03.pdf

(1837 KB) Pobierz
653527189 UNPDF
w nUMerze
Szanowni Państwo!
Janusz Kujawa
Artykuł wstępny . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
Tadeusz Tondera
Mój „sportowy” Rzeszów . . . . . . . . . . . . . . 2
Stefania Obara
Garść wspomnień . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 4
Karina Bester
Różne oblicza Podkarpacia
Święta u Łemków . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 6
nienie nam takich właśnie materiałów, często
niesłusznie kwalifikowanych jako interesujące
tylko rodzinę. Żywa reakcja czytelników dowo-
dzi, jak często mylący może być taki sąd. Pew-
ne niedyskrecje czy nazbyt subiektywne opinie
po latach z pewnością nikomu nie zaszkodzą.
Jeśli zaś zdarzy się, że autor przedstawił ja-
kieś wydarzenie nie do końca zgodnie z fak-
tami, będzie okazja, by takie nieprawdziwe
opowieści skorygować. Pewnym novum w ta-
kim prezentowaniu wspomnień jest wywiad
z p. Mieczysławem Skotnickim, będący frag-
mentem przemiłej rozmowy, którą mieliśmy
przyjemność odbyć w domu naszego gospoda-
rza – dawnym dworku na obrzeżach Tyczy-
na. Mam nadzieję, że będziemy mieć jeszcze
niejedną okazję podzielenia się z czytelnika-
mi plonem takich spotkań – wywiadów. Arty-
kuł „Pamięć ciągle żywa” porządkuje, a także
poszerza naszą wiedzę o wojennych stratach
ludności naszego miasta, która wraz z upły-
wem lat staje się coraz mniej osobista, a bar-
dziej „książkowa”. Uprzedzając pytania – wy-
jaśniamy. Kilka wcześniej zapowiedzianych
kontynuacji wciąż czeka na stosowną okazję
lub miejsce, by do nich powrócić. Prosimy za-
tem o cierpliwość i wyrozumiałość. Historia
to przede wszystkim ludzie, ci często nieza-
uważani pośród codziennej gonitwy, a będący
żywymi skarbnicami wiedzy o czasach minio-
nych, oraz ci już zmarli. Przesłanie, które czę-
sto nieśli nam oni swoim życiem czeka wciąż
jeszcze na odkrycie. W tym dziale biograficz-
nym obok wspomnianego już M. Skotnickiego,
spotkamy jeszcze p. S. Sojową, zaś wspomnie-
niem obejmiemy K. Kaszubę, A. Zagórskiego
oraz D. Stachurę. To oczywiście nie wszystko,
co znajdziecie Państwo na kartach niniejszego
numeru. Brak tam także tych najciekawszych
opowieści. Tych, które nie zostały jeszcze opo-
wiedziane, wysłuchane i spisane. Nie przez nas,
lecz przez Was drodzy Czytelnicy. Więc nie tra-
cąc czasu szukajmy wokół siebie śladów prze-
szłości, wyjmujmy aparaty, dyktafony czy ka-
mery. Może jeszcze zdążymy, zanim będzie
za późno. Na koniec chcemy wyrazić wspól-
ną radość, że jest nas coraz więcej i że słowo
„ślad” coraz powszechniej kojarzone jest z na-
szym stowarzyszeniem i pismem. Za to wszyst-
kim, którzy się do tego przyczynili, pragniemy
serdecznie podziękować. Tyle słów i tak przy-
długiego wstępu. Żegnamy się do następnego
numeru, który już przygotowujemy.
W imieniu redakcji życzę miłej lektury
Janusz Kujawa
Redaktor naczelny
Jan Lucjan Wyciślak
Chrzest Litwy . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 8
Grzegorz Ostasz
Pułkownik Mieczysław Wałęga . . . . . . . . 2
Janusz Kujawa
W strugach „BURZY” na ulicach Tyczyna
– rozmowa z kpt. M. Skotnickim . . . . . . 3
Witamy po raz trzeci! To jeszcze niewiele,
ale zapewne wystarczająco dużo, by już wie-
dzieć, czego się po sobie wzajemnie spodziewać.
Czytelnicy coraz lepiej czują, jakie tematy in-
teresują nas najbardziej i w jaki sposób chcemy
je przedstawiać. My także dzięki Państwa uwa-
gom i sugestiom zaczynamy poznawać Wasze
oczekiwania wobec naszego pisma. W bieżącym
numerze będzie dużo kontynuacji już tradycyj-
nych działów, ale pojawią się także nowości.
Sięgniemy w nieco bardziej odległe dzieje, za-
glądając równocześnie nieco dalej od Rzeszo-
wa, będącego jednak wciąż centrum naszych
zainteresowań. Niektóre nowe tematy pojawiają
się w sposób przemyślany, jak np. temat obycza-
jów świątecznych u Łemków. Inne w brutalny
sposób przyniosło życie – jak np. wspomnie-
nia pośmiertne o niedawno zmarłych. Szcze-
gólnym smutkiem napełniła nas wiadomość
o śmierci p. Kazimierza Kaszuby. W poprzed-
nim numerze zamieściliśmy jego wspomnie-
nie o nieudanej akcji pomocy dla Powstania
Warszawskiego i krótką relację ze spotkania
z nim w Domu Kombatanta. Po tej rozmowie
obiecaliśmy sobie, że w przyszłości wrócimy
jeszcze do niektórych wątków jego bogatej bio-
grafii. To już niestety nie będzie możliwe. Po-
zostanie w naszej pamięci fakt, że dosłownie
kilka dni przed śmiercią pan Kazimierz otrzy-
mał numer „Śladu” z jego artykułem – z czego
bardzo się ucieszył. W niejako naturalny spo-
sób w życie każdego pisma historycznego in-
gerują aktualnie obchodzone rocznice i świę-
ta, jak np. Chrzest Litwy. Stałym działem stają
się wspomnienia: tym razem sportowe Tadeu-
sza Tondery oraz poświęcone rodzinnym stro-
nom – Straszydlu – p. Stefanii Obary. Wiemy,
że te na poły osobiste wycieczki w przeszłość
cieszą się dużym zainteresowaniem czytelni-
ków. Chcemy, by stanowiły one ważny element
każdego numeru. Pozwalamy sobie więc wystą-
pić do Państwa z pierwszym apelem o udostęp-
Ewa Rabczak
Pamięć ciągle żywa . . . . . . . . . . . . . . . . . . 6
Marek Soja
Strażniczka pamięci o Katyniu . . . . . . . 9
Urszula Szymańska-Kujawa
Zróbmy wrzawę wokół Wrzaw! . . . . . . . 2
Z życia stowarzyszenia . . . . . . . . . . . . . . . 22
Renata Pasternak
Szlakiem rzeszowskich nośników
pamięci historycznej . . . . . . . . . . . . . . . . . 24
Odeszli na wieczną wartę . . . . . . . . . . . . 25
Dociekliwy
Cuda i guziki – felieton. . . . . . . . . . . . . . . 28
KwartalniK
SPołeczno-hiStoryczny
„Ślad”
numer 3–4/2007 (4–5)
Kwartalnik wydawany jest przez Regionalne
Stowarzyszenie Pamięci Historycznej
„ŚLAD”, przy współpracy Instytutu Historii
Uniwersytetu Rzeszowskiego.
redakcja : Jadwiga Hoff, ks. Stanisław
Nabywaniec, Tadeusz Ochenduszko, Urszula
Szymańska-Kujawa, Wacław Wierzbieniec
redaktor naczelny : Janusz Kujawa
Korekta : Katarzyna Mikluszka,
Anna Mazurkiewicz
Zdjęcia na okładce: (od lewej)
S. Obara, D. Stachura, A. Zagórski, K. Kaszuba
adres redakcji :
Zespół Szkół Ogólnokształcących nr 3,
ul. Wyspiańskiego 6a, 35– Rzeszów
e-mail: stowarzyszenieslad@wp.pl
www.slad.go.pl
tel. kom. 692 45 389
druk :
tel./faks 07 86 26 69, 07 852 3 62
e-mail: mitel@mitel.com.pl • www.mitel.com.pl
Wydawnictwo i Drukarnia
653527189.006.png 653527189.007.png
 
Tadeusz Tondera
Mój „sportowy” Rzeszów
Z opowiadań rodziców dowiedzie-
liśmy się, jak to w młodości spędzali
oni wolny czas. Mama, jako panien-
ka, należała do Sokoła i ćwiczyła
gimnastykę, jazdę na łyżwach i tań-
ce. Ojciec również był czynny w So-
kole, a przejmując po moim wujku
Stanisławie Marcinkiewiczu funk-
cje w zarządzie Resovii, a później
prezesurę, wiele czasu i pieniędzy
poświęcił klubowi. Ja już pamiętam,
jak wiele wysiłku włożył w budowę
boiska piłkarskiego przy ul. Krakow-
skiej, gdzie poza ogrodzeniem, wybu-
dowano kręgielnię, korty tenisowe
i studnię, bo jeszcze wtedy nie było
wodociągów. Dla postawienia klu-
bu na jakimś poziomie, trzeba było
go wyposażyć w sprzęt i w ubiory. Oj-
ciec zakupił piłki, a buty piłkarskie,
których nie było w handlu, zrobił,
a właściwie przerabiał, wynajęty przez
ojca szewc – Jan Ciupak. Zakupione
przez ojca w 7. pułku piechoty (po
znajomości) trzewiki wojskowe tzw.
komyszniaki, przystosowywał, odry-
wając zelówki nabite ćwiekami i ob-
casy, a mocując korki.
do których mieliśmy dostęp, a póź-
niej stawy powstałe na kopalni gliny,
były wymarzone do realizacji zapędów
sportowych dla nas, młodych zapaleń-
ców oraz ich kolegów, którzy chętnie
się przyłączali. Zwłaszcza że matka
umiała ich zachęcić, robiąc po trenin-
gu smaczne podwieczorki.
Od wczesnej młodości jeździliśmy
na łyżwach. Ja jako mały brzdąc, wi-
dząc jak wyglądały holenderki mojej
mamy, mocowane do bucików za po-
mocą żabek, z mocno zakręconym
noskiem, wymyśliłem, że wystarczy
łyżka do butów. Mieliśmy blaszaną,
z zakrzywionym noskiem, która po-
łożona na wyfroterowanej podłodze,
udawała łyżwę, a po wstawieniu bu-
cika w ten zagięty nosek, ślizgała się
i to był początek jazdy na łyżwach.
Potem, chcąc zapoznać się z lodem
(a zimy były srogie i 3 miesiące była
ślizgawka na Wisłoku oraz później
na stawie) ślizgaliśmy się na butach,
i podkówkach. Do tego trzeba było
mieć koniecznie przybite do obca-
sów podkówki. Tak oswojeni z lodem,
gdy podrośliśmy i ja miałem już 0
lat – dostałem pierwsze łyżwy, które
miały ciekawą konstrukcję mocującą
łyżwę do buta. Jedną dźwignią zsu-
wało się żabki do podeszwy i obcasa.
Potem dostałem nowocześniejsze,
gdzie jeszcze musiało się do obcasa
przymocowywać blaszkę z otworem,
do którego wchodziła główka mo-
cująca, a po przekręceniu go o 90 o ,
utrzymywała tył, a do podeszwy trze-
ba było zacisnąć kluczykiem żabki.
Młodsi bracia w międzyczasie zapo-
znawali się z jazdą, stawiając pierw-
sze kroki na łyżwach wymyślonych
przez ojca i wykonanych w warszta-
tach cegielni. Były to łyżwy o dwóch
nożach – dwie płazy, przymocowane
do deseczki o kształcie podeszwy bu-
cika dziecięcego, które rzemieniami
przypinało się do butów. To pozwa-
lało oswoić się z lodem, nie męcząc
nóg w kostkach, bo dwie płazy roz-
stawione utrzymywały bucik w pra-
widłowym położeniu. I tak maluchy
mocowały się i oswajały z łyżwami,
które dla mnie były już wysłużone,
a ja dostałem nowe.
Gdy na kopalni pokazały się źródła
i można było zalać wyrobisko, ojciec
wybudował kanał odprowadzający
nadmiar wody do Wisłoka. W zi-
mie, po jego zamarznięciu urządził
dla Resovii ślizgawkę. Szatnia była
ogrzewana, tanie bilety, bo trzeba
było opłacić człowieka, który pole-
wał lód i odmiatał.
Zaczęliśmy próbować nie tylko
jazdy figurowej, ale także hokeja.
Kije robiliśmy początkowo ze zbija-
nych łopatek i trzonka. To wprawdzie
nie było podobne do oryginalnych
kijków hokejowych, ale pozwalało
opanować prowadzenie krążka i imi-
tację strzałów. Ojciec w końcu kupił
oryginalne kije kanadyjskie, zrobio-
no bramki, bandy z pojedynczych
desek, bramki i zaczęły się poważne
treningi. Ja i brat Janek, który świet-
nie jeździł, oraz dwaj bracia Dżero-
wicze stanowiliśmy trzon pierwszej
drużyny hokejowej Resovii. Mie-
liśmy już oryginalne łyżwy kana-
dyjskie CCM mocowane do butów,
a ochraniacze dla bramkarza zro-
bił za pieniądze ojca rymarz. Wyko-
nane były one z brezentu, wypcha-
ne słomą, ale na początek musiały
wystarczyć. Kije szybko potrzaska-
ły się – więc trzeba było na ich miej-
sce coś wymyśleć. I na szczęście był
w cegielni wspaniały stolarz – pan
Widurek. Ponieważ umiał on giąć
drewno i wiedział, jakie najlepiej
będzie się nadawać na kije hokejo-
we, kazał kupić ojcu bale z brzostu.
Po ugotowaniu w specjalnym pojem-
niku, zagięte na formie suszyły się
po wypaleniu cegły, a potem cięto
Mama natomiast zatrudniała kraw-
cową – panią Świerkową, która cały-
mi dniami szyła w kuchni koszulki
i spodenki oraz wykonywała emble-
maty resovii, naszywając je na ubra-
nia sportowe. Świadczenia ze strony
matki zostały pozytywnie ocenione
przez lwowski okręgowy związek
Piłki nożnej, bo otrzymała, chyba
jako jedyna kobieta w tej dziedzinie
sportu, odznakę „zasłużonemu dla
Piłki nożnej”.
W takiej atmosferze wychowywa-
liśmy się. Było nas trzech i od wczes-
nej młodości mieliśmy doskonałe
warunki, bo mieszkaliśmy w służbo-
wym mieszkaniu w Cegielni Miejskiej
przy Rejtana 0, gdzie i mieszkanie,
i budynki fabryczne, ogrody i przy-
ległe błonia, łąki, Wisłok i warsztaty,
2
653527189.008.png
 
je na 3-cm surówki, które obrabiało
się strugiem, nadając kształt kija le-
wego i prawego. To było osiągnięcie,
które pozwoliło nam grać bez więk-
szych wydatków.
Podobnie poradziliśmy sobie
z nartami.
jaków. Ponieważ było nas trzech
– poszła seria jedynek o nazwie T.
J. S. – z jednym żebrem w połowie,
z bardzo wąskimi dziobami i rufą,
a kokpity pokryte blachą. Wiosła ro-
biliśmy składane i trzeba było umieć
trzymać równowagę. Były to bar-
dzo wywrotne i bardzo zwrotne ka-
jaki, ale za to śmigały po prądach.
To były chyba pierwsze kajaki w Rze-
szowie.
Potem zrobiliśmy łódź wiosłową,
w której mogło się zmieścić 5 osób,
a wioślarz miał okazję pogimnasty-
kować plecy i mięśnie rąk, z czego
często korzystał wujek Marcin.
Raz, w przeglądzie sportowym, po-
kazało się zdjęcie łodzi wyścigowej,
jedynki, tzw. skichu. Wykonane by-
ło z mostu, gdzieś w Londynie, w taki
sposób, że można było wyliczyć wy-
miary łodzi w rzeczywistości. Pozo-
stało dobrać odpowiednie materia-
ły na konstrukcję kadłuba, zrobić
wiosła jesionowe z jednego kawałka
drewna i już gotowe! Łódź stanowiła
wielkie widowisko dla rzeszowiaków,
zwłaszcza, że szybkość jej była zawrot-
nie duża w porównaniu z kajakami.
Ale trzeba było umieć na niej siedzieć
i uważać zwłaszcza przy wsiadaniu
i wysiadaniu, aby się nie skąpać.
Przyszła wojna, sport został skie-
rowany na inne tory. Przydał się, gdy
pieszo przebyliśmy trasę, uciekając
na Wschód przed nadciągającą armią
niemiecką. A poszliśmy do Włodzi-
mierza Wołyńskiego, Kowla i Brześ-
cia, a dopiero z Brześcia dojechali-
śmy do Baranowicz i Stołpców. Stąd
musieliśmy po kilku dniach, po „wy-
zwoleniu” tych terenów przez Armię
Radziecką, uciekać i po wielu pery-
petiach wróciliśmy do Rzeszowa.
do Warszawy, a później do Katowic,
gdzie po kursach i praktycznych za-
jęciach zostałem sędzią i sędziowałem
nawet mistrzostwa Polski w Zako-
panem i Nowym Targu. Gdy pra-
cowałem w Nowym Targu w latach
948–950, uprawiałem narciarstwo
i łyżwiarstwo, przy czym tam nauczy-
łem się, jak naprawdę jeździć w gó-
rach na nartach.
Góry poznałem dopiero po wyzwo-
leniu, kiedy były dostępne wczasy. Po-
nieważ lubiłem wspinaczkę, sprawi-
łem sobie buty z okuciami i mogłem
spokojnie wędrować poprzez Tatry,
Karkonosze, Góry Sowie – gdzie za-
wsze montowałem grupkę miłośni-
ków gór. Mając doskonałe mapy, ba-
wiłem się w przewodnika i w lecie,
i w zimie na nartach.
Gdy z przemysłu przeniosłem się
do szkolnictwa, aby z żoną, która
skończyła studia nauczycielskie mieć
wspólne wakacje – nie mogąc uczest-
niczyć w kursach sędziowania jazdy
figurowej (niemożliwość uzyskania
zwolnień), pozostała mi amator-
ska jazda na motocyklu, a później
samochodowa. To pozwoliło zwie-
dzić całą Polskę. Życie motocyklo-
we koncentrowało się u inżyniera
Stanisza w naszym klubie podwór-
kowym, gdzie kilku zapaleńców wy-
mieniało doświadczenia na temat
utrzymania i obsługi różnych powo-
jennych marek motocykli. Było też
miejscem omawiania trasy rajdów
i wspólnych wycieczek, przy czym
z tego klubu podwórkowego wyszło
wielu działaczy Polskiego Związku
Motorowego.
Sport, który zaszczepili mi rodzice,
pozwolił mi na utrzymanie do póź-
nego wieku sprawności, dzięki nie-
mu mając 86. rok, jeszcze jakoś się
trzymam. Niestety, nie udało mi się
zarazić sportem moich dzieci, gdyż
one wychowywały się w innych niż
my warunkach, co wyraźnie odbiło
się na ich stanie zdrowia.
Teraz, na starość, pozostały tyl-
ko spacery po ścieżkach nad Wisło-
kiem, który na zawsze będzie zwią-
zany z moją młodością.
Pierwsze narty, oryginalne hi-
kory norweskie, miał Staszek Kra-
jewski. Były to narty bardzo długie,
w połowie bardzo grube – miały tam
wydłubany otwór, przez który był
przesuwany rzemień do mocowa-
nia obcasa.
Szczęki były stałe, więc po zrobie-
niu formy do kształtowania wygięć
noska i całości, zakupił ojciec jesion
ogrodowy i pan Widurek na podsta-
wie rysunków wymiarowych robił
deski. Te z kolei w zaślepionej z jed-
nej strony rurze zaparzało się, gięło
i suszyło w komorze ceglanej, później
politura, impregnacja i dawało to do-
skonałe wyniki. Na takich deskach
– nartach jeździliśmy na Zalesie, do
Matysówki i nawet zabrałem je póź-
niej do Lwowa, gdzie były wspaniałe
tereny i można było przyjemnie po-
hasać w dzień wolny od zajęć.
Nie skończyło się na łyżwach
i nartach, bo przecież Wisłok stwa-
rzał nowe możliwości, a był on inny
niż dzisiaj. Po pierwsze, w okolicy
Lisiej Góry był dziki, z płyciznami,
głębiami i zakolami pięknie zaroś-
niętymi wikliną. Można było nie-
raz spotkać zimorodka, można było
w nocy na gruntówkę łapać brza-
ny. Teraz Wisłok to obetonowany
ściek. A wtedy co roku na wiosnę
wylewał, gdy płynęły lody i w jesie-
ni, gdy padały deszcze. Woda była
szalona: wiry, prądy – więc nam
rodzice nie pozwalali się tam ba-
wić (zdarzały się wypadki utonięć)
dopóki nie nauczyliśmy się pływać
na kontrolowanych głębokościach
stawu po gliniance. Sami nauczyli-
śmy się różnych stylów, a szczegól-
nie młodszy brat Janek opanował
kraula i pływał doskonale. Więc
gdy woda była przez nas opano-
wana, zaczęło się budowanie ka-
za okupacji o sporcie nie było
mowy, a po wyzwoleniu, gdy zaczą-
łem pracować w przemyśle, zająłem
się sportem motorowym. Uruchomi-
liśmy żużel, rajdy motocyklowe.
Ja też byłem czynnym zawodni-
kiem w „Ogniwie” Resovia. Jako mi-
łośnik łyżew, zostałem skierowany
na kurs sędziowski jazdy figurowej
3
653527189.001.png
 
nie tylko łódki i kajaki były na-
szym sportem. na łąkach i między bu-
dynkami cegielni a wisłokiem mieli-
śmy urządzone boisko do koszykówki,
skocznię i rzutnię. Ćwiczyliśmy tam
rzut dyskiem, pchnięcie kulą, mając
do dyspozycji swój sprzęt.
wie mogli się wyżyć sportowo. Gra-
liśmy na boisku Sokoła, ale tylko
dwa lata, bo przyszła wojna. Puchar
gdzieś się zapodział, bo raz go wygra-
ła „Rezerwa”, a raz APZS i nie wiem,
co się z nim stało, a teraz pozostały
tylko zdjęcia.
To, że za młodu zżyliśmy się z wodą
i kajakami, pozwoliło mi wejść z za-
miłowania do drużyny kajakowej
„Asturia”, gdzie przez 2 lat na każ-
dych wakacjach, w ramach wczasów
PTTK, prowadziliśmy naukę pływa-
nia, biwakowania i posługiwania się
kajakiem, na wodach Jezior Mazur-
skich i Suwalsko-Augustowskich
oraz najwspanialszych rzekach jak
Czarna Hańcza, Pasłęka, Brda itp.
Ja w tej drużynie byłem mechani-
kiem, porobiłem wiele usprawnień
w sprzęcie biwakowym oraz ułatwia-
jącym spływy w różnych warunkach.
W miarę upływu czasu, chorób i wie-
ku członków „Asturii” zakończyli-
śmy naszą działalność, pozostawiając
sobie niezapomniane wspomnienia,
przyjaźnie i setki zdjęć.
Wspomnienia napisano
w 1999 roku (przypis redakcji)
Gdy byliśmy już dorośli, ja na stu-
diach we Lwowie, a brat Janek po pod-
chorążówce, należeliśmy do klubów
koszykówki. Ja do Akademickiego
Pododdziału Związku Strzeleckie-
go, a brat Janek do „Rezerwy”. Mama
wymyśliła turniej koszykówki, fun-
dując puchar przechodni, aby syno-
Stefania Obara
mo mojego Ojca. Świadczy to o tym,
że we wsi, z której pochodzę, czyli
Straszydlu, szkoła 3- lub 4-klasowa
była w 890 r. lub nieco wcześniej.
Jak opowiadali moi Rodzice, a tak-
że w tym czasie, kiedy ja chodziłam
do szkoły i do 939 r., kiedy nauczy-
ciel wchodził do klasy, dzieci stojąc
mówiły „ Niech będzie pochwalony Je-
zus Chrystus” . Nauczyciel odpowiadał
„Na wieki wieków amen” i zaczynał,
żegnając się, Ojcze Nasz i Zdrowaś
Maryjo. Tak samo po skończonych
lekcjach. Czasem śpiewało się jesz-
cze: „Kiedy ranne wstają zorze”.
Nauczyciele byli przygotowani
do zawodu, wykształceni i z powo-
łania; starali się i potrafili w trzech
– czterech latach nauczyć wiejskie
dzieci kaligraficznego pisania, gra-
matyki, płynnego czytania, tablicz-
ki mnożenia i dzielenia, przyrody,
geografii, miary, kopy, litry, tuziny,
kilometry itp. W historii polskiej był
z ich strony wielki nacisk na najważ-
niejsze wydarzenia historyczne w na-
szym kraju, jak początek państwa, pa-
nowanie Piastów i Jagiellonów, Sasów,
elekcje, zasłużeni hetmani, przywód-
cy powstań, Konstytucja 3 Maja.
Matematykę, polski i historię,
to wpychali w umysły nie zawsze
pojętnych dzieci ucząc tracili dużo
nerwów i zdrowia. Byli to nauczy-
ciele z krwi i kości, nie brali za dar-
mo pensji, odpracowywali ją rzetel-
nie. Mieli czas na uczenie higieny,
Garść wspomnień
Nauka i oświata w Straszydlu
To, że wiara, tradycje i patriotyzm
były tak głęboko zakorzenione na wsi
i przetrwały 23 lata zaborów, było
zasługą rodziców, nauczycieli, księ-
ży. Księża wpajali w umysły parafian
dobro, a ostro i zdecydowanie potę-
zakładali Kasy Stefczyka, mleczarnie
i inne organizacje świeckie.
nie we wszystkich wsiach w tym
czasie były szkoły i tam – jak opowia-
dała moja Babcia – nauczyciele cho-
dzili zimą po domach, uczyli dzieci
i starszych nie tylko czytania i pisa-
nia, ale przekazywali też historię na-
szego państwa, jego początek i dalsze
dzieje, rozbudzali miłość do ojczyzny,
utrwalali patriotyzm.
Stefania Obara
Usłyszane od nich wiadomości
przekazywali jedni drugim. Nauczy-
ciel pożyczał książki, które umieją-
cy już czytać czytali głośno groma-
dzącym się w ich domu sąsiadom.
A w czasie rozbiorów i potem byli
w naszej ojczyźnie pisarze i poeci,
którzy umieli trafić swoim piórem
do serca nie tylko uczonych, ale i pro-
staczków, wzniecić nienawiść do wro-
gów, nauczyć miłości do ojczyzny.
Moja Babcia nauczyła się pisać
i czytać dzięki takiemu chodzącemu
po domach nauczycielowi. Mój Oj-
ciec urodzony w 887 r. był czwar-
tym dzieckiem w rodzinie, chodził
do szkoły. Jestem w posiadaniu li-
stu od jego najstarszego brata, któ-
ry przed I wojną światową wyjechał
do Ameryki. List ten jest pisany takim
samym charakterem pisma, jak pis-
piali zło. Była współpraca między ro-
dzicami, nauczycielem i księdzem.
To wspólne działanie przynosiło owo-
ce. Ksiądz nie tylko odprawiał msze
św., głosił kazania (nie było mikrofo-
nów, ale stojącego na kazalnicy wszy-
scy słyszeli), udzielał sakramentów,
organizował różne bractwa kościel-
ne, uczył dzieci religii i śpiewu pieś-
ni, ale byli też księża społecznicy, ci
4
653527189.002.png 653527189.003.png
 
porządku, poszanowania starszych,
uprzejmości, punktualności, ochro-
ny przyrody. Nauczyciel uczący śpie-
wu uczył hymnu narodowego „Jeszcze
Polska nie zginęła”, „Boże coś Polskę”,
patriotycznych piosenek, prowadził
chór w szkole i kościele. W okresie
Bożego Narodzenia dzieci przygoto-
wywały jasełka.
mem ręcznym. Dlatego ludzi chodzą-
cych do szkoły przed wojną razi pismo
teraźniejszych urzędników, bazgrzą-
cych brzydko i niewyraźnie, że trud-
no odczytać, co jest napisane, chociaż
przeważnie piszą na maszynach, tyl-
ko w kasach czy na poczcie przy po-
bieraniu pieniędzy na kwitach kilka
wyrazów czy dat piszą ręcznie.
Zanika wszystko co polskie, piękne
i patriotyczne. Bardzo wątpię, czy dzi-
siejsi chłopcy w wieku 3, 4 lat po-
szliby bez przymusu i w takich wa-
runkach, jakie były w czasie I i II
wojny światowej, walczyć o odzyska-
nie niepodległości, kiedy synowie,
mimo sprzeciwu rodziców, uciekali
z domów, dodawali sobie lat, by być
przyjętym do wojska czy powstania.
Przykład Orląt Lwowskich. A czas
okupacji w 939 roku, podziemie,
partyzantka, wywózki, obozy, wię-
zienia, rozstrzeliwania, powstanie
warszawskie – to są dowody patrio-
tyzmu przekazywanego, wpajanego
z pokolenia na pokolenie. Dzisiejsza
młodzież, dzieci szkolne, gdy star-
si na nabożeństwach w święta na-
rodowe śpiewają „Boże coś Polskę”
stoją jak niemowy, bo nikt ich nie na-
uczył tej pieśni. Sądzę, że nie wiedzą,
co to jest patriotyzm, przypuszczal-
nie nie znają tego słowa.
Ludzie starsi, wychowani w wie-
rze, tradycjach, z wpojonym patrio-
tyzmem, patrząc na dzisiejsze dzieci
i młodzież, tak wiejską, jak i w mia-
stach, bardzo ubolewają nad tym,
że patriotyzm, pracowitość, posza-
nowanie dla starszych, uczciwość,
rzetelność, prawda zanikły zupeł-
nie, a niszczenie dóbr społecznych,
profanowanie cmentarzy, kradzie-
że, zabójstwa, choroby spowodowa-
ne rozwiązłością, narkomania itp.
szerzą się nie tylko w miastach,
ale i na wsiach.
Wstręt do pracy na wsi, na roli,
niechęć do dziedziczenia ojcowizny,
pozbywanie się jej, nieuprawianie
roli, byle by tylko nie zostać jej właś-
cicielem. To są skutki pięćdziesięciu
lat zakłamania naszej rodzimej hi-
storii, literatury, kultury.
Choroby i leczenie
na wsi
Lekarzy we wsiach nie było wca-
le, kilku w większych miastach. Je-
den szpital na duży obszar i dużo
mieszkańców. Koszty fachowego le-
czenia za duże na kieszenie wieśnia-
ków, a dojazd do miasta, gdzie był le-
karz, długi i niewygodny furmanką.
Karetek pogotowia nie było na wsi.
Dlatego ludzie na wsiach leczyli się
domowymi sposobami, czyli ziołami,
miodem i bańkami. I tak: na bóle żo-
łądka podawało się napar z dziuraw-
ca, centurii i mięty. Przeziębienia,
kaszle leczono herbatą z kwiatu li-
powego, podawano wodę ze sokiem
malinowym i wygrzewano chorego
pod pierzynami.
na robotach ręcznych w szkole
dziewczęta uczyły się szycia, podsta-
wowych ściegów, haftu, chłopcy opra-
wiali książki, robili klatki dla ptaków,
ramki do obrazków.
Na 3 Maja, Jana Kantego, po I woj-
nie światowej na listopada – świę-
to niepodległości – wszystkie dzie-
ci szkolne szły parami prowadzone
przez grono nauczycielskie do kościo-
ła na msze św. Każdy nauczyciel wy-
chowawca stał w kościele przy swojej
klasie, nie było rozmów, kręcenia się,
dzieci stały modląc się lub śpiewając,
bo taki przykład dawali nauczycie-
le. Mamy nie sadowiły swoich dzieci
w ławkach, ławki w kościele były dla
ludzi starszych.
Do 939 r. nie było Dnia Nauczy-
ciela. Nauczyciele na wsi nie dosta-
wali od dzieci żadnych prezentów ani
kwiatów na początek roku szkolnego
czy imieniny i rozdanie świadectw.
Rodzice ceni-
li pracę nauczy-
cieli i choć cza-
sem ich dziecko
zostało ukarane
biciem nie reago-
wali, a kiedy przy-
znało się do tego,
w domu dostało
poprawkę. Matka czy ojciec mówili:
„na pewno zasłużyłeś/łaś na karę”.
W tamtych czasach nawet zdolne
dzieci ze wsi nie miały możliwości
kształcenia się w szkołach wyższych,
bo za naukę trzeba było płacić czes-
ne. Na taki koszt rodziców wiejskich
nie było stać. Licea były tylko w więk-
szych miastach. Dawniej nie było ma-
szyn do pisania, każdy dokument
w gminie czy protokoły sądowe były
pisane pięknym kaligraficznym pis-
Bóle gardła łagodziło się gorącym
mlekiem z miodem i masłem, okłada-
mi z gotowanych, gorących ziemnia-
ków. Strzykanie w uszach leczyło się
parówką z rumianku. liście z kapusty
przykładano na bolące głowy.
Masażami, czyli smarowaniem, le-
czono nerwobóle kręgosłupa i inne.
Kładziono na bolące miejsca worecz-
ki z gorącymi otrębami, a także papkę
z utłuczonej gorczycy. Obrzęki owija-
ło się szmatą zmoczoną w serwatce.
Na rany przykładano chleb pomie-
szany z pajęczyną dla zatamowania
krwawienia. Dzieci latem od bie-
gania boso miały poodbijane stopy,
przeważnie pięty, na których two-
rzyły się ropnie nazywane odbita-
mi. Taki ropień nabierał kilka dni,
był przy tym wielki ból. Chcąc przy-
śpieszyć wydostanie się ropy na ze-
wnątrz przykładano na bolące miej-
sce liście babki, cebulę, tarte surowe
ziemniaki. Przy grubej skórze pięty
ropa nie mogła wydostać się na ze-
wnątrz, ścinano skórę brzytwą i na-
kłuwano igłą.
Dzieci chorowały na choroby dzie-
cięce: ospę, odrę, świnkę (nie było
szczepień), ale nikt nie szedł z nimi
do lekarza, a po kilku dniach le-
żenia powracały do zdrowia. Cho-
rujące na dyfteryt umierały. Dzie-
ci, które przeżyły wiek niemowlęcy
5
653527189.004.png 653527189.005.png
 
Zgłoś jeśli naruszono regulamin