Sheckley Robert - Nareszcie sam.rtf

(18 KB) Pobierz
Robert Sheckley

Robert Sheckley

 

Nareszcie sam

 

Statek odlatujący raz w roku na Io stał już na pozycji startowej. Wokół uwijały się chmary androidów, dopracowując ostatnie szczegóły. Zebrali się ludzie, którzy chcieli poobserwować całe wydarzenie, postać obok siebie w tłumie i rozerwać się trochę. Zabrzmiały rogi, zawyła syrena ostrzegawcza. Z ostatnich nie zamkniętych drzwi posypało się confetti oraz długie srebrne i czerwone serpentyny. Z głośnika dobiegł krzepki głos kapitana — człowieka, oczywiście: „Kto nie leci, ten wysiada”

W sercu tego radosnego zamieszania stał Richard Arwell. Twarz miał pokrytą potem. Dokoła niego gromadziły się rosnące z każdą minutą stosy bagażu. Drogę do statku zagradzał mu śmieszny, mały urzędnik.

— Nie, proszę pana, obawiam się, że będę musiał odmówić pozwolenia — oznajmił urzędnik z niejakim namaszczeniem.

Przepustka w Kosmos dla Arwella była podpisana i zatwierdzona, bilet opłacony, pokwitowania załączone. Aby osiągnąć ten etap, Arwell musiał wystawać przed setką drzwi, objaśniać swą sprawę setce tępych sługusów i jakoś udało mu się przejść ich wszystkich. 1 teraz, na samym progu sukcesu, stanął wobec klęski.

— Moje papiery są w porządku — podkreślił Arwell ze spokojem, którego nie czuł.

— Wydają się w porządku — podkreślił z naciskiem urzędnik. — Ale pański cci podróży jest tak niedorzeczny…

W tym momencie robot tragarz wgramolił się z kufrem zawierającym osobistego androida Arwella.

— Ostrożnie z tym — powiedział Arwell. Robot postawił skrzynie z głuchym stuknięciem.

— Idiota! — wrzasnął Arwell. — Niezdarny głupiec! — Obrócił się znów do urzędnika. — Czy nie potrafią skonstruować takiego, który słuchałby poleceń?

— Żona zadała mi wczoraj to samo pytanie — rzekł urzędnik, uśmiechając się ze współczuciem. — Właśnie wczoraj nasz android…

— Czy załadować to na siatek, proszę pana? — zapytał robot.

— Jeszcze nie — odpowiedział mały urzędnik.

— Ostatnie wezwanie! Wszyscy wysiadać! — zahuczał głośnik.

Urzędnik znów podniósł papiery Arwella.

— Więc tak. Chodzi o cci pańskiej podróży. Naprawdę chce się pan udać na asteroid?

— Właśnie — oświadczył Arwell. — Mam zamiar mieszkać na asteroidzie, lak jak to stwierdzają dokumenty. Gdyby był pan tak miły, by je podpisać i wpuścić mnie na pokład…

— Ale przecież nikt nie mieszka na asteroidach — rzekł urzędnik. — Nic ma takiej kolonii.

— Wiem o tym.

— Na asteroidach nic ma po prostu nikogo.

— To prawda.

— Będzie pan sam.

— Pragnę być sam — odparł z prostotą Arwell.

Urzędnik z niedowierzaniem wybałuszył na niego oczy.

— Przecież to ryzyko. Nikt dzisiaj nie jest sam.

— Ja będę. Natychmiast, jak podpisze pan ten papier — rzekł Arwell. Spojrzał na statek i zobaczył, że luki właśnie się zamykają. — Proszę!

Urzędnik wahał się. To prawda, papiery były w porządku. Ale samotność — zupełna samotność — to niebezpieczne, to samobójstwo.

A jednak było to bez wątpienia legalne.

Nagryzmolił swe nazwisko.

— Tragarz, tragarz! — zawołał natychmiast Arwell. — Załaduj to na statek. Pośpiesz się! I ostrożnie z androidem!

Tragarz podniósł kufer tak gwałtownie, że Arwell usłyszał, jak głowa androida wali w ściankę. Skrzywił się, ale nie było już czasu na reprymendy. Ostatnie drzwi się zamykały.

— Poczekajcie! — wrzasnął Arwell i pognał po betonowym pasie startowym. Robot — tragarz łomotał tuż za nim. — Poczekajcie! — wrzasnął znowu, gdyż statkowy android metodycznie zamykał luk, nie zwracając uwagi na nieprawomocne rozkazy Arwell a. Wtrącił się jednak inny członek załogi, człowiek, i drzwi na chwilę zatrzymano. Arwell wskoczył do środka, a robot cisnął za nim bagaże. Luk się zamknął.

— Niech się pan położy! — krzyknął człowiek ze statku. — Zapnie pasy. Wypije to. Startujemy.

Statek drżał i wznosił się, a Arwell czuł, jak wysoką falą zalewa go satysfakcja. Udało mu się, zwyciężył i wkrótce, już wkrótce będzie sam!

Ale nawet w Kosmosie kłopoty nadal prześladowały Arwella. Kapitan statku, wysoki, wyprostowany siwiejący mężczyzna, postanowił nie wysadzać go na asteroidzie.

— Nie mogę uwierzyć, że zdaje pan sobie sprawę z tego, co pan robi — oświadczył. — Błagam pana, niech się pan rozmyśli.

Siedzieli w wyściełanych fotelach, w wygodnym salonie. Patrząc na filisterską, pospolitą twarz kapitana, Arwell czuł niewypowiedziane znużenie. Chwilami miał ochotę udusić tego mężczyznę. Ale to by mu nie przyniosło wymarzonej samotności. Jakoś musi przekonać tego ostatniego już ponurego idiotę.

Robot steward bezgłośnie stanął za kapitanem.

— Drinka, proszę pana? — zapytał ostrym, metalicznym głosem.

Kapitan drgnął.

— Czy naprawdę musisz się w ten sposób skradać? — zapytał robota.

— Przepraszam, proszę pana — odrzekł robot. — Drinka, proszę pana? .

Obaj mężczyźni wzięli drinki.

— Dlaczego — zadumał się kapitan — nie można lepiej wyszkolić tych mechanizmów?

— Sam się nad tym często zastanawiałem — powiedział Arwell z uśmiechem człowieka, który zetknął się już z tym zagadnieniem.

— Ten egzemplarz — ciągnął kapitan — jest idealnym służącym. A jednak ma ten śmieszny zwyczaj podchodzenia do ludzi z tyłu.

— Mojemu androidowi — rzekł Arwell — w denerwujący sposób drży lewa ręka. Opóźnienie synaptyczne, chyba tak nazywają to technicy. Dobrze by było, żeby coś z tym zrobili.

Kapitan wzruszył ramionami.

— Może nowe modele… Szkoda gadać. Pociągnął ze szklanki.

Arwell sączył swojego drinka. Uważał, że udało się wprowadzić nastrój koleżeństwa. Pokazał kapitanowi, że nie jest szalonym ekscentrykiem. Wprost przeciwnie, jego pomysły są zupełnie przeciętne. Teraz przyszedł czas, by z lepszych pozycji przystąpić do ataku.

— Mam nadzieję, kapitanie, że nie ma już żadnych problemów w sprawie tego asteroidu — powiedział.

Na twarzy kapitana odmalowała się udręka.

— Panie Arwell — rzekł — prosi mnie pan o dokonanie, w gruncie rzeczy, czynu aspołecznego. Wysadzenie pana na asteroidzie byłoby z mojej strony osobistą, czysto ludzką porażką. Nikt nie jest samotny w dzisiejszych czasach. Trzymamy się razem. W gromadzie jest wygoda, bezpieczeństwo. Dbamy o siebie wzajemnie.

— Całkowita racja — odparł Arwell. — Ale musi pan wziąć pod uwagę indywidualne różnice. Jestem jednym z tych niewielu, którzy szczerze pragną samotności. Może to niezwykłe, ale z pewnością moje życzenie powinno być respektowane.

— Hmm. — Kapitan popatrzył poważnie na Arwella. — Panu się wydaje, że pragnie pan samotności. Ale czy naprawdę jej pan kiedyś doświadczył?

— Nie — przyznał Arwell.

— Aha. Więc nic może pan mieć pojęcia o niebezpieczeństwach, prawdziwych niebezpieczeństwach związanych z tym stanem. Czy nic lepiej, panie Arwell, korzystać z szans, jakie daje nasza epoka?

Kapitan przeszedł do wychwalania Wielkiego Pokoju, który trwał już ponad dwieście lat, i leżącej u jego podstaw równowagi psychicznej. Lekko poczerwieniały na twarzy perorował o zdrowej obustronnej symbiozie pomiędzy Człowiekiem, tym społecznie zintegrowanym zwierzęciem, a jego tworem — radosnym, fachowym mechanizmem. Mówił o największym z zadań Ludzkości — o organizowaniu pracy wytworzonych przez Człowieka istot.

— To wszystko prawda — przyznał Arwell. — Ale nie w moim przypadku.

— Ale czy pan próbował? — spytał kapitan z mądrym uśmiechem. — Czy doświadczył pan wzruszeń, jakie przynosi współpraca? Kierowanie androidami żniwnymi, trudzącymi się na polach pszenicy, nadzorowanie ich zajęć na dnie mórz — zdrowa, satysfakcjonująca praca. Nawet najpodlejsze z zajęć — funkcja kierownika brygady kilkudziesięciu robotów fabrycznych — dostarcza sporo satysfakcji z solidnie wykonanego dzieła. I tę satysfakcję można dzielić i wzmacniać dzięki kontaktom z bliźnimi — ludźmi.

— Wszystkie te rzeczy nie dają mi zadowolenia — powiedział Arwell. — To po prostu nie dla mnie. Pragnę spędzić resztę swego życia sam, czytać książki, oddawać się kontemplacji, być na jakimś niewielkim asteroidzie całkowicie sam.

Kapitan ze znużeniem potarł oczy.

— Panie Arwell — rzekł. — Wierzę, że jest pan przy zdrowych zmysłach i jako taki jest panem własnego losu. Nic mogę pana powstrzymać. Ale proszę rozważyć! Samotność jest niebezpieczna dla nowoczesnego człowieka. Zdradliwie, nieubłaganie niebezpieczna. Dlatego właśnie nowoczesny człowiek nauczył się jej wystrzegać.

— Dla mnie nie będzie niebezpieczna — oświadczył Arwell.

— Mam nadzieję, że się pan nie myli — rzekł kapitan. — Mam szczerą nadzieję.

Minęli orbitę Marsa i dotarli do pasa asteroidów. Z pomocą kapitana Arwell wybrał przyzwoity kawał skały. Statek dostosował do niej swą szybkość.

— Czy na pewno pan wie, co robi? — spytał kapitan.

— Całkowicie! — odpowiedział Arwell, ledwo opanowując emocje spowodowane tak bliską samotnością.

Przez następne kilka godzin załoga w hełmach przenosiła jego graty ze statku na asteroid i zakotwiczała je. Zamontowali wytwarzacz wody i generator powietrza, załadowali podstawowe komponenty żywności. W końcu nadmuchali twardą plastykową bańkę, pod którą Arwell miał mieszkać, i wzięli się za transport androida.

— Ostrożnie — ostrzegł Arwell.

Nagle skrzynia wyślizgnęła się z niezręcznych, urękawiczonych dłoni robota i zaczęła odpływać.

— Zarzućcie na nią linę — krzyknął kapitan.

— Szybciej — wrzasnął Arwell, obserwując, jak jego cenny mechanizm odpływa w próżnię Kosmosu.

Jeden z ludzi na statku trafił harpunem w skrzynię i przyciągnął ją, obijając brutalnie o boki statku. Potem bez dalszych przeszkód skrzynia została zamocowana na asteroidzie.

Nareszcie Arwell mógł objąć w posiadanie swój własny, prywatny mały świat.

— Chciałbym, aby pan nad tym pomyślał — rzekł poważnie kapitan. — Niebezpieczeństwa samotności…

— To wszystko przesądy — przerwał mu gwałtownie Arwell, pragnąc zostać jak najszybciej sam. — Nie ma żadnych niebezpieczeństw.

— Za sześć miesięcy wrócę z dalszymi zapasami — oznajmił kapitan. — Niech mi pan wierzy, niebezpieczeństwa istnieją. Nic przez przypadek człowiek nowoczesny unika…

— Czy mogę już iść? — przerwał mu Arwell.

— Oczywiście. I powodzenia.

W hełmie i skafandrze Arwell skoczył na swą drobną kosmiczną wysepkę i stamtąd obserwował odlatujący statek. Kiedy stał się on świetlnym punktem, nie większym od gwiazdy, Arwell zaczął porządkować swój dobytek. Najpierw, oczywiście, android. Miał nadzieję, że nic będzie poobijany mimo brutalnego traktowania. Arwell otworzył szybko skrzynię i uaktywnił robota. Indykator na czole wskazywał, że gromadzi on energię. Prawidłowo.

Rozejrzał się. Asteroid, długa, czarna skała. Zapasy, android, żywność i woda, książki. Dookoła ogrom Kosmosu, zimne światło gwiazd, słabe słońce, absolutna czerń nocy.

Zadrżał z lekka i odwrócił się.

Android był już aktywny. Czekało sporo roboty. Jednak Arwell zafascynowany znów spojrzał w Kosmos.

Statek, ta słaba gwiazda, zniknął z pola widzenia. Po raz pierwszy Arwell doświadczył czegoś, co sobie przedtem jedynie słabo wyobrażał: samotność, idealna, całkowita i wszechogarniająca samotność. Bezlitosne diamentowe kropki gwiazd świeciły nad nim z głębi nocy, która nigdy się nie skończy. Nie było obok żadnego człowieka — z jego punktu widzenia rasa ludzka przestała istnieć. Był naprawdę sam.

Była to sytuacja, która innego człowieka doprowadziłaby do szaleństwa.

Arwell rozkoszował się nią.

— Nareszcie sam! — zawołał ku gwiazdom.

— Tak — rzekł android, wstając chwiejnie na nogi i ruszając na niego. — Nareszcie sami.

 

przekład: Grażyna Grygiel, Piotr Staniewski

...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin