Lackey Mercedes - Heroldzi Valdemaru - 01 Strzały Królowej.pdf

(830 KB) Pobierz
SCAN-dal.prv.pl
MERCEDES LACKEY
S TRZAŁY K RÓLOWEJ
(T ŁUMACZYŁ L ESZEK R )
SCAN- DAL
PIERWSZY
Łagodny wietrzyk szeleścił liśćmi, co, jak się zdawało, nie przyciągało uwagi
siedzącej pod drzewem dziewczynki. Trzynastoletnie mniej więcej dziecko należało - sądząc
z prostego odzienia - do jednej z zamieszkujących Grody Granicznej Krainy Valdemaru,
pobożnych i wiernych surowym obyczajom rodzin, osiadłych tu ledwie od dwóch pokoleń.
Jej ubranie, jak każdego dziewczęcia z Grodu, składało się z prostych, brązowych bryczesów
i długiej tuniki z rękawami. Niesforne, brązowe loki przycięto krótko, daremnie próbując
poskromić je stosownie do przyjętych obyczajów. Dla kogoś znającego ten lud
przedstawiałaby dziwny widok, gdyż zajęta czesaniem niebarwionej wełny - którą wcześniej
własnoręcznie czyściła - czytała. W Grodzie jedynie kilka dziewcząt posiadło tę sztukę i
żadna nie robiła tego dla przyjemności. Był to przywilej od wieków zastrzeżony dla
mężczyzn i chłopców. Przeznaczeniem kobiet nie była nauka! Dziewczę przy lekturze - nawet
ślęczące równocześnie nad czymś, co uchodziło niewieście - było tak nie na miejscu jak
purpurowa sójka zabłąkana w stadzie wron.
Gdyby w tej chwili ktokolwiek mógł odgadnąć jej myśli, przekonałby się, iż
większym jest jeszcze odszczepieńcem, niż wskazywałoby na to jej zainteresowanie
książkami.
W ciemności Vanyel był tylko niewyraźnym kształtem u jej boku. Noc była
bezksiężycowa, jedynie słabe światło gwiazd sączyło się poprzez gałęzie krzewów cykuty, pod
którymi leżeli ukryci. Choć byli tak blisko siebie, że przesunąwszy dłoń ledwie o ułamek cala,
mogłaby go dotknąć, jego obecność zdradzał jedynie słabiutki odgłos oddechu. Zachowywała
ciszę, ale w ryzach trzymały ją tylko trening i dyscyplina; zwykle w takich okolicznościach
trzęsłaby się cała, głośno przy tym dzwoniąc zębami Odbijający się od śniegu nikły blask
gwiazd wystarczał, by mogli zobaczyć, jak szlakiem biegnącym przełęczą nadciąga śmiertelne
niebezpieczeństwo dla Valdemaru.
Poniżej półki skalnej, na której leżeli, wąskim przesmykiem pomiędzy Dellcrag i górą
Thurlos kroczyła armia Sług Mroku. Byli niemal tak milczący, jak obserwująca ich para.
Zdradzało ich jedynie skrzypienie śniegu, z rzadka trzask łamanej gałęzi, cichutkie
pobrzękiwanie zbroi lub końskiej uprzęży. Dyscyplina, z jaką ciągnął ów pochód, budziła jej
zachwyt i przerażenie. Jakże załoga malutkiej placówki Straży Granicznej mogła marzyć o
stawieniu czoła tym wojownikom, którzy byli zarazem magami?! Czyż nie dość, że było ich
stokroć więcej? Nie byli to prości barbarzyńcy, łatwi do pokonania choćby dzięki temu, że
nikogo spośród siebie nie potrafili uznać za przywódcę. Nie, ci wojownicy podporządkowali
się żelaznej woli wodza - i nie był on gorszy od żadnego dowódcy Valdemaru - a w swych
szeregach mieli tylko doświadczonych i wyszkolonych żołnierzy.
Patrzyła jak w transie na sunące szeregi. Drgnęła przestraszona, kiedy dłoń Vanyela
lekko dotknęła jej karku. Pociągnął ją delikatnie za rękaw. Zachowując ostrożność, po-
słusznie wypełzła spod krzewów.
- I co teraz? - wyszeptała, kiedy od Sług Mroku bezpiecznie oddzieliły ich masywne,
skaliste występy na krawędzi półki.
- Jedno z nas musi zawiadomić Króla, podczas gdy drugie zagrodzi im drogę u
wylotu przełęczy...
- Na czele jakiej armii? - zapytała, ze strachu w jej glosie pojawił się ton zjadliwego
sarkazmu.
- Zapominasz siostrzyczko, ze ja nie potrzebuję armii... - Raptowny błysk z
wyciągniętej ręki Vanyela wydobył z ciemności jego ironiczny uśmiech, na mgnienie
oblewając biały mundur niesamowitym, niebieskawym światłem.
Zadrżała. Zawsze wydawało się jej, że w ponurych rysach jego twarzy skrywa się cień
grzechu, a teraz, w niebieskawej poświacie wyglądały one demonicznie. Vanyel rzucał na nią
czar, w którym było coś chorobliwego. Ten człowiek był niebezpieczny. W niczym nie
przypominał łagodnego towarzysza jej życia, barda Stefena. Niewykluczone, że był ostatnim i
- jak powiadali niektórzy - najlepszym magiem Heroldów. Armia Milczących Sług zniszczyła
pozostałych, jednego po drugim. Jedynie Vanyel był na tyle potężny, by oprzeć się ich
zjednoczonej mocy. Ona, w której duszy także tliła się iskierka magii, niemal namacalnie
odczuwała na sobie jego moc, nawet jeśli nie posługiwał się nią.
- Razem z moim Towarzyszem możemy sprostać tysiącu tych panów nad wiedźmami -
ciągnął zawadiacko. - Prócz tego przez wylot przełęczy nie przeciśnie się naraz więcej jak
trzech mężów obok siebie. Z łatwością możemy ich tam powstrzymać. A przy tym życzę sobie,
by Stefen znalazł się jak najdalej stąd. Nas dwóch Yfandes by nie udźwignął, lecz ty jesteś tak
lekka, że Evalie z łatwością was uniesie.
Schyliła głowę, poddając się jego woli.
- Nie podoba mi się to...
- Wiem, siostrzyczko, ale w tobie tli się płomyczek cennej magii, a Evalie potrafi być
naprawdę śmigła. Im prędzej wyruszysz, tym prędzej sprowadzisz pomoc.
- Vanyel... - dotknęła jego dłoni, okrytej futrzaną rękawicą. - U... uważaj na siebie...
Nagle zlękła się bardziej o niego nit o siebie. Kiedy Król obarczył go tą misją, Vanyel
wyglądał, jakby postradał rozum, jak człowiek który zobaczył własną śmierć.
- Na tyle, na ile to tylko będzie możliwe, siostrzyczko. Przysięgam, nie porwę się na
nic, do czego nie zostanę zmuszany.
Nim serce zabiło, siedziała mocno w siodle Evalie, galopującej niczym wicher
przyobleczony w końskie kształty. Za plecami czuła obejmującego ją w pasie barda Stefena.
Współczuła mu: Evalie była dla niego obcym stworzeniem, nie potrafił dostosować się do
rytmu końskiego kroku i wisiał niezdarnie uczepiony siodła, podczas gdy ona czuła się jak
zrośnięta w jedno ze swoim Towarzyszem, spływała na nią magia, odbierana jedynie przez
Heroldów.
Galopowali jak oszalali, na złamanie karku. Gdy przejeżdżali pod drzewami, ich
konary - niczym piszczele kościotrupa - próbowały ich schwycić, ściągnąć z grzbietu Evalie.
Lecz zwinny jak łasica Towarzysz zawsze wywijał się przypominającym pazury gałęziom.
- Milczący Słudzy... - Stefen krzyczał jej wprost do ucha - ... muszą wiedzieć, ze ktoś
pędzi po pomoc, ożywiają te drzewa przeciw nam!
Zrozumiała, gdy Evalie uniknęła kolejnej pułapki, ze Stefen miał rację. Drzewa
istotnie poruszały się jakby z własnej woli, a nie tylko targane wichurą. Sięgały przed siebie
zgłodniałe, gniewne. Na karku poczuła gorące tchnienie mrocznej magii, jak cuchnący
oddech zwierzęcia żywiącego się padliną. Oczy Evalie szeroko otwierał nie tylko strach,
wiedziała, że Towarzysz takie czuje oddziaływanie tajemnych mocy.
Przynagliła Evalie i Towarzysz przyspieszył jeszcze kroku. Jego szyja i boki pieniły się
od zamarzającego niemal natychmiast potu. Wydawało się, że konary drzew chłoszczą z bez-
silnego rozczarowania i wściekłości, gdy wypadli na skraj kniei. Przed nimi, prosto jak
strzelił, rozpościerała się droga do stolicy. Evalie prawie przefrunęła ponad powalonym
gigantem puszczy, by z triumfalnym rżeniem stanąć na ubitym trakcie...
***
Talia zamrugała, nagle wyrwana z uroku, który rzuciła na nią książka. Zagubiła się w
tym śnie na jawie utkanym specjalnie dla niej przez opowieść, teraz jednakże marzenie ulot-
niło się bezpowrotnie. Z oddali ktoś wołał ją po imieniu. Szybko poderwała głowę,
odrzucając spadające na oczy niesforne loki. Nie opodal drzwi rodzinnego domu dostrzegła
kanciastą postać odzianej na ciemno Keldar, Pierwszej Żony. Stała sztywno wyprostowana,
zwinięte w pięści dłonie wsparła na biodrach, a bijąca z jej postury surowość wskazywała, że
oczekuje odpowiedzi Talii, nie grzesząc przy tym nadmiarem cierpliwości.
Talia westchnęła żałośnie. Zebrała wełnę oraz druciane szczotki, zamknęła oprawiony
w płótno, podniszczony tomik i odłożyła na bok kamienie, którymi przyciskała strony, gdy
miała ręce zajęte pracą. Starannie zaznaczyła stronę cennym skrawkiem wstążki, chociaż
wiedziała, że i bez niej nie miałaby kłopotu z odnalezieniem właściwego fragmentu. Keldar
nie mogła wybrać gorszej chwili: Herold Vanyel był osamotniony, otoczony Sługami
Ciemności, nikt nie wiedział, że grozi mu niebezpieczeństwo prócz jego Towarzysza i barda
Stefena. Znając Keldar, upłyną godziny, zanim będzie mogła powrócić do opowieści, może
stanie się to dopiero nazajutrz. Keldar była biegła w wynajdywaniu niezliczonych zajęć, byle
tylko odebrać Talii przyjemność czerpaną z czytania, przyjemność, na którą niegdyś sama z
ociąganiem przyzwoliła. Keldar była jednak Pierwszą Żoną, jej głos rozstrzygał we Dworze,
trzeba było mu ulegać, albo cierpieć za nieposłuszeństwo.
Talia odpowiedziała na wezwanie z pokorą, jaką tylko mogła z siebie wykrzesać.
Książeczkę razem z czesaną i nie
czesaną wełną oraz wrzecionem ostrożnie włożyła do koszyka z wieczkiem.
Wędrowny handlarz, od którego dostała ją przed tygodniem, wielokrotnie zapewniał, że dla
niego nie ma już żadnej wartości. Dla niej, jako jedna z trzech książek, których była
właścicielką i - co ważniejsze - jedyna dotąd nie przeczytana, była skarbem. Tego popołudnia
na godzinę została przeniesiona w nieznany świat Heroldów i Towarzyszy, świat przepojony
magią i pełen przygód. Powrót do dnia powszedniego, codziennego kieratu, widoku kwaśnej
miny Keldar był bolesnym zawodem, Starannie rozpogodziła czoło, w nadziei że zdoła skryć
niezadowolenie, i pochmurna, z koszykiem w ręce z wolna ruszyła drogą do Dworu. Jednak,
obserwując twardniejące rysy twarzy Pierwszej Żony, miała niemiłe uczucie, że pomimo
starań nie wyprowadzi Keldar w pole.
Oznaki buntu nie uszły uwagi Keldar, widoczne mimo wysiłków dziewczynki. Były
one dostatecznie wyraźne dla kogoś doświadczonego w radzeniu sobie z dziećmi: lekkie
powłóczenie nogami, posępny wzrok. Usta Keldar zacisnęły się niedostrzegalnie. Trzynaście
lat, a mimo to wciąż stara się zrzucić jarzmo, które sami bogowie nałożyli na jej barki!
Doskonale, to się zmieni i to wkrótce. Niedługo zabraknie jej czasu na głupie opowieści, na
marnotrawstwo czasu.
- Przestań się tak gapić spode łba, dziecko! - prychnęła Keldar, a jej wąskie wargi
wygięły się z pogardą. - Nie wzywają ciebie na chłostę!
W przeszłości niejednokrotnie nakazywała karę cielesną, by zmienić zachowanie
Talii. Bicie jednak na niewiele się zdawało, a tylko wywoływało słabe protesty ze strony
Matki Męża. Lecz toż przecież z woli bogów dziecko miało być posłuszne i jeśli potrzebna
była chłosta, by je do tego przymusić, wtedy człowiek używał ręki - surowo, na ile było
Zgłoś jeśli naruszono regulamin