Arthur Conan Doyle -- Głębina Maracot.rtf

(416 KB) Pobierz
G³êbina Maracot i inne opowiadania

Arthur Conan Doyle

 

 

 

Głębina Maracot
i inne opowiadania

 

Tłumaczył Bronisław Falk

Tytuł oryginału: The Maracot Deep and Other Stories


Sir A. Conan Doyle

Głębina Maracot

Autoryzowany Przekład

Br. J. Falka

Warszawa. 1930 Towarzystwo Wydawnicze „Rój”


I

 

Ponieważ papiery te złożono w moje ręce z poleceniem ich opublikowania, przypomnę na wstępie —czytelnikom o smutnym losie parowca „Stratford”, który wyruszy! przed rokiem w podróż, celem przeprowadzenia studjów oceanograficznych i badań nad życiem w głębi morza. Wyprawa zorganizowaną została przez dra Maracota, znanego autora, „Formacyj Pseudokoralowych” i „Morfologij Blaszkostrzelnych”. Towarzyszem dra Maracota był Mr. Cyrus Headley, asystent Instytutu Zoologicznego w Cambridge, Massachusetts, a w czasie podróży stypendysta z fundacji Rhodesa w uniwersytecie Oksfondskim. Doświadczony żeglarz kapitan Howley był dowódcą okrętu, którego załoga składała się z dwudziestu trzech łudzi, wliczając w to mechanika Amerykanina z Warsztatów Merribank w Filadelfji,

Wszyscy ci ludzie zniknęli bez śladu, a jedyną wzmianką o nieszczęsnym parowcu było doniesienie norweskiej barki, której załoga widziała, jak zupełnie do niego podobny statek tonął podczas straszliwej burzy w jesieńi 1926 r. W pobliżu miejsca, gdzie rozegrała się tragedja znaleziono później łódź z napisem Stratford, kilka przyborów używanych przez marynarzy, pas ratunkowy i maszt. Fakt ten w związku z długiem milczeniem, zdawał się świadczyć, że statek poszedł na dno wraz z całą załogą. Dziwna depesza, przesłana telegrafem bez drutu uczyniła przypuszczenie to jeszcze bardziej prawdopodobnem, a poszczególne jej ustępy, jakkolwiek niezbyt zrozumiałe nie pozwalały łudzić się co do losów okrętu. Treść jej podam później.

 

* * *

 

Pewne szczegóły w związku z podróżą Stratforda stały się w swoim czasie przyczyną licznych komentarzy. Przedewszystkiem zwrócono uwagę na tajemnicze postępowanie profesora Maracota. Do prasy odnosił się z niechęcią, a nawet ze wstrętem, a fakt, że nie chciał udzielić reporterom żadnych informacyj i nie pozwolił przedstawicielom pism na zwiedzenie okrętu w czasie, kiedy ten znajdował się jeszcze w Dokach Alberta, wywołał powszechne oburzenie. Krążyły pogłoski o dziwnej budowie statku, który przystosowano do pracy w głębinach morza, a pogłoski te potwierdził zarząd warsztatów Huntera i Ski w Zachodnim Hartlepolu, gdzie dokonano w istocie pewnych zmian w jego konstrukcji. Mówiono, że spód okrętu jest ruchomy, szczegół, który zwrócił uwagę gazeciarzy i zdumiał ich, skoro się o prawdziwości jego przekonali. Zapomniano o nim wkrótce, teraz jednak, kiedy ogół dowiedział się w tak niezwykły sposób o losach wyprawy, rozumiemy, jak wielkie miał dla niej znaczenie.

Tyle o początku podróży Stratforda. Dziś mamy w ręku cztery dokumenty, które odnoszą się do znanych już faktów. Pierwszym jest list, napisany przez Mr. Cyrusa Headley’a ze stolicy Wysp Kanaryjskich do jego przyjaciela sir J. Talbota, z Kolegjum św. Trójcy w Oksfordzie, w czasie jedynego, o ile wiemy, postoju Stratforda w porcie, po opuszczeniu Tamizy. Drugim jest tajemnicza depesza, o której wspomniałem. Trzecim jest ustęp z księgi okrętowej Arabelli Knowles, odnoszący się do znalezienia szklanej kuli. Czwartym i ostatnim byłaby niezwykła zawartość tego zbiornika, która, o ile nie jest okrutnem i zręcznem oszustwem, otwiera nowy rozdział w dziejach ludzkości. Po tym wstępie przytoczę list Mr. Headley’a, który otrzymałem dzięki uprzejmości sir J. Talbota, a który nie był dotąd ogłoszony. Nosi datę 1–go września 1926 r.

„Przesyłam ci to pismo, drogi mój Talbocie, z Porta de lo Luz, gdzie zatrzymaliśmy się na kilka dni. Głównym towarzyszem moim w podróży był Bill Scalam, pierwszy mechanik, rodak i bardzo miły człowiek, który stał się moim serdecznym przyjacielem. Ale dziś jestem sam, gdyż ma on tego ranka dużo zajęcia.

„Widziałeś kilkakrotnie Maracota na uroczystościach uniwersyteckich, nie będę go zatem opisywał. Mówiłem ci, o ile się nie mylę, w jaki sposób stałem się uczestnikiem jego wyprawy. Dowiedział się o mnie od starszego Somerville’a, z Instytutu Zoologicznego, który posłał mu wyróżnioną chlubnie pracę moją o krabach. To zadecydowało. Rzecz prosta, pochlebia mi, że jestem uczestnikiem tak interesującej wyprawy, ale wolałbym wybrać się na nią z kimś innym, niż z Maracotem. Ta zasuszona mumja nie jest chyba człowiekiem w swem oddaniu się pracy i wyrzeczeniu się wszystkiego poza nią. „Twarda sztuka”, mówi Bill Scanlan. A jednak można tylko podziwiać tak wielkie poświęcenie. Nic nie istnieje dla niego poza nauką. Przypominam sobie, że pobudziła cię do śmiechu jego odpowiedź na moje zapytanie, co mam przeczytać, aby się przygotować odpowiednio do pracy. Polecił mi przecież, gdyby chodziło o głębsze studja, przeczytać jego dzieła w wydaniu zbiorowem, a książki Haeckla „O planktonie” dla rozrywki.

„Zmam go dziś nie lepiej, jak w czasie naszej pierwszej rozmowy w małej sali, wychodzącej na Oksford High. Nic nie mówi, a na jego chudej, ponurej twarzy — twarzy Savonaroli, a raczej Torquemady — nigdy nie pojawia się uśmiech. Długi cienki, bezczelny nos, dwoje małych, błyszczących, szarych oczu, osadzonych blisko siebie pod kępami brwi, wąskie, zaciśnięte usta, policzki pokryte zmarszczkami, świadczącemi o ascetycznem życiu i ustawicznej pracy intelektualnej — wszystko to nie zachęca do rozmowy. Żyje na jakimś „szczycie myślowym”, zdała od innych śmiertelników. Czasami sądzę, że jest nawpół szalony. Naprzykład ten niezwykły przyrząd, który wymyślił… ale będę opowiadał pokolei, o wszystkiem pokolei… abyś mógł sam wyrobić sobie zdanie o nim.

Zacznę od naszego wyjazdu. Strotford jest pięknym, niewielkim stateczkiem, zbudowanym specjalnie na tę wyprawę. Ma pojemności tysiąc dwieście ton, silny kadłub, zgrabny kształt i zaopatrzony jest we wszelkie możliwe środki do sondowania, łowienia ryb, dragowania i zapuszczania sieci. Ma, rzecz prosta, potężne kołowroty parowe do wyciągania niewodów i szereg najrozmaitszych przyrządów, z których pewna liczba jest mi znaną, reszta jednak budzi we mnie zdumienie. Pod niemi znajdują się wygodne kajuty i przeznaczona do naszych studjów pracownia.

Mieliśmy przed rozpoczęciem podróży opinję tajemniczego statku, a opinja ta, jak się wkrótce przekonałem, była słuszną. Pierwsze czynności nasze były zupełnie banalne Zawróciwszy na Morze Północne, zapuściliśmy niewody raj lub dwa razy, że jednak dno znajdowało się tu w odległość zaledwie sześćdziesięciu stóp, a statek nasz zbudowany by specjalnie do pracy w wielkich głębokościach, nie chcieliśmy tracić czasu. W istocie zdobyczą naszą była tylko pewna ilość ryb jadalnych, mątew, ryb galaretowatych i próbek znalezionej na dnie gliny pochodzenia alluwjakiego. Potem okrążyliśmy Szkocję, minęli Wyspy Faroe i pożeglowali na Południe, ku właściwemu celowi wyprawy, który leżał między temi wyspami i wybrzeżem afrykańskiem. Przez jedną noc sondowaliśmy dno koło Fuert–Eventura, zresztą jednak podróż nasza była nieciekawa.

W ciągu tych pierwszych tygodni próbowałem zaprzyjaźnić się z Maracotem, ale było to trudne zadanie. Przedewszystkiem, jest to najbardziej zajęty i roztargniony człowiek na świecie. Pamiętasz, jak śmiałeś się, kiedy chłopakowi od windy dal napiwek, sądząc, że wsiadł do omnibusa. Przez pół dnia jest zatopiony w myślach i nie zwraca uwagi na to, co się dzieje dokoła i co sam robi. Po drugie, jest on ogromnie skryty. Siedzi przez cały czas nad mapami i dokumentami, które chowa, ilekroć wejdę do kabiny. Jestem przekonany, że opracowuje jakiś tajemniczy plan, ale nie chce się z nim zdradzić, jak długo zmuszeni jesteśmy zawijać do portów. Takie odniosłem wrażenie, a dowiedziałem się, że Bill Scanlan jest tego zdania.

 Jak pan sądzi — rzekł pewnego wieczoru, kiedy siedziałem w pracowni, badając ile soli zawierają wydobyte przez nas świeżo z morza okazy — do czego zdąża ten straszak na wróble? Co zamierza uczynić?

 Przypuszczam — rzekłem — że pójdziemy w ślady Challengera i tuzina innych okrętów, aby dodać parę okazów do listy ryb i zarejestrować kilka cyfr na karcie głębin morskich.

 Cóż znowu — rzekł. — Proszę się zastanowić. Przedewszystkiem, jak pan sądzi, dlaczego ja tu jestem?

 Na wypadek, gdyby zepsuła się któraś z maszyn — zaryzykowałem.

 Maszyny? Głupstwo! Czuwa nad niemi inżynier Mac Laren, Szkot Nie, firma Merribank nie wysyłałaby swego pierwszego mechanika do obsługiwania jednej z tych głupich maszyn. Pobieram zbyt wysoką pensję. Chodź pan, a postaram się uświadomić cię.

Wyjął klucz z kieszeni i otworzył nim drzwi w głębi pracowni. Zeszliśmy po schodach pod pokład, gdzie w zamkniętej i zupełnie pustej przestrzeni znajdowały się cztery wielkie, świecące przedmioty, które leżały w pakach, otulone w słomę. Były to płyty stalowe, zaopatrzone w kunsztowne zamki i nity. Każda płyta miała około dziesięciu stóp kwadratowych, była na półtora cala gruba i posiadała w środku okrągły otwór o średnicy osiemnastu cali.

 Cóż to jest, u djabła? — zapytałem zdziwiony.

Ruchliwa twarz Billa Scanlana — ma on coś z komika operetkowego i zawodowego zapaśnika zarazem — wykrzywiła się w uśmiechu.

 To moje dzieciątko, sir — rzekł. — Tak jest, Mr. Headley. Oto dlaczego tu jestem. Nie widział pan stalowego dna, które znajduje się w tej wielkiej skrzyni. Jest również półkolisty sufit i wielki pierścień na łańcuch lub linę. A teraz popatrz pan na spód statku.

Znajdowała się tam kwadratowa, drewniana platforma, zaopatrzona na rogach w śruby, które świadczyły, że można ją było podnieść.

 Dno jest podwójne — rzeki Scanlan. — Być może, że się mylę, ale mam wrażenie, że Maracot ma zamiar zbudować z tych części składowych coś w rodzaju pokoju — okna są tu również w spec jakem opakowaniu — i spuścić go przez otwór w dnie statku. Mamy tu reflektory, przy pomocy których zamierza, jak mi się zdaje, zbadać, co się dziać będzie naokół, puszczając snop światła przez okrągłe okienka.

 Gdyby mu tylko o to chodziło, mógłby użyć szyb szklannych — rzekłem.

 To prawda — rzekł Bill Scanlan, drapiąc się w głowę. — Nie mogę tego pojąć. Ale nie ulega wątpliwości, że oddano mnie pod jego rozkazy i polecono pomagać mu w zmontowaniu tego głupiego żelaziwa. Jak dotąd nie rozmawiał ze mną w tej sprawie, a ja również trzymałem język za zębami. Ale mam dobry węch i sądzę, że wkrótce będę wiedział wszystko.

 

* * *

 

W ten sposób uchyliłem rąbek zasłony, ukrywającej cele naszej podróży. Mieliśmy później przez pewien czas brzydką pogodę, a potem pracowaliśmy na północny zachód od Przylądka Juba, zapuszczając niewody, oznaczając temperaturę głębinową i badając zawartość soli w wodzie morskiej.

Dragowanie w głębinach morza jest pewnego rodzaju sportem, jeśli się używa szerokiej na dwadzieścia stóp sieci Petersona na foki, w którą wpada wszystko, co się znajduje na drodze — zwłaszcza ryby, różniące się od siebie gatunkowo już na przestrzeni pół mili, gdyż każda część oceanu ma swoich mieszkańców podobnie, jak każdy ląd. Czasami wydobywaliśmy z dna morskiego zaledwie pół tonny przejrzystej, czerwonej galarety surowego żywego materjału lub. szuflę szlamu rozpadającego się pod mikroskopem na miliony drobnych kuleczek, spoczywających w oprawie bezkształtnego mułu. Nie chcę zanudzać cię szczegółami, wiesz zresztą, że plon, jaki można zebrać w morzu, jest bardzo obfity, a my byliśmy pilnymi żeńcami. Ale zawsze miałem wrażenie, że Maracota obchodzi to bardzo mało i że w tej dziwnej, wysokiej, wąskiej głowie, przypominającej egipską mumję, snują się inne plany. Wszystko to wydawało mi się raczej próbą załogi i przyrządów przed rozpoczęciem właściwej pracy.

W tem miejscu przerwałem list, aby udać się na Ią4 celem odbycia przechadzki, gdyż jutro wczesnym rankiem wypływamy na pełne morze. Być może, że uczyniłem dobrze, gdyż na molo przyszło do sprzeczki, w której główną rolę odegrali Maracot i Bill Scanlan. Bill umie się znaleźć w każdej sytuacji i ma dobre pięści, ale nie mógł sprostać sześciu Dagom, którzy opadli go z nożami w rękach. Zjawienie się moje było bardzo na czasie. Zdaje się, że doktor wynajął jedną z tutejszych lichych imitacyj dorożek i objechał przynajmniej pół wyspy badając stosunki geologiczne, ale zapomniał wziąć ze sobą pieniędzy. Kiedy przyszło do płacenia, nie mógł rozmówić się z tymi drabami, a właściciel „dorożki” zabrał mu dla pewności zegarek. To zmusiło do wystąpienia Billa Scanlan i gdybym nie uspokoił dorożkarza naddatkiem dwóch dolarów, a towarzysza jego ze znamieniem pod okiem pięciodolarowym darem, znaleźlibyśmy się wkrótce na ziemi ze skórą podziurawioną nożami jak sito. Ale skończyło się wszystko szczęśliwie, a Maracot okazał się tak ludzki, jak nigdy. Kiedy wróciliśmy na statek, zaprosił mnie do swojej kabiny i podziękował mi za przysługę.

 Korzystam ze sposobności, Mr. Headley — rzekł— aby zapytać, czyś pan żonaty?

 Nie — odrzekłem. — Nie mam żony.

 I nikogo pan nie utrzymujesz?

 Nie.

 To dobrze! — rzekł. — Nie mówiłem o celu tej podróży, ponieważ chciałem, aby pozostał do czasu tajemnicą. Jednym z powodów był lęk, aby mnie ktoś nie uprzedził. Przypomina pan sobie historję Scotta i Amundsena. Gdyby Scott zachował w tajemnicy swój plan dotarcia do Bieguna Południowego, stanąłby na nim przed Amundsenem. Cel mojej podróży ma równie wielkie znaczenie, jak Biegun Południowy; dlatego milczałem. Ale teraz, kiedy (rozpoczynają się nasze właściwe przygody, żaden rywal nie ma już czasu ukraść moich planów. Jutro wyruszamy do prawdziwego celu naszej wyprawy.

 A celem tym jest? — zapytałem.

Pochylił się naprzód, a ascetyczna jego twarz promieniowała entuzjazmem fanatyka.

 Celem naszej wyprawy — rzekł — jest dno Oceanu Atlantyckiego.

W tem miejscu powinienem przerwać, gdyż jestem —przekonany, że słowa powyższe wprawiły cię w osłupienie,

jak wprawiły mnie. Gdybym był romansopisarzem, zakończyłbym list w tem miejscu; Ale ponieważ jestem tylko kronikarzem, mogę dodać, że pozostałem w kabinie starego Marracota jeszcze przez godzinę i że dowiedziałem się o wielu rzeczach, o których zdążę napisać zanim ostatnia łódka popłynie w stronę lądu.

 Tak, młodzieńcze — rzekł — możesz teraz pisać swobodnie gdyż w czasie, kiedy list twój dojdzie do Anglji, zrobimy nurka.

Uśmiechnął się szydersko, gdyż ma on dziwny sposób odnoszenia się z humorem do własnych słów.

 Tak, sir dobrze powiedziałem; zrobimy nurka, który będzie historycznym w Dziejach Nauki Muszę panu oświadczyć na wstępie, że jestem głęboko przekonany, jak poważne braki ma obowiązująca doktryna o straszliwem ciśnieniu wody w wielkich głębinach. Jest dla: mnie rzeczą jasną, że istnieją inne czynniki, które ciśnienie to neutralizują, chociaż dziś jeszcze nie umiem określić ich natury. To jeden z problemów, który musimy rozwiązać. Co pan sądzi o ciśnieniu w głębokościach mili pod wodą. Jak pan je ocenia?

Spojrzał na mnie przez swe wielkie rogowe okulary.

 Na nie mniej, jak tonnę na cal kwadratowy — odpowiedziałem. — Sądzę, że o tem wszyscy wiedzą.

 Zadaniem pionierów jest zbijać to, co ogół uznaje za prawdę. Zastanów się, młodzieńcze. Zajmowałeś się w ciągu ostatniego miesiąca wyławianiem najrozmaitszych form życia głębinowego, stworzeń tak delikatnych, że. wydobycie ich z sieci bez uszkodzenia nastręczało nadzwyczajne trudności. Czy znalazłeś na nich jakieś ślady tego ogromnego ciśnienia?

 Ciśnienie się wyrównało — rzekłem. — Było takie samo wewnątrz, jak zewnątrz

 Słowa — tylko słowa! — zawołał, wstrząsając niecierpliwie swoją chudą głowę. — Wydobywaliśmy z morza i ryby kształtu kulistego, jak np. Gastrostomus globulus. Gdyby ciśnienie było tak wielkie jak pan sądzi, rozpłaszczyłoby je z całą pewnością. A nasze łapki na foki? Ich drewniane brzegi musiałyby zostać zaciśnięte u wejścia do sieci.

 Ale doświadczenia nurków?

 W istocie, pod pewnemi względami nie da się zaprzeczyć słuszności ich spostrzeżeń. Oceniają oni wprost ciśnienia tak wrażliwym organem, jak ucho środkowe. Ale w myśl mojego planu nie będziemy narażeni na żadne ciśnienie. Opuścimy się w stalowej klatce ze szklanemi szybami. Jeśli ciśnienie nie będzie tak wielkie, aby mogło zgnieść ściany sprasowanej stali, grubej na półtora cala, nie stanie się nam nic złego. Jest to rozszerzeniem doświadczenia braci Williamson w Nassau, o którem pan zapewne słyszał. Jeśli obliczenia moje są błędne — ha, to trudno! Mówiłeś, że nikogo nie utrzymujesz. Umrzemy dla wielkiej idei. Rzecz prosta, jeśli pan nie ma ochoty, pójdę sam.

Pomysł ten wydał mi się szalony, wiesz jednak, jak trudną rzeczą jest odmawiać śmiałkom. Grałem na zwłokę, chcąc zastanowić się nad słowami Maracot.

 Do jakiej głębokości chce się pan opuścić, sir? — zapytałem.

Na stole przed nim leżała mapa. Oparł koniec cyrkla w punkcie, leżącym na południowy zachód od Wysp Kanaryjskich.

 Przed rokiem sondowałem w tej części oceanu — rzekł. — Jest tu wielka otchłań. Osiągnęliśmy głębokość dwudziestu pięciu tysięcy stóp. Ja pierwszy doniosłem o tem. Tak, przypuszczam, że na przyszłych mapach oznaczoną ona będzie nazwą „Głębina Maaracota”.

 Ależ, na miły Bóg! — zawołałem. — Chyba pan nie ma zamiaru zstępować do tej otchłani?

 Nie, nie — odpowiedział z uśmiechem. — Ani podtrzymujące klatkę łańcuchy, ani nasze rury powietrzne nie wystarczą na odległość większą, niż pól mili. Chciałem właśnie wytłomaczyć panu, że wokół tej głębokiej czeluści, która jest bezwątpienia dziełem sił wulkanicznych, znajduje się wąska płaszczyzna, tworząca brzeg wzniesienia, a oddalona od powierzchni morza zaledwie o trzysta węzłów.

 Trzysta węzłów! Trzecia część mili!

 Tak, w przybliżeniu trzecia część mili. W myśl mojego planu spuszczą nas na tę podmorską ławicę w specjalnie skonstruowanej skrzyni obserwacyjnej. Zajmiemy się tam naukowemi badaniami. Przy pomocy osobnej rury porozumiewać się będziemy z okrętem i wydawać odpowiednie zlecenia. Nie spodziewam się większych trudności. Kiedy zechcemy wrócić na statek, każemy tylko podciągnąć w górę naszą stację obserwacyjną.

 A powietrze?

 Zostanie nam doprowadzone przy pomocy pompy.

 Ależ tam będzie ciemno, jak w studni.

 Tak, to prawda. Doświadczenia Fola i Sarasina na jeziorze Genewskiem świadczą, że w tej głębokości niema nawet promieni ultrafioletowych. Ale cóż to szkodzi? Światła elektrycznego dostarczą nam maszyny okrętowe i sześć dwuwoltowych suchych komór Hellesena, złączonych razem tak, aby dały prąd dwunastowoltowy. Światło to i wojskowa lampa sygnałowa Lucasa użyta jako przenośny reflektor, wystarczą do naszych celów. Czy przewiduje pan inne trudności?

 A jeśli przerwą się nasze liny powietrzne?

 Nie przerwą się. Zresztą mamy w zapasie butle ze ścieśnionem powietrzem, które wystarczą na dwadzieścia cztery godziny. I cóż, czyś pan zadowolony? Wybierzesz się ze mną?

Decyzja nie była łatwa. Mózg pracuje szybko, a wyobraźnia jest czemś niesłychanie żywem. Zdawało mi się, patrzę oczyma duszy na tę czarną skrzynię w głębinach morskich, że oddycham zepsułem powietrzem, a potem widzę, jak ściany jej pękają, wyginają się ku wewnątrz, łamią w spojeniach, a woda przenika do środka przez wszystkie szpary, przez wszystkie szczeliny. Była to powolna; okropna śmierć. Ale podniosłem oczy i spojrzałem w twarz starca, który wpatrywał się we mnie, z wyrazem egzaltacji męczennika dla Nauki. Ten rodzaj entuzjazmu zdobywa, a chociaż ma w sobie coś z szaleństwa, jest przynajmniej szlachetnym i niesamolubnym. Dałem się porwać i zerwałem się z krzesła z wyciągniętą ręką.

 Doktorze, pozostanę z tobą do końca — rzekłem.

 Wiedziałem o tem — rzekł. — Zabrałem cię z sobą ,mój młody przyjacielu, nie z powodu twoich powierzchownych wiadomości i nie — dodał z uśmiechem — z powodu zażyłych stosunków z krabami. Są inne cnoty, które mogą być bardziej pożyteczne, a to: odwaga i uczciwość. Po tym komplemencie pożegnał się ze mną. Zdaję sobie sprawę, że całą przyszłość rzuciłem na szalę i że wszystkie moje plany życiowe obróciły się wniwecz. Ostatnia łódź zdąża w stronę lądu. Muszę oddać list. Albo nie usłyszysz już o mnie, drogi Talbocie, albo otrzymasz pismo, godne przeczytania. Jeśli nie otrzymasz żadnej wiadomości, postaraj się o kamień grobowy i wrzuć go w morze, gdzieś na południe od Wysp Kanaryjskich z napisem:

 

„Tu, względnie wpobliżu, leży wszystko, co ryby zostawiły z przyjaciela mego,

CYRUSA J. HEADLEY’A”.

 

Drugim dokumentem odnoszącym się do tego wypadku jest niezrozumiała depesza, przesłana telegrafem bez drutu, a przejęta przez szereg okrętów, między innemi przez Królewski Parowiec Pocztowy Arroya. Otrzymano ją dn. 3–go października 1926 r. o godzinie 3 po południu, co dowodzi, że wysłaną została zaledwie w dwa dni po opuszczeniu przez Stratforta Wielkiej Wyspy Kanaryjskiej, jak świadczy poprzednio przytoczony list. Czas wysłania jej zgadza się naogół z czasem, kiedy to norweska barka widziała poważnie uszkodzony parowiec, pędzony przez cyklon w odległości dwustu mil na południowy zachód od Porta de la Luz. Brzmi ona w ten sposób:

 

„Płyniemy na boku. Lękam się, że położenie nasze jest beznadziejne. Zgubiliśmy już Maracota, Headley’a, Scanlana. Sytuacja niezrozumiała. Chustka Headley’a na końcu liny do sondowania w głębinie. Boże, zlituj się nad nami!

O KR. M. STRATFORD.

 

Była to ostatnia, niejasna wiadomość, przesiana przez nieszczęsny statek, a jedno zdanie było w niej tak dziwne, że ułożenie go przypisywano bliskiemu obłędu stanowi telegrafisty. W każdym razie zdawała się świadczyć jasno, że zguba okrętu była nieuchronną.

Wyjaśnienia zagadki — jeśli je można uważać za wyjaśnienie — należy szukać w opowiadaniu, ukrytem wewnątrz szklannej kuli. Uważam w pierwszym rzędzie za wskazane rozszerzyć odpowiednio krótką notatkę, jaka pojawiła się w gazetach po znalezieniu kuli. Przepisuję dosłownie odnośny ustęp z księgi okrętowej Arabelli Knowles, statku należącego do Amosa Greona, a jadącego z węglem z Cardiff do Buenos Aires.

„Wtorek, 5–go stycznia 1927. Szer. 27. 14, Dług. 28 zach. Spokój. Niebo błękitne, pokryte malemi chmurkami. Morze, jak tafla szklanna. Z drugiem uderzeniem zegara w czasie środkowej zmiany doniósł pierwszy oficer o pojawieniu się jakiegoś świecącego przedmiotu, który wyskoczył z morza, a potem opadł na powierzchnię wody. Zrazu myślał on, że to jakaś dziwna ryba, ale przyjrzawszy mu się przez lunetę, przyszedł do przekonania, że była to srebrzysta kuła lub piłka tak lekka, że leżała raczej niż pływała na powierzchni wody. Zawezwany, przyjrzałem się jej dokładnie. Była wielka, jak piłka nożna i błyszczała jasno w świetle słońca. Od okrętu dzieliła ją odległość niespełna pół mili. Zatrzymałem maszyny i wysłałem łódź pod dowództwem drugiego porucznika, który wyłowił przedmiot z morza i przyniósł go na statek.

Przy bliższych oględzinach okazało się, że była to kula zrobiona z niezwykle twardego szkła, a napełniona tak lekką substancją, że wyrzucona w górę, utrzymywała się w powietrzu przez pewien czas, jak balon dziecinny. Była prawie przezroczysta, a wewnątrz jej mogliśmy widzieć przedmiot przypominający z wyglądu zwój papieru. Materjał był jednak tak twardy, że rozbicie kuli i wydobycie zawartości jej okazało się bardzo trudne. Ponieważ nie udało się nam dokonać tego przy pomocy młota, pierwszy mechanik zgniótł ją w maszynie okrętowej. Rozbiła się wówczas na drobny pył tak, że nie pozostał żaden kawałek nadający się do zbadania. Ale papier wyjęliśmy, a przeczytawszy go przyszliśmy do przekonania, że ma on wielką wartość. Schowaliśmy zatem dokument, aby go wręczyć konsulowi angielskiemu po przyjeździe na rzekę Plata. Spędziłem na morzu trzydzieści pięć lat, ale coś podobnego nigdy mi się nie przytrafiło. Tego samego zdania jest i załoga. Pozostawiam wyjaśnienie zagadki mądrzejszym od siebie”.

Oto geneza opowiadania Cyrusa J. Headley’a, które podajemy w dosłownem brzmieniu:

 

Do kogo piszę? Zwracam się wprawdzie do całego świata, ale mam na myśli przedewszystkiem mojego przyjaciela sir J. Talbota, z Uniwersytetu w Oksfordzie, gdyż do niego wysłałem mój ostatni list, a pismo to uważam jakby za jego dokończenie. Sądzę, że jest mało prawdopodobne, aby ta kula, uniknąwszy nawet zębów rekina i wydostawszy się na powierzchnię morza, zwróciła kiedyś uwagę przejeżdżającego żeglarza, a jednak pragnę spróbować. Maracot wysyła drugą, być może zatem, że ostatecznie uda się przekazać światu naszą niezwykłą historję. Ale czy świat w nią uwierzy? Chyba, że widok szklannej kuli, wypełnionej gazem nieznanym na powierzchni ziemi, przekona wątpiących i udowodni, że chodzi tu o coś niezwykłego. Co do ciebie, jestem pewny, że ją przeczytasz z zaciekawieniem.

Jeśli ktoś pragnie wiedzieć, jak się to wszystko zaczęło i jakiem było nasze zadanie, znajdzie wyjaśnienie w liście, który do ciebie pisałem 1–go września ubiegłego roku w noc przed wyjazdem z Porta de la Luz. Mój Boże! Gdybym przypuszczał, co nas czeka, sądzę, że uciekłbym owej nocy w łodzi, płynącej w stronę lądu. Chociaż — być może, że gdybym nawet zdawał sobie z tego sprawę, nie opuściłbym Doktora i wytrwał razem z nim do końca. Tak, jestem tego pewny.

Przystępuję do opisania moich przygód od dnia, w którym opuściliśmy Wyspy Kanaryjskie.

Z chwilą, kiedy wyjechaliśmy z portu, stary Maracot ogromnie się ożywił. Nadszedł wreszcie czas działania i w człowieku tym zbudziła się niezwykła energja. Mówię ci, że chwycił za łeb całą załogę i nagiął ją do swej woli. Suchy, zgryźliwy, roztargniony profesor, zniknął nagle, ustępując miejsca ludzkiej maszynie elektrycznej, promieniejącej życiem i drżącej z nadmiaru sił. Oczy jego błyszczały za okularami, jak płomień w latami. Zdawało się, że był wszędzie, oznaczając na swojej mapie odległości, porównując uzyskane cyfry z wynikami obliczeń kapitana, musztrując Billa Scanlana, wydając mu setki niezrozumiałych poleceń, ale wszystko to robił planowo i w ściśle określonym celu. Okazało się, że zna doskonale zasady mechaniki i elektrotechniki, gdyż spędzał czas przeważnie ze Scanlanem, który pod jego kierownictwem montował z wielką ostrożnością całą maszynerję.

 To, doprawdy, ciekawe — rzekł Bill na drugi dzień. — Chodź pan i zobacz. Doktor jest w istocie zręcznym mechanikiem i pracuje jak wół.

Doznawałem nieprzyjemnego wrażenia, że oglądam własną trumnę, ale i w tym wypadku musiałbym przyznać, że było to doskonale zbudowane mauzoleum. Podłogę przymocowano do czterech ścian stalowych, a do okrągłych okien przyśrubowano szyby. W suficie znajdowały się małe drzwi; drugie podobne widniały w podłodze. Klatka stalowa wisiała na cienkiej lecz bardzo mocnej linie, która nawiniętą była na kołowrót, poruszany przy pomocy silnej maszyny, używanej przez nas zazwyczaj do dragowania. Lina, o ile mogłem wnosić, miała prawie pół mili długości. Rury powietrzne były tak samo długie, a razem z niemi biegł drut telefoniczny i drut, przeprowadzający prąd do lamp wewnątrz klatki z elektrycznych bateryj na statku, chociaż rozporządzaliśmy również osobną instalacją.

Tego dnia wieczorem zatrzymano maszyny. Barometr opad!, a ciężka czarna chmura na horyzoncie ostrzegała przed grożącem niebezpieczeństwem. Jedynym okrętem, jaki znajdował się w pobliżu, była barka płynąca pod norweską flagą. Zauważyliśmy, że żagle statku były zwinięte, jakby w przewidywaniu zbliżającej się burzy. Ale narazie pogoda była piękna, a Stratford, kołysał się łagodnie na błękitnych falach oceanu, przystrojonych białemi smugami piany. Bill Scanlan przyszedł do mojej pracowni niezwykle wzburzony.

 Słuchaj pan, Mr. Headley — rzekł. — Spuścili klatkę do studni w dnie okrętu. Czyżby doktor zamierzał zjechać w niej na dno morza?

 Tak jest, Bill. A ja z nim razem.

 ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin