, przesunęła palcami pomiędzy jego pośladkami, aż znalazła zaciśnięty odbyt.

Wcisnęła posmarowane spermą palce i przyspieszyła pracę ustami. Po krótkim czasie wypełnił jej całe usta, napierał na gardło, język i podniebienie. Pomacała palcem i odszukała twarde jądro prostaty, które zaczęła ugniatać powolnymi ruchami palców.

Urósł jeszcze bardziej. Czuła napęczniały żołądź głęboko w gardle. Kiedy wypłynęły z niego pierwsze słone krople, wysunęła pospiesznie palce z odbytu i odsunęła usta. Płynnym ruchem uniosła się nad nim, ujęła w dłoń penis i wsunęła sobie pomiędzy wilgotne wargi sromowe.

Opadła, wciskając go głęboko do środka, i została wynagrodzona pojedynczym, pełnym rozkoszy jękiem mężczyzny. Teraz był jej więźniem. Ściskała go w swym wnętrzu, poruszała się w górę i w dół, nucąc cicho spokojną melodię kołysanki, którą zapamiętała z dzieciństwa.

Chwilę później poczuła, jak stojący na kotwicy jacht zakołysał się lekko. Obróciła głowę na czas, by dostrzec trzech mężczyzn wchodzących do kabiny. Wszyscy mieli na sobie czarne ubrania i twarze ukryte pod wełnianymi kominiarkami. Ociekali wodą.

Skinęła im głową uniosła palec do ust i przyspieszyła tempo - czuła, że starszy pan zbliża się do orgazmu. Mężczyźni zignorowali te znaki. Jeden z nich wyciągnął z pochwy przy pasie ciężki nóż. Zanim zdążyła zareagować, pochylił się nad łóżkiem i błyskawicznym ruchem poderżnąłjej gardło, tnąc z taką siłą że klinga zazgrzytała o kręgi szyjne, a głowa niemal odpadła od reszty ciała.

Struga krwi trysnęła jej z szyi na uda i brzuch generała, znacząc białą skórę czerwonymi plamami.

Morderca odsunął się na bok, a jego miejsce zajął drugi członek milczącego tria. Chwycił kobietę za włosy i brutalnie ściągnął z krocza starca. Hawk-sworth poruszył się niespokojnie z powodu przerwania rozkoszy. Otworzył oczy i patrzył, nie rozumiejąc, co się dzieje.

Do głowy łóżka podszedł trzeci napastnik. Szybkim ruchem strącił z biurka tacę z opium i postawił na blacie małą czarną torbę. Wyjął z niej niewielkie urządzenie: dwa duże, zakrzywione haki połączone krótkim skórzanym rzemieniem.


Do oszołomionego narkotykiem Hawkswortha dotarło w końcu, co się dzieje. Zaczął szarpać więzy i już otworzył usta do krzyku, gdy mężczyzna z hakami wolną ręką chwycił starca za szczękę. Drugą zaś włożył w szeroko otwarte usta generała i wyćwiczonym ruchem wbił hak w język. Następnie chwycił za rzemień i wyciągnął krwawiący język na całą długość, uniemożliwiając próbę krzyku. Szarpnął jeszcze raz i wbił drugi hak w miękką tkankę na piersi Hawkswortha, upewniając się, czy mocno tkwi w ciele. Gruby język Hawkswortha zwisał z ust, kneblując mu usta.

Po uciszeniu generała mężczyźni zabrali się do roboty, nie zwracając uwagi na wysiłki starszego pana, by uwolnić się z jedwabnych sznurów. Gdy ból stał się nie do zniesienia, starzec aż wygiął ciało w łuk.

Dwaj napastnicy ściągnęli z łóżka ciało Amandy Kilau, podczas gdy specjalista od haków znowu sięgnął do torby i wyjął trzy noże o krótkich rękojeściach i klingach ostrych jak skalpele. Wręczył każdemu po nożu, zatrzymując jeden dla siebie, i wszyscy szybkimi, precyzyjnymi ruchami zaczęli nacinać ciało Hawkswortha, unikając uszkodzenia ważniejszych organów. Nie upłynęło pięć minut, gdy starzec krwawił z co najmniej czterdziestu ran. Kabinę wypełnił ciężki, duszny odór przypominający zapach rozgrzanej miedzi. Generał cały czas usiłował się uwolnić. Jego zduszone krzyki przekształciły się w prawie zwierzęce piski. Aż się skręcał z bólu, próbując zerwać jedwabne więzy. Na koniec ze strachu pobrudził pościel moczem i kałem.

Zadanie zostało niemal zakończone. Dwaj mężczyźni wyprostowali się i odsunęli na bok. Kwaśny odór ich potu zmieszał się z unoszącym się w kabinie zapachem krwi. Trzeci napastnik znowu sięgnął do torby i wyjął z niej przedmiot w kształcie łyżeczki. Pochylił się nad wijącą się postacią i trzymając mocno głowę starca jedną ręką, drugą wsadził przyrząd najpierw w prawe, a potem w lewe oko generała, oślepiając go w jednej chwili dwoma niedbałymi, beznamiętnymi ruchami, jak kucharz drylujący jabłka do sałatki.

Potem - tak samo beznamiętnie - sięgnął po nóż i odciął generałowi uszy, zostawiając je na poduszce obok głowy. Postacią na łóżku wstrząsały już tylko drgawki. Oszołomiony narkotykiem stracił przytomność.

Napastnik cofnął się i uważnie przyjrzał się swojemu dziełu. Zadowolony skinął głową i schował do torby łyżeczkę i nóż. Po chwili zastanowienia znowu jednak sięgnął do torby i wyciągnął szeroki pędzelek do kaligrafii.

Zanurzył miękkie włoski pędzelka w pełnej krwi dziurze, w której jeszcze przed chwilą znajdowało się lewe oko Hawkswortha, poczekał, aż włosie nasiąknie i szybkimi ruchami na pobladłym czole generała narysował trzy znaki. W dialekcie mandaryńskim oznaczały one:

CZARNY SMOK

Mężczyzna, który tak sprawnie zarżnął Amandę Kilau, westchnął z aprobatą i wypowiedział po wietnamsku trzy zduszone przez kominiarkę słowa.


- Cai do tot. - Skończ już. - Specjalista od haków skinął głową. Schował pędzelek do torby i wyciągnął z niej zwykły mały, kuchenny sekator do cięcia kurczaków.

Rozwarł ostrza i jedno z nich wsunął pod wyciągnięty język Hawkswortha, przysuwając drugie ostrze tak blisko nasady, jak to możliwe. Zdecydowanym ruchem ścisnął ramiona sekatora i odcięty kawał mięsa, pociągnięty przez napięty rzemień wypadł starcowi na pierś.

Krew szybko wypełniała usta generała. Trzej mężczyźni wyszli z kabiny tak samo cicho, jak do niej weszli. Pozostawili generała Williama Sloane’a Hawkswortha, by udusił się własną krwią.

 

Rozdział 2

 

James Chang stał przy sięgającym od podłogi do sufitu narożnym oknie w swoim gabinecie i spoglądał na rozciągające się w dole miasto. Przez cały dzień na niebie gromadziły się szare chmury i teraz lekka mżawka spadała z ołowianego nieba na szare londyńskie domy.

Black Turtle Tea i jej siostrzana firma Limehouse Trading Corporation mieściły się na pięćdziesiątym trzecim piętrze wieżowca National Westminster Bank przy Old Broad Street. Wybudowany na początku lat siedemdziesiątych gmach wciąż pozostawał najwyższym budynkiem w Anglii. Limehouse zajmował ostatnie piętro od chwili, gdy wieżowiec oddano do użytku.

Chang ze swojego punktu obserwacyjnego umieszczonego prawie dwieście metrów nad ziemią był w stanie dojrzeć cały Londyn i kilka okolicznych hrabstw. Ale tego dnia chmury ograniczały widoczność i musiał zadowolić się widokiem przypominającego wąwóz podwórza Bank of England, wyniosłej kopuły katedry St Paul i leniwie wijącej się dalej Tamizy. Nawet w deszczu bardzo sobie cenił ten widok, o jakim jego dziadek, pierwszy z linii Chang Chin-Kangów, mógł tylko marzyć, a który James, trzeci z kolei mężczyzna z rodu o tym nazwisku, podziwiał na co dzień. Chang patrzył ponad miastem i czuł więź z przeszłością; więź, która była źródłem jego siły i podsycała żarzący się w nim gniew, stanowiący najcenniejsze dziedzictwo.

Odwrócił się od okna i przeszedł przez wielki, oświetlony przyjemnym miękkim światłem gabinet do olbrzymiego biurka z litego dębu. Przed ponad stu pięćdziesięciu laty zdobiło ono kabinę kapitańską klipra herbacianego. Klepki podłogi gabinetu pokryto wyjątkowo pięknymi chińskimi dywanami, a nisze wbudowane w obite zielonymi tkaninami ściany mieściły kolekcję pogańskich bóstw o muzealnej wartości.

Chang podniósł słuchawkę stojącego na biurku telefonu i wcisnął przycisk interkomu. Doris, osobista sekretarka strzegąca drzwi gabinetu, zgłosiła się od razu.


-                     Tak, proszę pana?

-                     Za pięć minut. Powiedz Li Wenowi, żeby przygotował samochód.

-                     Tak jest, proszę pana. Czy będzie pan pod telefonem?

-                     Nie - odparł Ćhang. - Jadę do domu i nie ma mnie dla nikogo. - Skłamał, lecz nie mógł powiedzieć jej prawdy.

-                     Tak jest, proszę pana - odpowiedziała Doris. Odłożyła słuchawkę. Połączenie zostało przerwane. Chang uśmiechnął się lekko. Doris może nie grzeszyła inteligencją, ale robiła dokładnie to, co jej kazał. Nawet gdyby trzęsienie ziemi pochłonęło jego hurtownie w Rotherhithe, to Doris nie niepokoiłaby go telefonami.

Wyszedł zza biurka i przez wąskie drzwi wszedł do przylegającej do gabinetu łazienki. Powiesił na sterczącym w drzwiach haku marynarkę, uszytą przez krawca z Savile Row, podwinął rękawy koszuli, umył ręce i opryskał wodą twarz, nie patrząc na swoje odbicie w lustrze. Choć miał sześćdziesiąt sześć lat, wciąż był przystojny - w kruczoczarnych włosach dopiero pojawiały się pierwsze siwe włosy. Mimo to starał sięjak zwykle unikać patrzenia na odbicie. Stało się to już dla niego przyzwyczajeniem; nie chciał patrzeć w swoje błękitne oczy, które tak nie pasowały do twarzy prawdziwego Chińczyka. Do głowy przyszła mu nieproszona myśl, pojawiająca się w umyśle tysiące razy. Sierżant Albert Doakin z Królewskiej Policji Hongkongu. Urodzony trzeciego kwietnia tysiąc osiemset szesnastego roku w Londynie, zmarły szóstego sierpnia tysiąc osiemset pięćdziesiątego ósmego roku na ulicy Li Po w Hongkongu; poderżnięto mu gardło. Człowiek, który zgwałcił jego prababkę, Chang Wei Ming. Zapomniana historia, jaka wydarzyła się w innej części świata półtora wieku temu. Ale historia ta stała się źródłem znienawidzonego przez niego przezwiska: Błękitnooki Chang.

- D ‘iu ne le mo - wydyszał, wycierając mocno twarz szorstkim ręcznikiem. Przekleństwo zabrzmiało tak samo dosadnie jak wieki temu. Wciąż nie
patrząc w lustro, Chang odwinął rękawy koszuli, zapiął guziki mankietów i wcisnął się z powrotem w marynarkę.

Wyszedł z łazienki, ominął biurko i zbliżył się do wyjściowych, dwuskrzydłowych drzwi z drewna orzechowego. Zatrzymał się na chwilę i dłońmi o starannie przyciętych paznokciach pieszczotliwie pogłaskał wielką rzeźbę z jadeitu, ustawioną na postumencie przy drzwiach.

Rzeźba, wykonana z haieh, lakierowanego czarnego jadeitu wydobywanego w Yarkandzie w chińskim Turkiestanie, liczyła sobie prawie siedemset lat. Przedstawiała unoszącego się z wiru żółwia z głową smoka. Stylizowany rysunek żółwia ze smoczym łbem znajdował się na każdym opakowaniu herbaty Black Turtle i stanowił logo Limehouse Trading Corporation. Był też czymś więcej.

Chiaoyu, żółw, był także chan shih, wojownikiem, symbolem wytrzymałości i strażnikiem północnej sfery. Chang przesunął dłonią po potężnym karku i łbie smoka oraz garbatym żółwim pancerzu. Tak, to coś więcej niż tylko symbol firmy.


Wyciągnął z górnej kieszeni marynarki lekko przyciemnione okulary przeciwsłoneczne, włożył je i otworzył drzwi wyjściowe. Wydał Doris parę zwięzłych poleceń, po czym wąskim, wyłożonym dywanem korytarzem skierował się do prywatnej windy.

 

Rozdział 3

 

Ciemnoniebieski samochód marki Rolls-Royce Silver Spur z cichym szumem przemykał w narastającym po południu natłoku samochodów w londyńskim City. Wóz skręcił w prawo w Threadneedle Street, mijając załzawione deszczem fasady Giełdy Królewskiej i Bankpf England. Niewidoczny z tylnego siedzenia, skryty za przyciemnioną szybą kierowca Li Wen poprowadził samochód przez Cheapside. Gdy przejeżdżali obok katedry St Paul, kierując się na zachód, Chang otworzył małą sportową torbę leżącą obok niego na siedzeniu i wyjął znoszony zielony kombinezon.

Szybko zaczął się przebierać, wyglądając od czasu do czasu na zewnątrz przez przyciemniane szyby samochodu. Wciągnął na siebie kombinezon i zapiął zamek błyskawiczny po samą szyję. Li Wen tuż przed wjazdem na Holborn Circus skręcił ostro w St Andrew Street, po czym wprowadził wóz w ciemny wjazd do wielopoziomowego parkingu przy skrzyżowaniu z Shoe Lane. Gdy rolls zatrzymał się na trzecim piętrze parkingu, Chang był już przebrany. Nacisnął guzik na konsoli i szyba oddzielająca go od kierowcy opuściła się cicho. Spojrzał na zegarek i zaczął pospiesznie wydawać Li Wenowi polecenia, posługując się lekko zgrzytliwym dialektem kantońskim używanym na ulicach Hongkongu.

-                     Jest teraz czwarta trzydzieści. Będę z powrotem o ósmej. Powiedz pani Li, że chciałbym, aby podała naszym gościom obiad o godzinie dziewiątej.

-                     Oczywiście, proszę pana. - Li Wen skinął głową. Na starzejącej się twarzy nie malowały się żadne odczucia. Li Wen i jego żona pracowali jeszcze dla ojca Changa i już dawno powinni przejść na emeryturę, ale nie mieli żadnej rodziny, której mogliby poświęcić czas. Nie mieli też wcale ochoty wracać do rodzinnej wioski na Nowych Terytoriach.

Z pensji, jaką płacił im Chang, zaoszczędzili wystarczająco dużo, by z biegiem czasu kupić małą restaurację przy Regent Street. Pani Li zarządzała lokalem żelazną ręką. Podawała wyśmienite jedzenie, a poza tym restauracja była idealnym miejscem do urządzania dyskretnych spotkań - takich, jak to zaplanowane na dzisiejszy wieczór.

- A zatem o ósmej - powtórzył Chang i wysiadł z rollsa, zabierając ze sobą sportową torbę. Zatrzasnął drzwi i patrzył przez chwilę za odjeżdżającą
maszyną. Wiedział, że Li zgodnie z instrukcją poczeka teraz dziesięć minut na parterze parkingu, i wyjedzie tym samym wjazdem od strony St Andrew Street.

Chang przeszedł przez parking w stronę niskiego murku na skraju budynku. Przy samej ściance stała nie zwracająca uwagi honda civic. Wyjął kluczyki z kieszeni kombinezonu, otworzył drzwi, wsiadł do samochodu i uruchomił silnik. Zjechał rampą, kierując się znakami wskazującymi wyjazd z garażu na New Street Square.

Pojechał wąskim zaułkiem do New Fetter Lane. Tam się zatrzymał, patrzył przez chwilę w lusterko wsteczne i nie włączając kierunkowskazu skręcił ostro w lewo. Przez cały czas obserwował, czy nie ma z tyłu oznak gwałtownych manewrów. Ale nikt za nim nie jechał. Chang rozluźnił się, uspokojony brakiem towarzystwa, i pojechał Fleet Street, gdzie znowu skręcił na zachód, przedzierając się gładko przez rzekę samochodów kierujących się na Strand.

Kilka minut później dojechał do Charing Cross, powoli okrążył Trafalgar Sąuare i skręcił w Cockspur Street. Na tyłach Canada House objechał rondo i wjechał w Pall Mail East, przestrzegając znaków nakazu jazdy w tym kierunku, po czym skręcił na pomoc w Whitcomb Street, mijając po prawej wielki budynek National Gallery i Royal Trafalgar Hotel. Sprawdził jeszcze raz, czy ktoś za nim nie jedzie, i skręcił w Panton Street, a później wjechał w Leicester Square. Ten skomplikowany system zabezpieczenia przed śledzeniem był najprawdopodobniej zbędny, lecz doświadczenie podpowiadało mu, że jeśli to tylko możliwe, należy unikać popełniania błędów. Dla ludzi takich jak Chang, którzy podążali śladami Chiu Chao, spóźniona reakcja często groziła śmiercią.

Poprowadził hondę północną stroną placu i skręcił w wąską aleję. Uliczka prowadziła kiedyś do bocznego wejścia nie istniejącej już Chapel School, usytuowanej frontem do placu, a teraz służyła głównie jako przejście od stacji metra Leicester Square do sklepów i restauracji przy Little Newport Street.

Chang wjechał w cień i zaparkował z boku. Wysiadł z wozu, zamknął go i z torbą na ramieniu, oglądając się za siebie poszedł alejką.

Kiedy dotarł do końca bezimiennej uliczki zatrzymał się i wciągnął głęboko powietrze. Żadne miejsce w Londynie nie pachniało w podobny sposób. Czuł całą orkiestrę zapachów; setka kulinarnych instrumentów grała skomplikowaną, szaloną symfonię, która wskazywała mu, że znalazł się u siebie. Tong Yan Kai - Chinatown. Maleńka dzielnica usytuowana w obrębie kilkunastu kwartałów. Kiedyś najbiedniejsza dzielnica Soho, teraz stanowiła kulturalną mekkę pięćdziesięciu tysięcy Chińczyków mieszkających w Londynie i takiej samej liczby rodaków rozsianych po całym kraju.

Skierował się w prawo w Little Newport Street, przedzierając się przez tłum rodaków, sprawdzających jakość towarów sprzedawanych w okolicznych sklepach z herbatą i żywnością i nie zwracających w ogóle uwagi na mżący deszcz.

Większa część stutysięcznej chińskiej mniejszości w Anglii zajmowała się prowadzeniem sklepów spożywczych i restauracji, ale tylko tutaj, w Soho, mogli kupić niezbędne składniki do domowych potraw - tych, które sami jedli, a nie tych śmiechu wartych mikstur podawanych jasnookim gwei-lo. Tutaj można było kupić składniki do kraba zapiekanego z imbirem i zupy z płetwy rekina, białe warzywa i słodką fasolę.

Chang wszedł do maleńkiego sklepiku i skinął głową wyschniętemu, pomarszczonemu człowieczkowi za prowizorycznie skleconym kontuarem. Sklep, w którym staruszek sprzedawał napoje chłodzące, pomięte paczuszki z kruchymi płatkami ziemniaczanymi i papierosy, nie dawał dochodu wystarczającego nawet na opłacenie czynszu, ale mężczyzna za ladą wyciągał pieniądze z pół tuzina różnych źródeł. Stał tu na straży i ostrzegał przed niebezpieczeństwem kilka pobliskich podziemnych jaskiń gry, jak również samego Changa.

- Loto Pai - odezwał się uprzejmie Chang i poprosił o paczkę amerykańskich cameli. Staruszek sięgnął na półkę i położył na ladzie pudełko z papierosami. Chang zapłacił, zgarnął papierosy z kontuaru i wsunął je do kieszeni kombinezonu. Następnie odwrócił się i wyszedł ze sklepiku. Gdyby maleńki staruszek podał mu Luji Pai, czyli papierosy Lucky Strike, to byłby dla Changa sygnał, że spotkanie może okazać się niebezpieczne. Teraz wiedział, że nic mu nie grozi.

Pomiędzy sklepem z herbatą przy Little Newport trzydzieści cztery a punktem akupunktury pod trzydziestym szóstym znajdowało się kilka schodków prowadzących do nie oznaczonych żadną wywieszką drzwi z litego drewna. Pomalowano je na ciemnoczerwony kolor, idealnie harmonizujący z cegłami budynku. Chang sięgnął do kieszeni kombinezonu, wyjął pęk kluczy, wybrał jeden i podszedł do drzwi. Otworzył zam...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin