Wolski Marcin - Na żywo.pdf

(119 KB) Pobierz
Microsoft Word - Na żywo
Autor: Marcin Wolski
Tytul: Na żywo
Z "NF" 12/94
Nogi Belli charakteryzuje przedziwna gładkość, która w
naturze występuje zazwyczaj jedynie na pupie dziecka. I to
nie każdego. Czasami, gdy całuję jej łydki, kiedy sunę
ustami po ich doskonałej powierzchni, mijam zgięcia przy
kolanie, po czym na udach zwalniam niczym wytrawny alpinista
przed ostatnim szturmem na szczyt, to zastanawiam się, czy
panna Ybaldia przypadkiem nie poleruje swoich kończyn? Będąc
zawodowo zainteresowany twarzami, w wypadku Belli znajduję
się w niezwykłym estetycznym rozdarciu - nie wiem, co ma
piękniejsze? Jest spełnionym snem czterdziestoletniego
mężczyzny, któremu jeszcze niedawno wydawało się, że ma
wszystko za sobą.
Mamy ciepły sierpniowy wieczór, od kwadransa jesteśmy
razem. Bella, zapakowana w puszysty szlafrok, już mi
podsunęła swoją czarującą stópkę. Tak to się zawsze musi
zaczynać - pieszczotą palców, penetracją językiem różowych
cieśninek między nimi, leciutkim ugryzieniem tego
najukochańszego, najmniejszego.
Nie musimy się śpieszyć. Nareszcie nie musimy się
śpieszyć. Mamy przed sobą cały długi weekend.
- Nie będę cię potrzebował do poniedziałku - powiedział
szef wyruszając do swego starego domu w górach. - Jestem
zmęczony.
Rzeczywiście, ostatnio nie wygląda za dobrze. Worki pod
oczami upodabniają go do starego, chorego lemura. Coraz
częściej zdarza mu się wybuchać gniewem, a raz, kiedy
myślał, że go nie widzę, płakał. Czasami zastanawiam się,
czy brzemię, które wziął na swoje barki, nie jest
przypadkiem zbyt ciężkie?
Prawie pół roku czekałem na okazję zabrania Belli na moje
ranczo. Nasz romans, od pierwszego spotkania na koktajlu w
ambasadzie francuskiej, składał się z setki bardzo krótkich,
choć fascynujących odcinków.
Konieczność dyspozycyjności wobec szefa powoduje, że
łańcuch, po którym poruszam się wokół niego, jest bardzo
krótki. W każdej chwili mogę spodziewać się szarpnięcia i
wezwania do gabinetu, kaplicy czy sali bilardowej. Na
dodatek jako osoba publiczna muszę strzec się wścibskich
dziennikarzy, fotoamatorów i opozycyjnych polityków. Ba, mój
związek z młodą tłumaczką muszę ukrywać przed szefem, który
jest purytaninem i nie przyjmuje do wiadomości mej separacji
z Barbarą.
- Przyzwoici ludzie muszą być stanu żonatego lub
duchowego - twierdzi. - Jak możesz pozwalać, Juan, żeby
matka twych dzieci przebywała na stałe za granicą.
Szef nie przyjmuje do wiadomości, że to Barbara mnie
rzuciła (co prawda, sam nie byłem w tej sprawie bez grzechu)
i obecnie odpowiada jej status konkubiny króla sardynek
1
("Jeśli nie masz łusek na oczach, jedz wyłącznie sardynki
firmy Mediterane") czy innych żyletek ("najlepszych dla
mężczyzny"). Jeśli idzie o Carolinę i Mercedes, dziewczynki
przebywają w ekskluzywnej szkole w Gstad i sądząc po ich
rzadkich telefonach, zupełnie nie doskwiera im brak ojca.
Inna sprawa, że nasza konspiracja z Bellą ma swoją
podniecającą stronę. Nigdy przedtem nie przypuszczałem, że
miłość potajemna może dostarczać takich przyjemności. "Kto
nigdy nie ślizgał się na brzytwie, ten nie może powiedzieć,
że jest prawdziwym mężczyzną" - powiadają Chińczycy-
masochiści.
I tak to mniej więcej wygląda.
Kiedy owej pierwszej nocy kochałem się z Bellą na
schodach przeciwpożarowych rezydencji ambasadora Francji, a
tuż za ścianą mój szef wygłaszał przemówienie o naszych
wielowiekowych związkach z ojczyzną Catherine Deneuve (też
była zaproszona), nie przypuszczałem, że są to jeszcze
całkiem komfortowe warunki. Od tego czasu bowiem zdarzyło mi
się pieścić pięknonogą tłumaczkę w windzie, na stole
bilardowym, obok siłowni szefa, na dachu rezydencji tuż
poniżej flagi (modląc się, żeby nie wyszedł księżyc), w
bagażniku pancernego rolls-royce'a, na dnie suchego basenu,
w schowku na szczotki, w mikroskopijnej łazieneczce przy
sali konferencyjnej (stłukłem wtedy czołem kryształowe
lustro). Tylko w wyjątkowych wypadkach umawialiśmy się w
hotelu lub u mnie w domu. Do siebie mnie nie zapraszała ze
względu na półsparaliżowaną matkę staruszkę, która w dodatku
cierpiała na bezsenność.
Dotarłem do sedna, odurzony szaleństwem zapachów i
wilgocią, przesunąłem się ku górze, przez cudowny taras
brzucha, łagodnie doliną między piersiami stromymi jak Sopki
Mandżurii, ku szyi. Bella otworzyła się cała. Teraz już
pragnęła mnie szybko. Podążyliśmy więc we dwoje ku
spełnieniu. Przekoziołkowaliśmy po dywanie, aż runęła
stojąca lampa o kształcie kariatydy i zgasł telewizor,
którego kabel utracił łączność z kontaktem.
- Tak, tak, Juan, teraz, ty wariacie, ty sukinsynu...
Biorąc pod uwagę moje stanowisko, nie były to komplementy
wyszukane, ale w Belli jednako kochałem jej zewnętrzną
subtelność i wewnętrzną wulgarność. Teraz zresztą przebiłem
się przez obie warstwy docierając do banalnego, ale
fascynującego ośrodka.
Środek był gorący, żywy, żarłoczny, gotowy wyciągnąć ze
mnie duszę. Zawyłem:
- Och, suko, suczusiu, zwierzaczku!
I było po wszystkim. Pocałowałem Bellę w kark i poszedłem
do łazienki, zostawiając ją rozmarzoną, rozszerzoną,
przegiętą przez wałek, który spadł z otomany pragnąc
aktywnie uczestniczyć w naszych zapasach.
Mam fart - pomyślałem przypatrując się mej twarzy,
szczupłej, bladej, na mój gust o zbyt wydatnym nosie i
głębokich bruzdach wokół ust, by uchodzić za przystojną. -
Lepiej późno niż wcale.
W wąsach zaczęły już srebrzyć mi się pierwsze siwe włosy,
2
podobnie było na skroniach, a przedziałek coraz
niebezpieczniej upodabniał się do tonsury.
- Jest Bóg na ziemi! Jest, jeśli stworzył dla mnie Bellę.
Po tylu zmarnowanych latach z Barbarą, po nieudanym głupim
romansie z tą wariatką Christą. Do tej pory nie mam pojęcia,
czy samobójczy strzał w "Hotelu Excelsior" padł z mego
powodu... Bella była rekompensatą, zadośćuczynieniem. Była
wszystkim.
Że coś nie jest zupełnie w porządku, zorientowałem się
wracając do pokoju. Lampa znów stała w pozycji pionowej, a
moje ubranie złożone w kostkę leżało na krześle.
- Dobry wieczór, senior Castillo, proszę wybaczyć mi
najście, ale niestety, służba nie drużba. - Mówiącym był
niski, łysy jak cebula facet o świdrujących oczkach i
brodawce, która upodobała sobie zagłębienie obok jego
krzywego nosa. Rzuciłem okiem na Bellę; przykryta
prześcieradłem siedziała na kanapie, ale nie wydawała się
ani przerażona, ani zakłopotana.
- Porucznik Ybaldia prosiła, abym nie ujawniał się od
razu - ciągnął intruz - toteż pozwoliłem sobie zaczekać w
bibliotece, zanim... hm... w końcu też niekiedy bywam
mężczyzną.
- Porucznik Ybaldia?
Uśmiechnęła się niewinnie.
- Co tak się głupio patrzysz? Każdy gdzieś pracuje. I
cudownie, kiedy można łączyć przyjemne z pożytecznym.
- Porucznik Ybaldia - powtórzyłem i usiadłem rozglądając
się za papierosem. Człowiek-cebula poczęstował mnie cygarem.
- Mogłaś mnie przynajmniej uprzedzić...
- Nie chciałam ci robić przykrości. Zaraz byś pomyślał,
że współżyjemy służbowo - powiedziała.
- A nie?
- Kocham cię, Juan.
Musiałem mieć niedowierzający wyraz twarzy, bo przybysz
wyszczerzył się do mnie w sposób, który niektórzy dentyści
mogliby uznać za uśmiech.
- Radziłbym wierzyć Belli, senior Castillo - rzekł. - To
bardzo porządna dziewczynka, zwłaszcza od czasu, kiedy nie
pracuje w obyczajówce.
Powoli odzyskiwałem pewność siebie.
- Co to znaczy? - podniosłem głos. - To jakaś prowokacja!
Jakim prawem wtargnął pan do mej posiadłości?
- Ależ drogi senior Castillo, jako historyk prawa wie
pan, że na pewnym szczeblu władzy prawo nabiera przedziwnej
rozciągłości. Inaczej potraktuje biednego komiwojażera,
inaczej sekretarza głowy państwa. Ale do rzeczy. Pozwoliłem
sobie zakłócić pański romantyczny wypoczynek...
- Jeszcze się nie przedstawiłeś, Manuelu - przerwała mu
Bella.
- Rzeczywiście. A zatem pułkownik Manuel Lopez z Wydziału
Specjalnego...
- Nie musi podawać mi pan swojego życiorysu - warknąłem.
- W końcu sam wysyłałem decyzje w sprawie pańskiego awansu z
podpułkownika na pułkownika.
3
- Jestem niezmiernie wdzięczny. A skoro tak dobrze nam
się rozmawia, czy mógłbym sobie nalać wina?
Nie protestowałem, czułem się podle. Świadomość, że nie
byłem miłością panny Ybaldia, ale jedynie zadaniem,
upokorzyła mnie. Nalałem również sobie, wino miało
nieprzyjemny, cierpki smak. Ponieważ stałem jedynie w
ręczniku na biodrach, Lopez podał mi szlafrok. Okryłem się
nim, zapaliłem cygaro. Jeśli zdecydowali się zdekonspirować
Bellę, sprawa naprawdę musi być ważna.
I rzeczywiście była.
Prawdopodobnie gdyby akta Cristobala Sabroniego
przeglądał inny pracownik Wydziału Studiów i Analiz, a nie
Diego Merito przezywany przez kolegów mendą, moje seksualne
kontakty z panną Ybaldia mogłyby się rozwijać bez przeszkód.
Niestety, Merito nie zwykł odwalać roboty po łebkach i
już po krótkiej lekturze życiorysu Sabroniego zaczął
zastanawiać się nad zaskakującą wymową dat. Cristobal
Sabroni, zamożny przedsiębiorca z Santa Cruz, urodził się 10
stycznia 1927 roku. 25 grudnia roku 1952 wstąpił w związki
małżeńskie z Marią Espinosa, 3 marca 1954 urodził się jego
jedyny syn, Carlos, 7 września 1961 roku uczestniczył w
katastrofie lotniczej w Andach i należał do siódemki tych
szczęśliwców, którzy ją przeżyli. Żadnych obrażeń nie
odnieśli tylko on i jeszcze jeden pasażer. Jeszcze jeden!!!
Wreszcie 2 października roku ubiegłego Sabroni został obrany
prezesem Południowego Konsorcjum... Cholera.
W przebłysku genialności Merito pochwycił za "Who is
who". Niesamowite! Dane drugiego pasażera, który bez szwanku
opuścił płonącego boeinga, pokrywały się z życiorysem
Sabroniego.
Też urodził się 10 stycznia tegoż samego roku. Tego
samego dnia ożenił się, jego syn jedynak również pojawił się
w identycznym terminie, tyle że nie w Santa Cruz, a w
stolicy. Rosnące podniecenie Merito było o tyle uzasadnione,
że astrologicznym bliźniakiem przedsiębiorcy był nie byle
kto. 2 października, kiedy Cristobal został zatwierdzony
przez Radę Konsorcjum na stanowisko szefa, tłumy wiwatowały
na cześć tego drugiego, tego właśnie dnia obranego
Prezydentem Republiki. Moim szefem.
Nie powiem, żebym słuchał rewelacji pułkownika Lopeza z
obojętnością. Daleko jednak było mi do fascynacji. Nie
pojmowałem, czemu zdumiewająca, ale jednak przypadkowa
zbieżność faktów zakłóciła "weekend mego życia".
- Merito był uparty - opowiadał Lopez. - Zaczął
poszukiwać dalszych zbieżności...
- I znalazł je?
- Mnóstwo. Kiedy mały Cristobal przechodził świnkę,
chorował na nią nasz późniejszy "ojciec ojczyzny", kiedy
koleżanka w VI b ukruszyła mu ząb, pański pryncypał stracił
pół jedynki podczas meczu w rugby. Jednego dnia stracili
cnotę. Prezydent ze swoją nauczycielką angielskiego, a
Sabroni w małym burdeliku, na który zrzucili się we trójkę z
kolegami...
4
- Czyli pewne różnice istnieją - zauważyłem.
- Jedynie pod względem dekoracji. Merito zestawił 279
analogii w życiorysach naszych bohaterów. Oczywiście, nie
miał wszystkich danych. Od kiedy aktualny prezydent został
senatorem, dla szczebla reprezentowanego przez Merito stały
się one niedostępne. Mógł korzystać jedynie z informacji
nagłośnionych przez media. Ale wystarczyło! Pamięta pan, co
stało się 5 marca...?
- Nie mam pojęcia.
- Jesteś paskudny, tego wieczora poznaliśmy się na
koktajlu w ambasadzie francuskiej - zaszczebiotała Bella.
- Rzeczywiście, ale chyba nie o nas pułkownikowi chodzi.
Już wiem! Podczas dyskusji na schodach z ambasadorem Rosji
pan prezydent potknął się i wywichnął kostkę. Niegroźnie
zresztą.
- I proszę sobie wyobrazić, że o tej samej godzinie na
Avenida del Sol w Santa Cruz samochód potrącił wychodzącego
z lokalu Sabroniego. Też lekko wstawionego. Efekt...
- Zwichnięcie kostki?
- Naturalnie.
Wszystko to wyglądało zbyt groteskowo, żeby było realne.
A jednak było, ja w szlafroku, pułkownik, Bella, czerwień
zachodzącego słońca...
- Oczywiście, gdyby chodziło tu jedynie o psychotroniczną
ciekawostkę, nie ośmielibym się odrywać pana od zajęć -
Lopez dramatycznym gestem wychylił kolejny kieliszek. - Sam
zaniepokoiłem się, kiedy dotarłem do operacji "Storczyk".
Zmarszczyłem brwi.
- Wiem, wiem - uśmiechnął się Lopez. - Top secret. Tajne,
łamane przez poufne. Pełna informacja znana jest tylko
pięciu ludziom. No i Belli... A zatem możemy rozmawiać
spokojnie.
Wiem, ile rozterek i wahań poprzedziło decyzję mego szefa
w sprawie "Storczyka". Naturalnie, decyzję ustną. Pamiętam,
byliśmy wtedy w czwórkę. Szef, minister bezpieczeństwa,
Kreol o szarej twarzy bezsennego ogara i czarnowłosy, zda
się z samych żył i mięśni utkany, szef jednostki specjalnej
"Sigma".
- Uważacie, że wymaga tego dobro państwa. Prawdopodobnie
macie rację - powiedział prezydent.
- Blasco Herrera jest wrogiem republiki, mordercą,
terrorystą, a przy okazji legendą i ojcem duchowym miejskiej
partyzantki, podobno ma popleczników na najwyższych
szczeblach - mówił minister. - Jego likwidacja będzie
operacją szybką, tanią, a dzięki planowi "Storczyk"
stuprocentowo bezpieczną.
- Ale Herrera przebywa w Hawanie!
- Wiem, że z fałszywym paszportem wkrótce wybiera się do
Nowego Orleanu. Pewnych rozrywek komunistyczna Kuba nie jest
w stanie dostarczyć mu w dostatecznym wyborze.
- Chcecie zabić go na terenie Stanów Zjednoczonych?
- On już nie żyje, panie prezydencie - zauważył z
uśmiechem szef jednostki "Sigma".
5
Zgłoś jeśli naruszono regulamin