Czwarta dyktatura.doc

(63 KB) Pobierz

NWLogo

ARTYKUŁ - SPOŁECZEŃSTWO

Czwarta dyktatura

Politycy rządzą krajem, a publicyści politykami. Dlatego tym razem bierzemy pod lupę właśnie dziennikarzy.

 

pic

To już nie jest czwarta władza. To już władza pierwsza bis. Wyraziści, kontrowersyjni, wpływowi i diabelnie popularni. Równać się z nimi mogą jedynie premierzy i prezydenci. W sondażu "Rzeczpospolitej" z ostatniego tygodnia, w którym Polacy wybierali stu najbardziej wpływowych ludzi w Polsce - Tomasz Lis znalazł się na czwartym miejscu. Przed nim byli tylko premier Donald Tusk i dwóch prezydentów - obecny Lech Kaczyński i Lech Wałęsa. Za nim, na piątym miejscu, prymas Józef Glemp.

Monika Olejnik zajęła w tym roku czwarte miejsce w rankingu "Forbesa" stu najbardziej wpływowych kobiet w Polsce. Zdaniem Polaków jest bardziej wpływowa niż Julia Pitera, która zajęła piąte miejsce, i tylko o jedno miejsce niżej od Hanny Gronkiewicz-Waltz. I nawet jeśli w tych rankingach jest sporo przesady, bo przeciętny Polak wyolbrzymia znaczenie publicystów, to i tak mamy do czynienia z niebywałym wprost awansem tej grupy.

- Publicyści polityczni będący marką stacji telewizyjnej to już przeszłość. Dziś są marką samą w sobie - twierdzi medioznawca prof. Wiesław Godzic. Dlatego przez kolegów po fachu i polityków już od dawna nie są traktowani jak dziennikarskie gwiazdy, tylko jako część establishmentu władzy. Zaproszeń do ich programów się nie odrzuca. Nowo wybrany premier Donald Tusk, który zapowiadał publicznie, że chce odpocząć od telewizji, zaczepiony w biegu przez Tomasza Sekielskiego i Andrzeja Morozowskiego grzecznie oświadczył do kamery, że przyjdzie do ich programu. Dla wizyty w programie "Co z tą Polską?" Jarosław Kaczyński nie wahał się zawiesić negocjacji z LPR i Samoobroną w jednym z najgorętszych momentów tworzenia IV RP. Późną nocą marszałek Marek Jurek ogłaszał przerwę po przerwie, bo premier Kaczyński siedział w polsatowskim studio i posłowie czekali, aż wróci z dywanika u Lisa.

Kiedy pytaliśmy polityków o ich kontakty z czołówką publicystów: Tomaszem Sekielskim, Andrzejem Morozowskim, Moniką Olejnik i Tomaszem Lisem, oficjalnie lał się potok kurtuazyjnych zdań o fachowości, rzetelności i ogładzie politycznej gospodarzy programów. Off the record robili się mniej salonowi. - Lisowi się nie odmawia, wiadomo, że jako dziennikarz osiągnął już wszystko. To tylko kwestia czasu, kiedy wejdzie do polityki, a jak już to zrobi, będzie bardzo wpływowy - powiedział nam jeden z czołowych polityków Prawa i Sprawiedliwości. - Olejnik? - dodał drugi. - Chimeryczna baba, która przed programem ustala granice ataku, a potem udaje, że nie było o nich mowy. Ale nie można się na nią obrażać i nie przychodzić, bo to równoznaczne ze skazaniem się na dobrowolną banicję.

To Olejnik nakłada embargo na polityków, a nie odwrotnie. Kiedy po pięciu latach bojkotu Andrzeja Leppera zaprosiła go w końcu do programu - wiadomość obiegła prasę. Po wyborach wydawało się, że wysoka fala oglądalności programów publicystycznych opadnie. Nie opadła, a wręcz odwrotnie. Dwa tygodnie temu na antenę telewizji publicznej wrócił Tomasz Lis, od razu gromadząc przed telewizorami 4,5 miliona widzów. W ostatnią środę zadebiutował Bronisław Wildstein ze swoim historyczno-politycznym show (1,6 miliona), wkrótce swój program w Polsacie - pozbawionym publicystyki po odejściu Lisa - będzie miała Dorota Gawryluk.

Dlaczego tak chętnie oglądamy programy z "gadającymi głowami", a przede wszystkim ich gospodarzy? Co wyróżnia tych najlepszych? Razem ze znawcami mediów, politykami i grupą kolegów, którzy często im zazdroszczą, szukaliśmy odpowiedzi na te pytania. Skoro są tak wpływowi, skoro mają taką władzę, czas im spojrzeć na ręce. I wytknąć słabości. Zapraszamy do przeglądu kadr czwartej władzy, tej telewizyjnej.

Świecki Mesjasz
Nie jest już publicystą, tylko liderem nowego ruchu społecznego - na razie bez nazwy. Kimś w rodzaju Świeckiego Mesjasza. Jego wieczory autorskie przypominają wiece polityczne. Napędza nadzieję Polaków na zmiany, co pokazała bardzo wysoka oglądalność pierwszego odcinka jego nowego programu. Tytuł "Tomasz Lis na żywo" mówi wszystko: prowadzący jest najważniejszym gościem i głównym elementem scenografii. Polskim Larrym Kingiem z amerykańskiego "Larry King Live". Tyle że zamiast słynnych szelek Lis nosi błękitne koszule (błękit to kolor ludzi sukcesu) i bardzo eleganckie, dopasowane szare garnitury z błękitnym refleksem (odcień szarości wzbudza zaufanie).

Bo Lis w przeciwieństwie do Larry'ego Kinga kreuje się na męża stanu, a nie publicystę. I coraz bardziej to właśnie polityk przemawia przez niego, a nie dziennikarz. Medioznawca Maciej Mrozowski nazywa jego styl dumną publicystyką, dodając jednak, że duma zabija ciekawość. Larry King, który podobnie jak Lis ma opinię dociekliwego eksperta, inspiruje, wyciąga nowe wątki, jest ciekawy swojego rozmówcy. Zaś Lis często spogląda na niego z góry. To jednak daje mu siłę, która często przydaje się w konfrontacji z rozmówcą. Pokazał ją przygotowując materiał o rosyjskich wyborach. Ani o centymetr nie cofnął twarzy, kiedy proputinowski publicysta - zapytany, czy jest "kremlowską kurwą" - zaczął machać rękami i grozić rękoczynami. Lis zachował jednak zimną krew i spokojnie dociskał rozmówcę dalej.

Kiler na obcasach
Odpowiadaj albo giń! Jeremy Paxman jest gospodarzem programu "Newsnight" w BBC i dorobił się w języku angielskim nawet własnego przymiotnika paxmanesque, który oznacza nieustępliwy, agresywny, czasami wręcz chamski styl prowadzenia rozmowy. Potrafił zadać Michaelowi Howardowi - wówczas ministrowi spraw wewnętrznych - dwanaście razy z rzędu to samo pytanie. Kpił w żywe oczy z Tony'ego Blaira i przypominał mu, że "ktoś tu jest premierem, a ktoś zadaje pytania". A wszystko w eleganckich, białych rękawiczkach, tak że nie sposób obrazić się i wyjść z programu, nie wychodząc przy tym na durnia.

Monika Olejnik bywa paxmanesque, ale częściej jest po prostu impertynencka - jak wtedy, kiedy wyrzuciła ze studia radiowego Leszka Millera, który na każde jej pytanie odpowiadał, że nie wie albo nie ma nic do powiedzenia. "To dziękuję panu bardzo, szkoda pana czasu, słuchaczy i mojego" - wypaliła bez ceregieli. Lub kiedy rugała Romana Giertycha i Przemysława Gosiewskiego za błędy językowe: "proszę panią" i "włanczać". Czasem jednak jej pytania masakrują polityków. Jak byłego ministra edukacji Giertycha, któremu udowodniła nieznajomość podstawowych lektur szkolnych (twierdził, że "Naszą szkapę" napisał Sienkiewicz). Albo Grzegorza Napieralskiego z SLD, który atakował Kościół za to, że ściąga od wiernych coraz więcej pieniędzy za śluby, chrzty czy pogrzeby. Napieralski twierdził, że Polacy mają dosyć tych opłat. Olejnik oddała do niego serię krótkich strzałów: "Czy ma pan żonę?", "Czy wziął pan ślub kościelny?", "Czy zapłacił pan za ślub?". Za każdym razem padała odpowiedź twierdząca. Olejnik zapytała więc: "Czy ktoś kazał panu to zrobić?". Głucha cisza.

Maciej Mrozowski twierdzi, że zasypywanie rozmówcy krótkimi pytaniami to sposób na mało wymagającego widza. Dociekliwszy już po kilku minutach widzi, że Olejnik nie zmierza do żadnej puenty. Wyrazisty image publicystki w połączeniu z klasyczną słowiańską urodą uczynił z niej ikonę mody. Któż inny może sobie pozwolić na wywiad z ważnym politykiem w krótkiej, fikuśnej, czarnej kurtce skórzanej ozdobionej tu i ówdzie suwakami, granatowej sukience eksponującej kolana, fioletowych rajstopach i butach na obcasie? A do tego w długich efektownych kolczykach? Tylko ktoś, kto ma pewność, że przy każdym polityku będzie większą gwiazdą.

Faceci w czerni prawie jak CBA
O ile Tomasz Lis w nieformalnym rządzie IV władzy pełniłby funkcję premiera, ten duet znakomicie nadaje się na podwójnego szefa CBA. To u nich pokazano "taśmy prawdy" z Renatą Beger w roli głównej, u nich Andrzej Lepper stanął twarzą w twarz z członkami swojej partii, którzy musieli płacić za miejsca na listach wyborczych, to u nich pojawił się po raz pierwszy po wyjściu z aresztu Marek Dochnal i wyciągnął kwity na dziennikarkę Dorotę Kanię. Tyle że jak na śledczych z prawdziwego zdarzenia bywają zbyt łagodni. Brakuje im często odwagi, a czasem rzetelnego przygotowania, żeby docisnąć swoich rozmówców do końca.

Tak było, kiedy odwiedził ich ochroniarz Aleksandra Gudzowatego, Marcin Kossek. Zbaranieli, bo przygotowani byli na wizytę osiłka z wielkim karkiem, a usiadł przed nimi przyszły doktor psychologii. Tak było, kiedy nie pokazali całości zeznań prostytutki Natalii, która opowiadała pikantne historie o igraszkach miłosnych w siedzibie partii byłego wicepremiera. Nie pociągnęli wątku. Byli zawstydzeni czy nie wytrzymali napięcia, bo Lepper wydawał się bliski opuszczenia ich programu? Wystudiowany luz dwugłowego smoka legł też w gruzach, gdy Jacek Kurski zarzucił im, że stoją za nimi służby specjalne. Sekielski z trudem uspokoił kolegę, który kwitował słowa polityka głośnym, pogardliwym śmiechem. Zapatrzeni w Dodę zapomnieli też, że premierowi także można stawiać trudne pytania. - Sekielski i Morozowski są jak jeden organizm - ocenia medioznawca prof. Wiesław Godzic. Pojedynczo są już o wiele mniej barwni. Widać to nawet w stylu ubierania. W "Teraz my" trzymani są twardą ręką, a gdy tylko uciekną z planu, od razu zmieniają stroje. Na gorsze. W jednym z programów, którego byli gośćmi, Morozowski wybrał styl a` la ubogi student (dżinsy i za duża koszula), a Sekielski założył kurtkę skórzaną, co miało wyglądać rock'n'rollowo. A wyszło cinkciarsko.

Pan Śniadanko
Bogdan Rymanowski określa swój program słowami "od jatki do biesiadki" Tłumaczy, że chociaż często dochodzi do ostrych spięć, to jednak formuła - bez krawata, przy kawie i ciasteczkach - sprawia, że goście muszą mieć dystans, błysnąć dowcipem, wyluzować się. I faktycznie tak się dzieje, dzięki czemu politykom czasami wymsknie się coś, czego nie powiedzieliby u Moniki Olejnik, gdzie cały czas muszą trzymać gardę. Do stałego grona gości należą Stefan Niesiołowski, Ryszard Kalisz i Michał Kamiński. To ta trójka ciągnie program. Tylko u Rymanowskiego Ryszard Kalisz może powiedzieć do odwiecznego wroga Tadeusza Cymańskiego z PiS: "Tadziu, nie zapominaj o linii partii", klepiąc go przy tym po ramieniu, aby za chwilę grzmieć o "oczywistych nieprawdach wypowiadanych przez posła Cymańskiego". Dzięki temu program obnaża teatr, jaki serwują nam politycy pod krawatami.

Jednak poza tym, że fajnie się ogląda, żadnej wiedzy z "Kawy" nie wyniesiemy. Głównie dlatego, że Rymanowski jest grzecznym chłopcem polskich mediów. U niego wszystko jest nienaganne. Ładne ubrania, ładne maniery, ładny uśmiech. Fryzura zawsze tak ułożona, by nie odstawał choćby jeden włosek (czasem przy pomocy zbyt dużej ilości lakieru/żelu/gumy). Scenografia jest równie bezpieczna, co garderoba Rymanowskiego: beże, brązy, błękity i szarości. Mydlana jak osobowość gospodarza. Tak mydlana, że medioznawca Maciej Mrozowski twierdzi, że program mógłby się toczyć bez prowadzącego.

Telekaznodzieja
Wszyscy go cenią za wyrazistość i na tym zazwyczaj kończy się lista jego atutów. Zarzutów jest o wiele więcej. Jego program nie ma nic wspólnego z publicystyką, bo z założenia nie próbuje dojść prawdy. Narzuca nam swoje poglądy i nie znosi przy tym sprzeciwu - mówi Mrozowski. Inny ekspert profesor, były członek rady nadzorczej TVP Tadeusz Kowalski dodaje: - To kompromitacja idei misji publicznej.

A sposobów na przekonanie widzów do swoich racji Pospieszalski wypracował całą paletę. Potrafi tak dobrać gości, by wrogowie jego poglądów byli mniej wygadani i najlepiej pozostawali jeszcze w mniejszości. W programie o ustawie medialnej dwóch posłów PO musiało odpierać ataki nie tylko pary polityków PiS, ale także pracownika TVP, dziennikarza i oczywiście samego Pospieszalskiego. Swoje przekonania doskonale potrafi wzmocnić sarkazmem i ironią. Choćby wtedy, gdy w programie o edukacji seksualnej wyginał się i śpiewał o tym, jak dobrze jest mieć dwóch ojców. A miał jedynie przeczytać tłumaczenie holenderskiej piosenki dla dzieci.

Mowa ciała Pospieszalskiego jest ważnym elementem programu. Dziennikarz składa dłonie w koszyczek, tak by opuszki palców jednej rozczapierzonej dłoni dotykały opuszków palców drugiej, co ma świadczyć o profesjonalizmie i pewności siebie. Moduluje głos niczym ksiądz odprawiający mszę. Często dotyka ręką czoła albo brwi - a to świadczy o refleksyjności i wykazuje mądrość głęboko przemyślanych wypowiedzi. Z kolei jego ogólna mobilność ("Warto rozmawiać" to bodaj jedyny program publicystyczny, w którym prowadzący nieustannie kręci się po studiu) przerywana zastygłymi pozami ma sugerować, że Pospieszalski otwarty jest na wszelkie poglądy i wszystkich traktuje równo. - Bliżej mu jednak do showmanów w rodzaju Jerry'ego Springera niż do poważnych publicystów. Tak jak Springer Pospieszalski natychmiast przerywa gościom, gdy rozmowa zmierza w złym dla niego kierunku.

Natomiast gdy trzyma się ustalonej linii ideologicznej, pojawia się na jego ustach lekki uśmiech - mówi Godzic. Powodów do śmiechu Pospieszalski ma jednak coraz mniej, bo oglądalność jego programu spada. Kiedy startował w TVP prezesa Jana Dworaka, był forpocztą prawicowej publicystyki, która miała dopiero nadejść z rządem Kaczyńskiego. Oglądało go dwa razy więcej widzów, bo nie miał żadnej konkurencji. Dziś jest jednym z wielu w telewizji Andrzeja Urbańskiego. Demonstracja własnych poglądów i ideowe ataki na innowierców już nie wystarczą, by zatrzymać widza przed telewizorem. Rząd PiS dawał nam codziennie taką dawkę lżenia politycznych przeciwników, że program Pospieszalskiego zwyczajnie przy tym zbladł.

Wyjście z cienia
Czy czołowy łowca esbeków i tropiciel tajnych współpracowników może zrobić obiektywny show z politykami? Sam Wildstein mówi, że "Cienie" to program o historii obecnej w naszej teraźniejszości i "o przeszłości, która nie jest przeszłością". Przekładając na nasze chodzi o to, że wyciągniemy peerelowskie grzechy i pokażemy, jak się z nimi nie rozliczono. Obawialiśmy się rytualnego kopania Adama Michnika i "Gazety Wyborczej", a dostaliśmy niezły program historyczny, poświęcony milicjantom, których w PRL szykanowano za próbę założenia związku zawodowego na początku lat 80., a po 1989 roku sekowano, bo - zdaniem Wildsteina - nie byli częścią układu. W studiu był Krzysztof Janik, poza studiem Ludwik Dorn, wywiady były przeplatane reportażami i jeśli "Cienie" utrzymają poziom, mogą być jednym z ważniejszych elementów dyskusji o najnowszej historii Polski.

Szkoda tylko, że wyglądają tak przaśnie. Prymitywne logo zwiastuje scenografię, która stylistycznie lokuje się między pamiętną "Sondą" z lat 80. a "Wieczorami ezoterycznymi" w EzoTV z udziałem wróżek, tarocistek i jasnowidzów. A to dlatego, że ustawione w studiu parawany ozdobiono fragmentami starych dokumentów pisanych na maszynie; a taka czcionka z daleka wygląda na hieroglify albo alfabet runiczny. Sam Wildstein ubrany jest przyzwoicie. Może tylko nie pasuje mu czerwony krawat, który w kontekście programu tropiącego zbrodnie komunizmu nie kojarzy się najlepiej.

Dyżurna ruchu
U Rymanowskiego politycy pokazują ludzką twarz, u Joanny Lichockiej wymieniają się politycznymi frazesami. Z jednej strony to wina archaicznej formuły programu, opierającego się na pomyśle: wpuśćmy do studia polityków (przedstawicieli wszystkich sejmowych partii plus kogoś od prezydenta) i zobaczymy co się stanie. Z drugiej - samej prowadzącej, która robi wszystko, by poczuli się w studiu jak na partyjnym wiecu. "Zaraz będzie się mógł pan odnieść do tematu" - te słowa najczęściej padają z ust Lichockiej. Jej rola polega na kierowaniu ruchem wzajemnych pretensji i ataków. Nie próbuje nawet nakłaniać polityków do rzeczowych odpowiedzi. Gdy jej nie dostaje, zmienia rozmówcę. O merytorycznej dyskusji nie ma mowy.

W taki sposób "Forum" dogorywa po banicji z Jedynki do TVP Info, gdzie nie pomagają mu nawet eksperci oceniający po mentorsku sprzeczki polityków. - To jest największe kuriozum tego programu: zaprasza się gości do dyskusji, a później ucisza się ich, by na ich temat porozmawiać mogli inni - mówi Mrozowski. Równie kuriozalny jak loża ekspertów jest wystrój studia. Jego centralnym elementem jest dziwaczny stół - a właściwie kilka zsuniętych ze sobą drewnianych i szklanych stołów, coś na kształt gigantycznego znaku radioaktywności. Sama Lichocka jest tak ubrana, by nikt nie pomyślał, że dobrze zarabia - za mała welurowa marynarka, biedny top pod spodem, żadnej biżuterii. Ale w epoce telewizyjnych rewii ta skromność może być nawet cnotą.

Człowiek orkiestra
Prawdziwy one-man-show. Zbyt młody kogut bojowy. Chciałby dziobnąć, ale mu nie wychodzi - tak o Jacku Karnowskim mówi Maciej Mrozowski. I to by było na tyle.

Współpraca: Zygmunt Miłoszewski, Jolanta Molińska, Bartosz Janiszewski

Dane o oglądalności: AGB Nielsen Media Research, 1 lutego - 5 marca 2008 roku

 

Violetta Ozminkowski, Jacek Romanowicz, Michał Zaczyński

 

...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin