Maria Rodziewiczówna
Jerychonka
1895
Magda Domontówna wróciła około południa do swojej pracowni z dalekiego poza miasto spaceru. Pęk jesiennych stokroci i astrów włożyła do wody w dzbanie i ustawiła niedaleko stalug. Potem zdjęła z siebie okrycie, włożyła bluzę roboczą, obejrzała farby i pędzle, spojrzała na zegar.
— Hm, robię się pedantką i punktualną. To dowód dojrzałości… Marynia się ucieszy! — rzekła sama do siebie z wesołym uśmiechem.
Otworzyła okno i wychyliła się przez nie, ciesząc się ślicznym wrześniowym dniem i słońcem, które zalewało pracownię. Coś nucąc spoglądała na dziedziniec, gdzie bawiły się dzieci i gruchało stado gołębi. Naprzeciw, w oficynie, przez otwarte okna słychać było gromadne czytanie. Widocznie była tam szkoła.
Na środku podwórza stara lipa wyciągała ku słońcu konary i jedna gałąź, na pół złota, pochylała się ku oknu pracowni.
Magda wyciągnęła rękę, ale było za daleko, aby choć listek ująć.
— Może jeszcze za rok — szepnęła. — Może na wiosnę podamy sobie ręce. A może uschniesz?
Zamknęła okno, poszła do stołu zarzuconego szkicami i papierami i wzięła stary, wytarty album.
Wyciągnęła się na kanapie i zaczęła go przerzucać. Czego tam nie było. Krajobrazy i studia, karykatury, gmachy, szkice, zwierzęta, typy.
Powoli, kartka po kartce przesuwały się zarazem wspomnienia. Wyraziste rysy artystki zmieniały się przy każdej stronicy. Przeżywała na nowo te wrażenia, które czuła wtedy, gdy rzucała na papier te obrazki w swych artystycznych wędrówkach.
Tymczasem głośne czytanie w szkole ucichło, rozległo się suwanie sprzętów i wnet na podwórze wysypał się rój dziewczątek; zaszumiało chichotem, piskiem, nawoływaniem.
Jednocześnie prawie drzwi mieszkania Magdy ktoś otworzył, rozległ się gruby głos, najpierw w kuchni, potem w przedpokoju, i jak burza wpadła do pracowni kobieta wysokiego wzrostu, chuda i zamaszysta, o siwiejących włosach, ubrana czarno.
— Magda, jesteś już?
— Jestem! — odparła artystka, nie przestając przerzucać kartek.
— No, dzięki Bogu. Myślałam, że znowu z twojej łaski będę musiała bawić twoją baronową zamiast myśleć o obiedzie. Co robisz?
— Bawię się. Wiesz, ten nasz album z podróży. Jakbym tam była znowu!
— Dzięki Bogu, że to się skończyło. Ale kupiłaś jabłek?
— Jabłek?
— No, przecież mówiłam, że kucharka zapomniała, a żeś miała iść przez rynek, obiecałaś przynieść.
— A prawda! — podniosła głowę i zamyśliła się zupełnie serio. — Byłam na rynku, alem zapomniała, co mianowicie miałam kupić. Nie przypomniałam sobie, więc wzięłam kwiatów na straganie. Ot, tam stoją.
— Dziękuję ci. Dostaniesz je na wety, bo ja nóg nie mam biegać za ciebie. Nigdy rachować na ciebie nie można.
— Ciekawam, com gorszego od kucharki? Jej wolno było zapomnieć, a mnie nie? Patrz tu, poznajesz? To ty jesteś na widok frutti di mare w Wenecji!
— Pfuj! Jeszcze mi stoją w oczach; a ten swąd! O, żem już Kraków zobaczyła!
— Nie pojechałabyś znowu ze mną?
— Za nic! Za nic!
— A ja choćby jutro!
— Zwariowałaś… Masz tyle obstalunków.
— To i cóż? Mogą poczekać. Czekałam i ja na nic. Pojedziemy, Maryniu!
— Ani myślę. Dosyć głupstw. Siedź i pilnuj roboty, która ci chleb daje. I jeszcze jaki! Co prawda, dogadzając ci w twojej pasji do malarstwa, nigdym nie pomyślała, że z tego będzie jaki rzetelny pożytek.
— Dlaczegóż więc męczyłaś się tyle lat dla mnie w Dreźnie, Monachium i Włoszech? Myślałam, że wierzysz we mnie!
— At, naprawdę, kiedym objęła nad tobą opiekę, miałaś piętnaście lat: fatalny wiek! Wolałam z dwojga złego, żebyś smarowała płótna, niż w bezczynności zaczęła marzyć o oficerach.
— Malarzy kolegów toś się nie lękała? — zaśmiała się Magda.
— To brudasy, wariaty! Zresztą, tam w szkołach to cię Filip pilnował. Byłam spokojna.
— Więc to Filip był moim aniołem stróżem z twojego ramienia? Patrz, tu jest Filip, jak mu Anglik położył baedeckera na świeżej podmalówce.
— Nie wspominaj mi tego chłystka! — burknęła. — Przez rok mógłby choć słówkiem się odezwać. Ale mu spadek w głowie przewrócił. Potrzebne mu były te krocie! Mógłby mi coś dać na szkołę przynajmniej, ale on się nawet nie pochwalił, nie spytał o radę…
Magda zatrzymała oczy na ostatniej kartce albumu. Był na niej stary mur przy Via Appia, pamiętający cezarów, zwalisko potężne z ciemnej cegły, którą bluszcze spoiły. Płoty z suchego winogradu i ciernia okalały olbrzyma, a na jego szczycie wiek XIX postawił czerwony słupek z izolatorem telegrafu. Drut przecinał szafir nieba; siedziały na nim dwie jaskółki przelotne, tuląc się do siebie.
— Wiesz, co się z tymi ptaszkami stało? — rzekła, pokazując siostrze obrazek. — Jedna uleciała, druga padła martwa. Znaleźliśmy ją w cierniach i pochowali w papierośnicy Filipa u stóp tych ruin.
— Trzebaż takie głupstwa pamiętać!
— A bo to nie było ostatnie, cośmy razem popełnili? Tegoż wieczora przyszła owa sławna depesza z Wiednia o spadku i Filip pojechał.
— Będzie temu dwa lata. Dwa lata słowa nie napisać! Pracownia jego kosztuje mnie dwieście reńskich rocznie. Ciekawam, po co ja płacę? On już malować nie będzie!
— Pozwól mi ten koszt ponosić i nie mów źle o nieobecnych. Muszę mojego anioła stróża wziąć w obronę. Ma wstręt do listów, wiesz o tym dobrze; przy tym świat wielki, a on zawsze marzył, aby go zwiedzić. Jest teraz może na Alasce lub na Borneo. Z kolei przyjedzie i do Krakowa.
— Dużo rzeczy toleruję, lecz tracenia pieniędzy w podróżach wcale nie rozumiem. Włóczyliście mnie po wszystkich włoskich dziurach i kazaliście się zachwycać! Czym, proszę? Skała, woda, drzewo, niebo… to mi osobliwość! Tylko jedzenie tam jest osobliwie obrzydliwe i żebractwa więcej niż gdzie indziej. Ale po to nie warto jechać tyle dni i godzin.
— Widzę, że stanowczo nie dasz się na powtórzenie wędrówki namówić. Muszę zaproponować panu Sylwestrowi, aby mi towarzyszył.
— No, no, bardzo proszę! Gotowaś dla żartu to zrobić, a on uwierzy. Tego by tylko brakło, żeby się go nigdy nie pozbyć.
— Co on ci szkodzi? Zacności człowiek.
— Doprawdy? Człowiek w jego wieku, żeby był zacny, toby siedział u św. Barbary, nie u ciebie. Modliłby się o śmierć szczęśliwą, ale nie przewracał oczu do młodej dziewczyny, która może być jego wnuczką.
— Wiesz, muszę wyrysować twoją minę, gdy mnie pan Sylwester ukradnie, bo uważam, że dobrowolnie mnie za niego nie dasz.
— A nie dam, bo to byłby nonsens. Gadałaś zawsze o kapłaństwie sztuki, bardzo pięknie. Chcę w to wierzyć, ale tylko w kapłaństwo bezżenne, jakem prawa katoliczka. Bądźże sobie kapłanką, bo do niczego więcej nie jesteś zdatna. Zastanów się, w jakim stanie byłby obiad twego męża i jego bielizna! A też dzieciska nieszczęsne od razu, dla uratowania ich od śmierci, trzeba by oddać do podrzutków.
— To jest projekt genialny. Idę za mąż! Rozwiązałaś jedyną kwestię, która mnie powstrzymała w oddaniu ręki i serca panu Sylwestrowi.
— Tobie wszystko służy za powód do śmiechu. Rany Pańskie ktoś dzwoni! To pewnie baronowa do portretu, a tutaj kurzu i śmieci po kostki! Otwórz okna, niech tylko terpentyna wywietrzeje.
— Ani myślę. Terpentyna utrzymuje moje makaty od najścia moli, a mnie jest koniecznie do życia potrzebna. Dawajże tu tę bella donnę.
Wstała dość opieszale i zrzuciła zasłonę ze stalug. Ukazał się na pół podmalowany portret bardzo pięknej kobiety w stroju balowym. Cała w bieli stała wyzywająca, chłodna, na tle wschodniej makaty.
Portret pysznie się zapowiadał, wart sławy Magdy Domontówny, która przed rokiem dostała medal złoty w salonie paryskim.
Spojrzała na swe dzieło i umaczawszy szmatę w terpentynie starła fałdę materii, potem pilnie zaczęła ją przemalowywać.
W tej chwili baronowa weszła do pracowni, rzuciła na stół karton i rzekła rozpinając stanik:
— Tym razem ja się spóźniłam, lecz to wina fryzjera, który mi nie mógł dogodzić. Pani już przy pracy?
— Zaledwie od minuty.
Obejrzała się na piękną panią, rozbierającą się przed zwierciadłem i uśmiechającą się do siebie samej z lubością zupełnego zadowolenia.
Była bardzo piękna i ślicznie zbudowana, wyglądała na dziewczynę dwudziestoletnią, a miała lat trzydzieści i od dwóch lat rozwiedziona była z mężem, którego znano w Krakowie, bo służył tam dłuższy czas w wojsku; po zerwaniu z żoną wyniósł się i przepadł bez wieści. Ojciec baronowej, aferzysta wiedeński, w Krakowie był znany jako dostawca wojskowy i tamże sobie żonę wynalazł, zbogaconą mieszczkę, która mu wniosła w posagu dwie kamienice i sporo gotówki. Skutkiem jakichś tajemniczych zawikłań w interesach musiał się z Austrii wynieść. Podróżował wiele z żoną, za granicą im się córka urodziła i tam ją wychowano, tam też stary umarł. Po jego śmierci wdowa zjechała do Krakowa z fortuną poważną i piękną panną na wydaniu.
Tymczasem ludzie trochę zapomnieli o powodzie dobrowolnej banicji, resztę zatarły posag i uroda panny, i nikt się nie zdziwił, że złożyły wizyty i weszły do towarzystwa.
Coś w niespełna rok rotmistrz Faustanger o pannę się oświadczył i został przyjęty.
Małżeństwo to niedługo cieszyło się sobą. Po dwóch latach rotmistrz przeniósł się do Styrii, piękna Alicja wróciła do matki.
Mówili jedni, że on był gwałtowny i zazdrosny, drudzy, że ona nudziła się w Krakowie, gdzie męża stale trzymała służba.
Te panie zeszły ludziom na jakiś czas z oczu, a gdy o nich trochę zapomniano, wróciły znowu i odtąd co rok spędzały tu kilka miesięcy, których stara radczyni używała do interesów, młoda pani do odpoczynku po zagranicznych sezonach.
Magda znała baronową od wiosny. Zamówiła portret, pozowała kilka razy i wyjechała do Ostendy, bo jej się zdało, że ma reumatyzm, a troskliwość o zdrowie posuwała do dziwactwa. Teraz za powrotem przebłagała artystkę i znowu regularnie przychodziła co dzień do pracowni.
Magda nie mogła się oprzeć piękności tej twarzy i kształtów, miała prawdziwą przyjemność umysłową w rozmowie z nią. Przyznawała jej wykształcenie wszechstronne, wdzięk rzadki, łatwość obejścia i rozmowy, lecz pomimo to wszystko nie czuła do niej sympatii, przeciwnie — nieprzepartą nieufność i jakby strach. Przezwała ją żartem bella donna i nazwa ta krążyła po mieście, gdzie artystka miała całe legiony znajomych, przyjaciół i kolegów i lubiana była ogólnie.
Baronowa ubrała się szybko i stanęła do pozowania. Magda przyjrzała się uważnie, zmieniła trochę układ postaci i usiadła przed stalugami.
— Wolno mówić? — uśmiechnęła się piękna pani.
— I owszem.
— Czy pani mnie nie znajduje piękną?
— Ja? — zaśmiała się artystka ubawiona pytaniem wymówionym tonem rozpieszczonego dziecka. — Przeciwnie, widzę, że pani ma charakter i wyraz rzadki przy takiej piękności.
— To czemu mi pani nie powie tego nigdy?
— Zachwyty moje bywają milczące.
— Jak pani to mówi? Nigdy nie można dociec, czy pani żartuje, czy mówi serio. To mnie i gniewa, i zajmuje, i podoba się.
— A jak pani się dowie, przestanę już zajmować?
— To zależy! Jeśli się przekonam, że pani drwi ze mnie, postaram się zadrwić z pani.
— Służę, i owszem! — odparła Magda zawsze uśmiechnięta.
Na sekundę brwi baronowej zbiegły się i nozdrza rozdęły. Musiała być gwałtowna i nieprzywykła do oporu. Magda wyraz ten przelotny uchwyciła jednakże, uśmiech jej o cień jeden stał się bardziej drwiącym.
Ale już baronowa ozwała się swobodnie:
— Mam do pani pretensję. Zostałam obdarzona przezwiskiem wcale niepochlebnym. Skąd mi pani daje własności trujące?…
— Przeciwnie, to właśnie powód, żem uznała pani piękność: Bella donna.
— A nie boi się pani jej trucizny za przezwisko?
— Nie. Bardzo tylko nierozsądne i głodne ptaszki biorą się na te jagody. Ale któż to pani mój żart powtórzył?
— Ach, nie pamiętam nawet. Wbrew przysłowiu jest pani bardzo lubiana i poważana w kraju własnym i nie ma pani wrogów.
— Bo i ja wszystkich lubię. Jestem dzieckiem krakowskim i bardzo gród swój kocham.
— I nie jest pani belladonną. — w zamyśleniu poważnym wymówiła baronowa.
Chwilę milczały, aż piękna pani rzekła żywo:
— Chciałam spytać pani o nazwisko pani siostry. Wczoraj powiedziała mi je i wydało mi się znanym.
— Osiecka. Mąż jej służył w ułanach i umarł młodo wskutek porażenia słonecznego w czasie manewrów. Zaledwie go pamiętam.
— Ma syna?
— Nie. Ma tylko mnie, którą wychowuje od dziesięciu lat.
— Spotkałam w Ostendzie młodego człowieka tego nazwiska.
— To pewnie Filip.
— Kto taki?
— Syn brata jej męża.
— Pani go zna?
— Jakże! Jak brata i kolegę. Chowaliśmy się razem pod jej opieką.
— To dziwne, że mi o pani nie wspomniał, gdyśmy mówili o Krakowie.
Magda uśmiechnęła się po swojemu.
— Może miał ciekawszy temat do rozmowy.
Baronowa uśmiechnęła się także po swojemu, trochę lekceważąco.
— A może to kto inny? Średniego wzrostu, szczupły, złoty blondyn z czarnymi oczyma, śliczne ma zęby, a śmieje się często i żywy jak student. Wracał z Egiptu opalony jak Beduin. Grywał mi na tamecznej gitarze oryginalne wschodnie melodie. Ładny ma głos i ogólnie bardzo może się podobać. Przy tym jest w nim coś tajemniczego; wygląda, jakby poza jednym był drugi człowiek.
— Poza światowcem jest artysta.
— Więc naprawdę jest kolegą pani?
— Tak, ale raczej mistrzem nigdy niedościgłym. Czyż nie mówił pani, że maluje?
— Ani wspomniał. Domyślam się raczej tego po świetnych opisach zwiedzanych okolic. Czuć, że co widział, widział dobrze.
— Szkoda! — szepnęła Magda. — Pracownia jego dwa lata stoi pustką, a na stalugach obraz rozpoczęty na wystawę. Przerwał go dla podróży do Włoch i stamtąd w świat ruszył. Szkoda… nie powinien się zmarnować.
Była w tej chwili bardzo poważną, surową nawet.
— Wyglądał bardzo szczęśliwy i wesół. Naprawdę, po co ma być koniecznie sławnym!
— Czy pani nie wierzy w powołanie?
— Owszem, wierzę, że nikt go nie spełnia.
— To wielka prawda. Dlatego tylu jest ludzi wykolejonych i złamanych. Wiedząc to i spotykając co krok, nie chcę, by Filip wśród nich się znalazł.
— Pani go widocznie wyszczególnia w swej sympatii?
— Tak. Zresztą znam go jak siebie i wiem, czego jego dusza potrzebuje. Daj Boże, by on to sobie przypomniał!
— Sądzę, że go pani rychło zobaczy w Krakowie — rzekła baronowa z uśmiechem dwuznacznym.
Magda spojrzała na nią uważnie, badawczo i rzekła swobodnie:
— Ano, to będzie zupełnie naturalne.
— Co takiego?
— Co wart artysta, jeśli nie czci piękna?
Baronowa skrzywiła się.
— Znowu nie wiem, czy pani drwi, czy mówi serio?
— Pani trochę zmieniła pozycję lewej ręki. Odrobinę wyżej, jeśli łaska. Tak, dobrze.
— Pani się nigdzie w świat nie wybiera?
— Tej zimy nie. Mam mnóstwo zamówionych portretów i lubię Kraków.
— I ja tu zimuję niestety! Matka z roku na rok jest skąpsza. Nie rozumiem, co będę robiła tu w tej dziurze przez tyle miesięcy!
— Tak, gdy się nawyknie do ruchu i zmian, trudno bez tego się obejść.
— Pani bo szczęśliwa, ma swoją sztukę. Żebym ja umiała tworzyć, życie inaczej by poszło. Ale ja tylko umiem naśladować i to mnie doprowadza do rozpaczy. Z nudy wzięłam się teraz do czytania i muzyki, ale to nie wystarcza. Czy pani maluje cały dzień?
—...
Zabr7