Walter Jon Williams - Stacja Aniołów (mandragora76).doc

(1948 KB) Pobierz
WALTER JON WILLIAMS

WALTER JON WILLIAMS

STACJA ANIOŁÓW

1

Ojciec, umierając, zarejestrował swoje samobójstwo - rejestrował wszystkie wydarzenia swego smutnego, źle zorganizowanego życia.

- Wiem, co nadchodzi - oświadczył. - Nie mogę tego za-trzymać ani zmienić. Przepraszam.

„Uciekinier” znajdował się wówczas w głębokim kosmo-sie, dryfował między strzałami osobliwościowymi. Pasco, ich ojciec, wisiał nieważki i bezużyteczny w przestrzeni kabiny komputerowej. Tłusty, siwy, ze zmierzwioną brodą i długimi, pływającymi wokół głowy włosami, sprawiał wrażenie łkają-cego Świętego Mikołaja. Z tyłu za nim monitory zewnętrzne pokazywały przypadkowy, obracający się z wolna obszar gwiezdny.

- Nie przeżyjemy, jeśli będziemy działać tak jak dotychczas - powiedział.

Z wysiłkiem przełknął ślinę. Dłonie mu drżały, nieważko unosząc się obok ciała. Wokół walały się graty: stare konsole komputerowe, popsute holokamery, plątaniny światłowodów, zdezelowane mikroskopy, sprzęt do mikrochirurgii i sklejania genów, stara automacica. Wszystko, co niemal przesądnie gro-madził latami, jakby wierzył, że części urządzeń, programy, które pozszywał do kupy i uruchomił, sperma i komórki jajo-we, przy których majstrował, rejestrowane godzina po godzinie własne działania jakoś się dodadzą, uzupełnią i na nowo stworzą bardziej sensowny wszechświat; magicznie oddalą powolną śmierć, która czekała Pasca, jego dzieci i statek.  - Nie jestem wystarczająco elastyczny. Posłuchajcie. Dałem wam inteligencję. Jesteście szybcy. Może znajdziecie jakieś wyjście z tej sytuacji. Ja tylko bym wam zawadzał. - Kaseta szybko uczenia, zaniedbana, wisiała przy stopie, wykonując po-wolne piruety w szumiącym strumieniu powietrza, cyrkulujące-go w obiegu zamkniętym.

- Jeśli zostanę z wami, czeka mnie niepowodzenie. - Potrząs-nął kudłatą głową. - Pójdę na dno, a wy ze mną. Nie mam już dość sił. - Poddryfował, zbliżając się do kamery. Dzieci widzia-ły jego podkrążone i opuchnięte oczy, popękane żyłki na nosie i policzkach, ślinę na dolnej wardze. Z kieszeni wypływał swo-bodnie strumień czerwonych pigułek, które wyglądały jak kro-ple krwi. - Zamierzam zejść wam z drogi. Przedawkowanie.  Bezbolesne. Kiedy umrę, wyrzućcie moje ciało przez śluzę. - Zapłakał. - Zaopiekujcie się JCoteczką - łkał dalej. - Wiem, że mnie kocha.

Dzieci czekały na dalsze słowa, ale on tylko unosił się w ka-binie i płakał. Wolno rotował, masywne zaokrąglone ramiona drżały. Łzy wisiały w powietrzu niczym klejnoty. Jedna kropla podpłynęła do kamery i przylgnęła do soczewki, rozmazując ruch i kolory - plama krwawego szaleństwa. Pasco zadyszał.  - Przepraszam - powtórzył ochrypłym szeptem. Przez roz-bite na soczewce krople widzieli, jak sięga po kamerę, by ją wyłączyć.

Ekran sczerniał. Ubu wysunął lewą górną rękę do wyłączni-ków, zawahał się, po czym spojrzał na siostrę.  - Chcesz to obejrzeć jeszcze raz? - zapytał.  Popatrzyła na niego wielkimi oczyma barwy głębokiego kos-mosu. Nie opuszczając wzroku, głaskała Maxima, białego ko-ta, którego trzymała na kolanach.

- Skasuj to - powiedziała. Mruczenie kota było chyba ciut głośniejsze niż jej słowa.

Ubu czekał przez chwilę z palcem uniesionym nad klawi-szem „Kasowanie”. Pragnął, by wiadomość zawierała coś war-tego zapamiętania - końcową, ginącą wiedzę, która pomogłaby umieścić ojca w jakiejś syntezie, w ramach której jego życie, ich życie, jego śmierć dałyby się całkowicie zrozumieć.  Nie było nic, jedynie ostateczny smutny rozpad umysłu -już chorego, który nie miał wyboru, nie widział rozwiązania w sy-tuacji bez wyjścia. I ta bezsensowna prośba o Koteczkę. Ubu ro-zumiał to wszystko, lecz tęsknota sprawiała, że się wahał.  Czuł w gardle ból. Nacisnął guzik i mała pamięć elektrycz-na umarła bez oporu, bez dźwięku. Mimo to ból nie ustępował.  Piękna Maria spojrzała na Ubu.

- To nie jest zaskoczenie. - Przygryzła wargę. - Wiedzieli-śmy, że nie będzie tak trwał. Że... zdarzy się z nim... coś. - Sta-ła, podtrzymując dyndające kocie łapy. Jej długie, czarne, nie-bieskawo połyskujące włosy opadły całunem na twarz. - Idę do swojej kajuty - oznajmiła.

Ubu nadal patrzył w ekran. Marszczył brwi. Czekał na mą-drość.

- Chcesz towarzystwa? - odwrócił się do siostry.

Potrząsnęła głową.

- Może później.

- Mam cię zawołać? Kiedy go będę... usuwał?

Włosy Pięknej Marii zamigotały jak ciemny deszcz.

- Tak. Proszę.

Patrzył za nią, gdy wychodziła z klatki dowodzenia. Potem znowu odwrócił się do konsoli sterowniczej.  Z podłogi pełzło drżenie, przeniosło się wzdłuż pojedyncze-go wspornika krzesła aż na plecy Ubu. Drobna niewspółosio-wość w statkowej wirówce - ogromne łożyska spalały się z wolna, metal zużywał kawałek po kawałku. W tej chwili jest to nieistotne - w przyszłości stanie się problemem.  Wirówka bzyczała. Będzie musiał wyrzucić ojca przez śluzę przed następnym strzałem osobliwościowym.  Poszedł do swojej kabiny, brzęczącej metalowej skorupy na drugim poziomie wirówki. Ściany i sufit pomieszczenia pokry-te były obrazkami. Tuż przed jego twarzą wisiały holograficzne diagramy gwiazd, konstelacje, obrazy mgławic, czarnych dziur, statków; ludzi w skafandrach, w ubraniach do walki, w kombine-zonach. Phił Mendoza niczym rycerz; Michiko Tanaka z wielką gitarą sizer w jednej ręce i pistoletem w drugiej. Ludzie ekscytu o wymalowanych oczach i wargach jak krople krwawej rosy, wpatrzeni w dal z niezaspokajalną tęsknotą. Obce stworzenia - fikcyjne i prawdziwe. Obrazy śmierci, szyby hełmów zbryzgane krwią, oczy z wyrazem przerażenia i odrazy. Wizerunki ojca.  Ubu siadł na koi i gapił się w sufit na chaos zblakłego pla-stiku; te obrazy były kiedyś dla niego ważne, teraz straciły zna-czenie - śmieszny zestaw dziecinnych fantazji i tęsknot, a nie jak ongiś odbicie jego umysłu.

Nagle ojciec znalazł się obok - siedział na krześle pośrodku kabiny. Ten sam Pasco, ale młodszy, ze starannie ułożonymi włosami i wypielęgnowaną brodą. Pewny siebie, sprawny.  Podobny do jego wizerunków przyklejonych do sufitu.  - Coś cię trapi, synu? - spytał ojciec. - Mogę ci w czymś po-móc?

Ubu spojrzał na ojca i zmrużył oczy.

- Spadaj, tato. Zabiłeś się, ty dupku.

Pasco przez chwilę patrzył na niego ze smutkiem.  - Chciałem tylko, żebyś wiedział, że będę w pobliżu - oznajmił.

- Pieprzę to.

Ubu sięgnął do konsoli sterowniczej i wyłączył projektor holograficzny. Ojciec zniknął. Razem z krzesłem.  Skóra Ubu płonęła. Stanął na koi i zaczął odrywać od sufitu starannie przyklejone obrazki. Paznokcie pozostawiały na nich białe blizny. Padał deszcz plastiku, śnieg poskręcanej białej pia-ny. Ubu ledwo tłumił wzbierające w piersiach łkanie.  Stał wśród poszarpanych śmieci. Kapitan „Uciekiniera”, myślał. Maria nie chciała tego stanowiska, więc przypadło Ubu. Bossrajder. Strzelec osobliwości numero uno. Jestem sze-fem tego, co potrafię ogarnąć.

Zaśmiał się cichutko.

- Mam plan.

Piękna Maria uniosła wzrok. Zobaczyła cętki piany na bladej skórze i jasnych włosach Ubu. Byli w centrali komputerowej, trzy-mali w dłoniach brązowe końcówki długich węży rozpryskiwaczy tempapiany. Dwa miesiące po śmierci ojca zajęli się wreszcie jego rzeczami. Zgromadzili wszystkie graty, związali razem, pokryli tampapianą. Chcieli je sprzedać na części zamienne w Ascención, swym najbliższym porcie. Wartościowe były chyba tylko te wszystkie kamery, które Pasco zainstalował na statku, by rejestrować swoje działania.

Tu, w strefie nieważkości, Maria upięła z tyłu czarną rzekę włosów.

- Jaki plan? - zapytała, odsuwając za ucho niesforny kosmyk.

Ubu uśmiechnął się szeroko.

- Znasz Dig Angel? Filię firmy Long Reach? Opublikowali ogłoszenie na tablicy Stacji Ascención. Rozpoczynają nową operację w układzie Angeliki i chcą zawrzeć kontrakt na dosta-wę kompatybilnych z Kanto kopaczy i komputerów.  - Zamierzasz strzelać dla tego, kto ten kontrakt dostanie?

- Coś lepszego, Mario. Coś znacznie lepszego.  Piękna Maria delikatnie obróciła się w powietrzu, ręką schwyciła wyściełaną, wysuniętą sztabę na klatce dowodzenia, a potem zwinną stopą złapała poobijaną starą automacicę. Przy-ciągnęła ją do siebie, puściła sztabę i obróciła się, wykorzystując jako oś obrotu wektor napięcia węża do tempapiany. Nacisnęła spust. Turbiny przenośnego kompresora zajęczały i piana opluła przezroczystą plastikową macicę, gdzie po raz pierwszy zabiło serce Marii, gdzie jej niewprawne oczy po raz pierwszy od-wróciły się od światła.

Grzebię swą przeszłość w pianie, pomyślała. W mózgu za-brzęczało dalekie poczucie straty. Przecież to nie tylko sprzęt Pasca - to również część jej życia. Znikały artefakty własnej egzystencji, zduszone w warstwach piany - umierały.  - Sami zgarniemy kontrakt - oznajmił Ubu. - Weźmiemy pożyczkę, kupimy kopacze od dealera Kanto, dowieziemy je w naszych ładowniach. Dzięki temu zysk będzie co najmniej dwukrotnie większy - twierdził z przekonaniem.  Paciorki piany puchły na panelu sterowniczym macicy. Ma-ria mrugała, usuwając z oczu strzępki piany.  - Dlaczego Long Reach nie zaopatruje swojej własnej pla-cówki?

- Bo za dobrze im się wiedzie. Sprawdziłem ceny akcji Long Reach. Tak wyrośli ponad zaplanowany poziom, że mają kłopoty z zaopatrzeniem tutaj, na Rubieżach.  Qh jednak to dziwne. - Maria otarła pot z czoła. - A poza tym, kto nam da pożyczkę?

- OttoBanąue.

- OttoBanąue. - Powtórzyła tę nazwę powoli, wiedząc, cze-go chce Ubu. W jej ciele rosło napięcie, zbroiło ją przeciwko pomysłowi brata.

Spojrzał na nią prowokująco.

- Mamy kopacze jako zabezpieczenie. A kontrakt po prostu czeka.

- Nie podoba mi się to.

- Spójrz na liczby.

Odwróciła wzrok. Nie chciała o tym myśleć.

- A jeśli pójdzie źle?

- A jeśli pójdzie dobrze?

Kopnięciem odbił się od czarnych, miękkich zasłon, który-mi zabezpieczyli displej komputera, gdy zabawiali się pianą.  Podszedł do Marii i położył na jej ramionach górną parę rąk.

Zaciśnięte na wężu i spryskiwaczu palce Marii zbielały.

- Nie jestem pewna, czy chciałabym to zrobić.

- Pozwól, że pokażę ci liczby.

Pokręciła głową. Z jej serca wytrysnęła rzeka smutku. Czy naprawdę jesteśmy w tak rozpaczliwej sytuacji? - pomyślała.  - Dobrze. Spojrzę.

- Może nie będziesz musiała. Może dadzą nam pożyczkę i tak.

- Tak. Może dadzą. - I tak w to nie wierzyła.

I wiedziała, że nie potrafi się dłużej opierać.

- Jaką mowę wygłosić? - Ubu spojrzał na siostrę.  W jej oczach odbijało się światło monitora, zimny szary po-blask, taki sam jak w oczach Pasca, gdy Ubu je zamykał. Ręką dotknęła szyi.

- Był stary - zaczęła. - Robił wszystko, co mógł, ale nie umiał sobie poradzić. Nie wiedzieliśmy, jak mu pomóc. Umarł. - Wzruszyła ramionami. - Nic innego nie przychodzi mi na myśl.  „Czy był dobrym ojcem?” - chciał spytać Ubu. Wyproduko-wał nas z zamrożonej spermy i komórek jajowych, które gdzieś nabył, pozlepiał w używanej sklejarce, kupionej na złomowisku.  Nie mieli wspólnych genów ani ze sobą, ani z Paskiem, nie two-rzyli prawdziwej rodziny - siostra, brat, ojciec - po prostu razem mieszkali. Dał nam talenta i nawet nie wiemy dokładnie, jak ich używać. Przyśpieszył nasz rozwój stymulantami hormonowymi i kasetami do szybkonauki - maszynową dojrzałość włożył w przedwcześnie dorosłe ciała. Spodziewał się, że coś mu damy, coś, czego rozpaczliwie pragnął. Szukaliśmy u niego odpowiedzi, ale to Pasco cały czas chciał uzyskać odpowiedź, właśnie od nas.  Ubu spojrzał na monitor, na ciężkie ciało w zapiętym na za-mek błyskawiczny plastikowym worku. Może był dobrym oj-cem, a może złym, nieważne, teraz to rzecz martwa.  Wstawił Pasca do śluzy, nie do wyrzutni odpadków - nie chciał, żeby ojciec odszedł jak jakiś śmieć. Dotknął panelu ste-rującego statku, dał polecenie. Wbudowany system włączył sy-gnały alarmowe - czerwone światła. Ubu wykorzystał swój priorytet, obszedł automatyczne zabezpieczenia. Drzwi śluzy otworzyły się raptownie -jedna rozmazana chwila - i Pasca już nie było, spadał ku centrum galaktyki jak owinięty plastikiem pocisk. Ostry, metaliczny sygnał alarmowy stał się jego epita-fium. Ubu zamknął śluzę i sygnał umilkł. Czerwone światła zmieniły się na zielone. Po policzkach Pięknej Marii płynęły łzy. Wstała i odwróciła się.

- Chciałabym przeprowadzić statek przez następny strzał.

Mogę? - Ubu ledwie słyszał jej cichy głos.

- Jeśli chcesz...

- Zaprogramuję to w komputerze. Powiem ci, kiedy nadej-dzie czas.

Odeszła. Była naga - często tak chodzili po statku. Ubu pa-trzył na jej długie włosy, na spływającą po krzywiźnie pleców rzekę czerni, kontrastującą z ciepłem mlecznobiałej skóry. Cie-pło zatrzepotało mu w mózgu, w żołądku...  Czemu bardziej mnie to wzrusza niż śmierć Pasca? - zastana-wiał się. Czy to ważne, że wzrusza to mnie tylko w takim stopniu?  Patrzył przez chwilę na monitor - szary migoczący obraz Ól powietrznej śluzy. Wstał, wyszedł z klatki sterowania, szarpnął drzwi do szafki z narzędziami.

Czas załatwić Koteczke.

Dwa miesiące po zawarciu kontraktu z Dig Angel „Ucieki-nier” wybiałodziurzył z Teraz, znajdującego się w odległości kilku tysięcy kilometrów od punktu optymalnego - tydzień drogi od Stacji Angelica. Gdy ich sygnał radiowy dotarł do sta-cji, a potem wrócił, Ubu stwierdził, że mają kłopoty.  Wyprostował się nagle w fotelu i patrzył na przychodzący newsfax. Obudzony Maxim zeskoczył mu z kolan.  - Dig Angel poszedł pod wodę. Long Reach zbankrutowała.

- Podpisaliśmy kontrakt - powiedziała Piękna Maria.  Głos miała chropawy - to skutek strzału osobliwościowego oraz pulsowania Teraz. Senny ton wywołał w głowie Ubu wra-żenie bladego błękitu, kontrastującego z jego własną płonącą frustracją. Zacisnął zęby, po krzyżu spływała mu wściekłość.  To była jego wina.

Zerknął na Marię. Nie patrzyła na niego, nie chciała robić uwag typu: „a nie mówiłam”.

- Będziemy na końcu długiej listy wierzycieli - zauważył. - Przez całe lata nie dostaniemy pieniędzy.  - Może znajdzie się inny nabywca?

- W tym układzie nie ma innych małych firm. Wleźliśmy na Rubieże cholernie daleko - na planecie jest tylko jedno wielkie miasto, a cała reszta wydobywa coś na asteroidach. Będziemy musieli kupczyć z jakimś drobnym spekulantem. Może uda się coś sprzedać przedstawicielowi innej spółki górniczej, jeśli się taki znajdzie. - Ubu popatrzył gniewnie na fax i szybko dodał w pamięci liczby. - Jeśli zwrócą nam nasze opłaty za cumowa-nie i transport, można będzie powiedzieć, że mamy szczęście.  Piękna Maria oblizała wargi, jakby próbowała smakować istniejące opcje.

- Może na przetrwanie podłapiemy jakieś cargo. Narkotyki czy coś - coś, co nie zajmuje miejsca w ładowni.  - To lepsze niż zdechnąć na Angelice. - Ubu przerzucał stronice faksu. - Zobaczmy, kto kupuje.

Czuł, że po karku spływają mu krople potu. Na ekranie mi-gotały dane. Przecież gdzieś na stacji musi być nabywca. Musi!  Bo jeśli nie, to Angelica okazałaby się stacją końcową.  O Z górnego saloniku dobiegał dźwięk ćwiczonych palcówek - Piękna Maria grała na sizerze. Ubu, w wirówce, poszedł po gład-kim, zielonym dywanie i włączył ekran. Maria spojrzała na brata.  - Czy pamiętasz Cole’a Redwinga? - spytał.

- Mętnie. Był na „Rolandzie”, tak?

Jej palce cały czas pełzały po klawiszach.  - Owszem, był. Widziałem newsfax z Angel. Zabił swoją rodzinę, a potem siebie.

Maria patrzyła na niego zaszokowana. Jej lewa dłoń zatrzy-mała się na akordzie, który w mózgu Ubu zapalił się żółtym płomieniem.

- Kiedy? - spytała.

- Piętnaście standardowych temu. Na stacji Infix. Bank wła-śnie skonfiskował mu napęd.

Maria spuściła wzrok i popatrzyła na dłoń. Akord nadal płonął.  Choć Ubu spotkał Redwinga zaledwie parę razy, w umyśle miał jego dokładny portret: czarne włosy, wypukłe oczy, cichy głos, wielkie dłonie. Użył młota, jak informował newsfax. Ubu wyobraził sobie młot tkwiący w tych wielkich dłoniach.  - Całymi latami nie słyszało się o morderstwach na statkach strzałowych - rzekł Ubu. - Pamiętasz? A teraz każdego roku zdarzają się dwa lub trzy.

- Zabił rodzinę.

Odwrócili od siebie wzrok, a akord sizera nadal migotał.  Myśleli o Pascu; może mieli szczęście, że wybrał szczególną formę autodestrukcyjnej rozpaczy, gdy jego czas się skończył.  Maria zawiesiła rękę nad klawiaturą, popatrzyła na dłoń, jakby jej nigdy wcześniej nie widziała.

- Weź gitarę i zagraj ze mną - poprosiła.

- Dobrze.

Otworzył szafkę z instrumentami i wyjął starego czarnego Alfreda z plastikowym trójkątnym pudłem i gryfem z prawdzi-wego, dobrego drzewa.

Mózg mu już brzęczał ostrymi gniewnymi akordami - wzy-wały Redwinga i układały go na spoczynek.  W Teraz, gdziekolwiek pojawiali się strzelcy i systerzy, gdziekolwiek żyli ludzie, istniała również strefa ich symbiozy - tam obie grupy zarówno karmiono, jak i zjadano. Okolica ta miała wiele nazw: na Maskaradzie była to Droga; na Bezel Miasto Portowe; tutaj, na Stacji Angełica, zwano ją Kresami.  Kresy były pogrążone w nieustannym półmroku. Zaginały się od miejsca, w którym stali Maria i Ubu. Witryny ożywio-nych sklepów, ruchome hologramy wybuchające barwami, lu-dzie w nie ustającym tranzycie.

Główna ulica (jedyna, więc bez nazwy) była długą metalową drogą, która opasywała kołową Stację Angełica. Tłoczyły się przy niej drobne firmy, zarabiające na handlu ze strzelcami i systerami: marginalne banki, spółki handlowe, banki genów, małe kasyna, hotele, bary, zamtuzy, misje Jezusa Hryki lub Mahayany Buddy, knajpy, gabinety chirurgii kosmetycznej, lombardy... zwykła pstra gama sklepów. Większość z frontonem od ulicy, niektóre zwróco-ne ku małym, ciemnym zaułkom, które odchodziły od drogi głównej niczym wypustki prymitywnego jelita.  Ubu i Piękna Maria szli Kresami, delektowali się jaskrawy-mi barwami, zapachami, egzotycznym kolorytem ulicznego ru-chu. Maria kupiła na straganie frytki i pieczonego kurczaka.  Ubu nabył recyklowalną plastikową bańkę piwa Kolodny.  Maria miała dwie ręce i dwie nogi; nie była to norma u peł-noetatowych jeźdźców. Ubu miał dodatkową parę ramion. Oj-ciec tak ich wyhodował, by byli elastyczni, a nie wyspecjalizo-wani. Trzynastoletni Ubu miał ponad metr dziewięćdziesiąt wzrostu. Panowała moda na obojnaczość, ale on ubierał się wbrew jej nakazom: nosił szorty z obciętych dżinsów, sandały, srebrną kamizelkę wykrojoną z kawałków starego refleku, sca-lonych pomarańczową taśmą. Jasne włosy kudliły się nad usza-mi. Mięśnie ramion zachodziły na siebie na typowym, potęż-nym torsie strzelca. Gdy chciał, poruszał się szybko.  Piękna Maria, niższa od brata o trzy centymetry, miała jede-naście laL Nosiła długą suknię w takim samym dymnym kolorze co jej oczy. Blada twarz, niczym śmietana w ciemnej szklance, jaśniała w delikatnej aureoli miękkich czarnych włosów, z nie-bieskimi refleksami. Głos brzmiał cicho, białe dłonie trzepota-ły w powietrzu jak gołębie. Długie włosy, nie pasujące do strzelca, u Marii wydawały się właściwe. Również imię brzmiało stosownie.

Obok prześlizgnął się w wózku czteroręki strzelec, mutanto; machał ręką obracającą się w panewce biodrowej. Ból w oczach zniekształcał jego gładką twarz, nie zniszczoną przez grawitację. Maria wiedziała, że mężczyzna jest zdesperowany - w interesach przebył długą drogę aż na skraj, a przecież mógł pozostać w rdzeniu, gdzie nie miażdżyłby go własny ciężar i gdzie załatwiałby sprawy przez telefon.  Zdesperowany. Jak załoga „Uciekiniera”.

Przynajmniej my z Ubu mamy więcej możliwości, myślała.  Gdy mutanto tracił środki utrzymania, pozostawało mu jedynie długie terminowanie w jakiejś firmie w rodzaju Biagra-Exeter.  Kontrakt na ich warunkach, mutanto żebrakiem.  Maria połknęła kawałek kurczaka; pieprz cayenne palił pod-niebienie. Popiła piwem z bańki brata. Widziała w dali koniec Kresów, gdzie półmrok zmieniał się w jasne, białe korytarze Życia Zewnętrznego. Poczuła zimny dotyk.  - Uniąuip. Nie ma go - powiedziała. - Spójrz. Kresy się zmniejszyły.

- Jezu Hryko. Minęło zaledwie kilka miesięcy. - Ubu obli-zał wargi. - Gdzie sprzedamy nasz ładunek? Hilinerzy go nie zechcą.

Ani jedna linia nie określała krańca Kresów, ani jedna szyba nie znaczyła miejsca, gdzie Kresy skręcały od Teraz ku Zewnę-trzu, lecz takie granice w istocie tam istniały. Kresy były ciem-ne, tłoczne, tętniły pulsem ludzi dobijających targu, rozbrzmie-wały szeptem drobnych handlarzy, roztaczały ostry zapach potu i adrenaliny tych, którzy działali na marginesie. Za sferą pół-mroku metalowa ulica wyłożona była cienkimi jak brzytwa pla-sterkami oprawionego w plastik marmuru - układano go w wielkich zwojach przypominających rolki papieru toaletowe-go. Na jasnych ulicach mieściły się wielkie firmy, koncerny I działające w całym opanowanym przez ludzi kosmosie, zarzą-dzające flotą holowników, stacji, liniowców, centrami finanso-wymi, inwestycjami... Zewnętrzniacy, których z uwagą wysłu-chiwały Multipole w centrum człowieczego kosmosu, pragnący, by cały wszechświat był tylko ciągiem białych, ożywionych korytarzy, wypełnionych przez uporządkowaną ludzkość, zaję-tą akumulacją kapitału, inwestującą w bezpiecznych miejscach, przekazującą ten kapitał Zewnętrzniakom do sfinansowania lansowanej przez Multipole polityki Konsolidacji, niechętnej Rubieżom, marginesowi, ekspansji.

Ubu odcharknął i splunął. Ślina wyleciała łukiem z półmro-ku ku zimno rozjarzonemu światu ludzkości Zewnętrznej.  - Pieprzyć to - powiedział.

- Zmniejszyły sie - powtórzyła Maria ze smutkiem.  - Może część Kresów pozostanie otwarta. Oczyszczą ją tro-chę, a potem zachowają dla turystów ze Szlamgrodu, by mogli się upijać i przegrywać dusze do firm hilinerskich.  - Konsolidacja. - Było to najohydniejsze słowo, jakie zdo-łała wymyślić Piękna Maria.

Ubu odwrócił się od Nurtu. Z Kresów dobiegł go metalicz-ny śmiech dziwki.

- Chodźmy - powiedział. - Musimy coś załatwić.  Ubu słyszał za sobą trzaśniecie drzwi szafki. Prawymi dłoń-mi trzymał półmetrowy, srebrzysty, naładowany pręt kiksowy.  Do pręta przyklejono zblakłe już czerwone, ostrzegawcze ety-kiety. Przy dłoni migała czerwona dioda, komunikując, że pręt jest naładowany. Ubu trzymał palec przy spuście.  Ręce mu drżały, oddychał szybko. Skrzynka narzędziowa obijała się o lewe kolano. Zatrzymał się przed drzwiami kajuty Pasca i starł z czoła wyimaginowany pot.  Wszedł do środka. We frontowej części kajuty nie było ni-kogo. Stały tam tylko graty, ciśnięte na meble kasety szybko-uczenia, zdjęcia rodziny, którą Pasco stracił w eksplozji śluzy powietrznej, nie przeglądane latami wydruki z lekkimi ślada-mi kurzu, konsole komputerowe rozłożone na części i nigdy nie zmontowane na powrót - sięgające w przeszłość przejawy Pascowego szaleństwa czekały na odkopanie niczym jakiś sta-ry pustynny kopiec na Ziemi. Ubu postawił skrzynkę z narzę-dziami. Serce mu waliło. Znów przetarł twarz, wyciągnął lewe dolne ramię, otworzył drzwi sypialni.

To nie morderstwo, rzekł do siebie.

Androidalna seks-zabawka siedziała na koi Pasca. Spojrzała na Ubu, gdy wchodził. Ubu wiedział, że już na zawsze zapa-mięta tę scenę - odrzucenie krótkich jasnych loków, odbłysk srebra i lapis-lazuli na kolczyku w lewym nozdrzu, spojrzenie szeroko rozwartych, zielonych oczu. Oczu, które patrzyły na pręt kiksowy i wiedziały. Koteczka była naga - Ubu w zasadzie się tego spodziewał - miała na sobie tylko biżuterię ofiarowa-ną jej przez Pasca w przypływie jego starczej namiętności. Na palcach migotały pierścienie, na przegubach kiwały się wisior-ki, między piersiami zwisał szafir.

Ubu zatrzymał się w drzwiach. „Wejdź i załatw to”, powie-dział sobie.

- Tata nie żyje - oznajmił.

- Wiem - odparła Koteczka. W oczach zalśniły sztuczne łzy.

- Zostawił mi wiadomość. Pisał, że mnie kocha.

- Kochał.

Pręt kiksowy zdawał się ważyć dziesiątki kilogramów. Ubu przerzucił go do drugiej prawej ręki.

Koteczka przebywała na statku trzy lata. Pasco miał już ją od tygodnia, gdy Ubu się o niej dowiedział. Przechodząc obok kabiny ojca, usłyszał dźwięczny śmiech idiotki, a potem, w od-powiedzi, usłyszał śmiech ojca. Od razu się zorientował, że to nie ekscyt.

W tamtym czasie dopiero co nabrał swego wzrostu - w cią-gu roku wystrzelił prawie na pół metra - i stracił zręczność ru-chów. Mięśnie bolały od naporu monów, zalewających go jak gwiezdne przypływy. Emocje doskwierały niczym napady go-rączki: nienawiść, wstręt, chuć, furia... Pracował jak demon, by unikać Pasca i Marii, na stacjach spędzał czas w pojedynkę - solowy strzelec.

Na dźwięk śmiechu Ubu przystanął w korytarzu, obrócił się...  i poczuł, że zaplątały mu się nogi. By utrzymać równowagę, machał wszystkimi czterema rękami. Nieświadomy śmiech kpił sobie z niego, pozostawiał w mózgu rozproszone ciemnopoma-rańczowe plamy, a na języku kwaśny posmak. Wezbrała w nim nieproszona złość. Otworzył drzwi do kabiny Pasca.  Koteczka stała z uniesionymi ramionami na niewielkim sto-le, w rozkroku dla równowagi. Dziewczęcy śmiech lał się dźwięcznie z jej gardła. Patrzyła nań swymi zielonymi oczyma, ciągle się śmiejąc.

Pasco przysiadł przed nią wśród rozrzuconych czarnych i czerwonych pigułek. Jego owłosione, obwisłe ciało znaczyły błękit i ochra. Malował skórę lalki rozpylaczem. Jaskrawe ko-lory pobłyskiwały wilgotnie na całym jej ciele. Pomieszczenie pachniało seksem. Śmiech Pasca zawierał coś, czego Ubu nig-dy wcześniej nie słyszał, stymulował w czaszce Ubu taniec ostrych, metalicznych barw.

Pasco krzyknął gardłowo i wstał z przysiadu. Objął lalkę ra-mionami, ocierał się o nią, rozmazywał farbę na własnym cie-le. Złapał ją z tyłu za włosy, odciągał głowę, a twarz wciskał między piersi zabawki. Śmiech nie milknął ani na chwilę, roz-brzmiewał niezmiennym tonem. Ubu widział, jak zaprogramo-wane dźwięki wibrują w napiętym gardle lalki.  Nie spuszczała z niego wzroku. Nawet gdy zamykał drzwi, widział, że go obserwuje spod wpółprzymkniętych powiek. Ża-łował, że na zawsze to zapamięta.

Teraz oczy Koteczki były szeroko rozwarte, obserwowały Ubu stojącego w drzwiach z prętem kiksowym w dłoniach. Po twarzy lalki spływały łzy.

- Kochałam go, Ubu. Zaprogramowano mnie w ten sposób.  Zaprogramowano, bym kochała, co kocha mój partner. To ro-dzaj sprzężenia zwrotnego.

Czy nauczył cię płakać? - zastanawiał się Ubu. Czy też mo-że jest to część standardowego oprogramowania?  - Wiem - rzekł.

Wiedział, że według powszechnych norm to idiotka, lalka.  Bezużyteczna. Nadaje się jedynie do seksu, jeśli ktoś smakuje w seksie tego typu. Nawet rozmowy z nią były bardzo ograni-czone - powtarzała jak papuga to, co jej powiedziano, a gdy tylko mały móżdżek zakomunikował jej, że akurat nadszedł właściwy moment, tryskała śmiechem. Pasożyt na statku, nie-zdolna nawet zająć się własną drobną konserwacją. Pasco kupił zabawkę bogacza, zadłużając „Uciekiniera”.  Jest jednak wystarczająco inteligentna, by pragnąć przeżyć, myślał Ubu. Koteczka gapiła się na niego. Oblizała wargi.  Zrób to, myślał Ubu. To nie zabójstwo.

- Mogę się nauczyć kochać kogoś innego - powiedziała. - To łatwa operacja. Nie potrzeba do niej... tego. To tylko mała regulacja. Mogę być czymkolwiek chcesz.  I sprawić, że zostanę starcem, nim skończę piętnaście lat, pomyślał Ubu. Tańczącym na sznurku pociąganym przez robo-ta zanoszącego się śmiechem idiotki.

Podszedł do niej bliżej, przełożył pręt do górnej pary ra-mion. Koteczka skuliła się pod ścianą.

Wysunął pręt przed siebie. Pamiętał farbę połyskującą na syntetycznym ciele, zapach seksu, śmiech Pasca.  - Nie musisz tego robić - powiedziała szybko. - Będę scho-dzić ci z oczu. - Jej głos wzniósł się, zawodził. - Dlaczego mnie nie lubisz?

Ubu zamknął oczy - nie chciał tego widzieć. Czuł na gardle zaciśniętą dłoń. Trzymając palec na spuście, wystawił na ślepo pręt i zatoczył nim łuk z lewa na prawo.

Trzask elektryczności; na poduszki pada coś ciężkiego; za-pach spalenizny.

Ubu otworzył oczy. Koteczka leżała bezwładnie na koi, z wy-palonym znamieniem na boku, tam gdzie dotknął pręt kiksowy.  Miała otwarte oczy. Udo jej drżało, palce drgały niezbornie. Wy-palone znamię na syntetycznej skórze już zaczynało się goić.  Gdyby miał do niej kody sterujące, nie musiałby załatwiać tego w taki sposób. Ale kody znał tylko Pasco. W sprawie swo-jej blond obsesji nie dowierzał nikomu.

Ubu upuścił pręt na podłogę. Obrócił się i poszedł do swej kajuty po skrzynkę z narzędziami. Przyniósł ją, ustawił na koi i otworzył.

Nadal miał w gardle zapach spalenizny, nie do zapomnienia.

Dotknął ramienia Koteczki, czuł ciepło nieskazitelnej skóry.

Przewrócił lalkę; jej członki rozłożyły się bezwładnie na koi.  Wyjął nóż, przeciął skórę między łopatkami, rozdzielił, zanim się zagoiła. Odsłonił przełącznik sterujący. Wsunął śrubokręt i wyłączył automatyczne systemy androida.  - Ubu. - Głos Marii zgrzytał w interkomie statku. - Piętna-ście minut do strzału.

Ubu zdjął klejnoty ze stygnącego ciała lalki, odwrócił jej głowę, wyrwał srebrny ćwiek z nosa, czuł, jak skóra się opiera, a potem rwie; wiedział, że ta drobna, brutalna ingerencja pozo-stanie na zawsze w jego mózgu - znacznie dłużej, niż przetrwa zrobiona właśnie rana, która zagoi się po ponownym włączeniu Koteczki.

Schował biżuterię do poszewki na poduszki. Sprzedać to, myślał. Na Marii klejnoty wyglądałyby dobrze, ale nie chciał ich więcej oglądać.

Prześcieradło pod głową Koteczki zawilgło - to łzy wycie-kały ze zbiorniczka łzowego.

Ubu wiedział, że nie zdoła o tym zapomnieć, że będzie to znowu przeżywał: ten zapach, gniew, ostateczny elektryczny trzask, wyciek zjonizowanych lez... Wstał i po omacku wyszedł z kajuty po plastikowy worek. Zapakować ją i sprzedać, na-tychmiast, jak dotrzemy do Stacji Caliban.  Usiłował nie czuć się jak morderca.

- W co pani gra? - Bramkarz patrzył przebiegle zza szklanej szyby na Piękną Marię. Pod spiczastym wąsem pobłyskiwały zęby. Zza idealnie okrągłych metalowych oprawek binokli czarne oczy patrzyły nieruchomo.

Piękna Maria wpatrywała się we własne podwojone odbicie.  - Blackhole - powiedziała. Czerwona Dziewiątka sunęła w jej żyłach. Nerwy drgały, płonęły.

- Obstawiasz? Masz czy przyszłaś tylko popatrzeć? - Zno-wu stalowy uśmiech. - Facet ze Szlamgrodu jest wewnątrz, może szuka strzelczyni. W każdym razie ma takie tęskne spoj-rzenie. Możesz być jego maskotką.

- Wszystko gra. - Pokazała czarny licznik kredytu.  - Bądź moim gościem, strzelczyni. - Bramkarz uśmiechnął się jeszcze szerzej. - Wierz mi na słowo. Jeźdźcy przypływów mają szczęście w blackhole’a.

Zwłaszcza ja, pomyślała Maria. Rygiel cofnął się z elek-trycznym bzyknięciem. Nacisnęła płytę drzwi i weszła. Drzwi za nią zatrzasnęły się z westchnieniem, zamek szczęknął.  Przybytek nazywał się Stellar City - nazwa rozmyślnie sta-romodna, autoironiczna. Znajdował się na trzecim poziomie W obskurnym sąsiedztwie knajp, taniego hotelu i butiku z uży-waną odzieżą. By się tam dostać, Maria musiała przejść po wą-skiej piankowej rampie. Ściany zrobiono z tempapiany: insty-tucję przeniesiono niedawno z innego miejsca na Kresach i prawdopodobnie niebawem znów ruszy gdzieś dalej. W kasy-nie panował mrok, z którego światła punktowe wybierały ak-tywne stoły. Kresowiacy, strzelcy, systerzy - cisza nasycona skupieniem, potem i myślami.

Szlamgrodzianin od razu rzucał się w oczy, odziany w prze-sadną ilość ubrania, jakby się tu spodziewał zmian pogody. Ten mężczyzna w średnim wieku beznadziejnie wpatrywał się w nagie piersi kobiety rozdającej karty do gry w oczko. Piękna Maria uśmiechnęła się szeroko. Nikt nie przyniesie mu dzisiaj szczęścia. Gość gapi się na atrakcje, bezczelnie podsuwane przez kasyno, a to szczęściu nie sprzyja.  Czerwona Dziewiątka pulsowała w jej nerwach. Ludzie w zadymionym pomieszczeniu poruszali się jak w zwolnionym tempie. Maria przeszła do tyłu, do kabiny blackhole’a. Weszła do środka, zamknęła przezroczyste drzwi. Gdy usiadła na mięk-kim krześle, długie metalowe wypustki, każda z delikatną sie-cią czułek stymulujących, z powolnym sykiem wysunęły się ze ścian i skierowały ku głowie dziewczyny. Włożyła w szczelinę licznik kredytu. Nacisnęła guzik. Kosmos niczym ciemny dia-ment rozbłysnął w jej głowie, wypełniony płonącymi osobli-wościami, radiowym krzykiem umierającej materii.  Maria znajdowała się w srebrnej metalowej kuli, nazywanej pinballem. Unosiła się w ciemnej próżni. Czuła zew odległych, niewyrażalnych sił ciążenia. Celem gry była kosmiczna nawi-gacja, w której wykorzystywało się nurkowanie w studniach grawitacyjnych osobliwości, ciskało pinball w objęcia czarnych dziur i wyrzucało stamtąd. Czas był ograniczony, więc należa-ło się śpieszyć, a komputer próbował popsuć przejażdżkę, wprowadzając warianty losowe: umieszczał osobliwości na drodze pinballa, gdy ten za bardzo przyśpieszył, by je wymi-nąć; zmieniał gęstość gwiazd, powodując braki paliwa; wyłą-czał rozmaite elementy wsparcia nawigacyjnego albo ekrany symulacji. Gracz mógł wybrać przejażdżkę łatwą lub trudną, wypłata rosła wraz z trudnościami. Zabawa przypominała strzały osobliwościowe, dawała wrażenie czegoś znajomego, ale na tyle się od nich różniła, że Maria nie mogła tu ufać swo-im strzeleckim odruchom.

4 Czerwona Dziewiątka płonęła w niej, nakłaniała do wybrania maksimum, ale Maria stłumiła ten impuls i wybrała poziom śred-ni, postanowiła na początek poćwiczyć nerwy. Ustaliła stawkę.  Liczby zakręciły się w dolnym prawym rogu pola widzenia.  Sekundy uchodziły z tykaniem. Jeśli ktoś pokonał trasę w cza-sie krótszym niż siedemdziesiąt pięć procent przydzielonego, dostawał premię pieniężną. Docelowa gwiazda rozbłysła na krótko, razem z pewną liczbą czarnych dziur, z którymi Maria po drodze będzie musiała zagrać w berka.  - Dobrze - powiedziała cicho i rozpoczęła przyśpieszanie.  Wybierała drogę, czuła rozwierającą się studnię grawitacyjną, a Czerwona Dziewiątka odpalała neurotransmitery i iskrzyła w mózgu Marii. Wejrzała w głąb leżącej przed nią czarnej ne-gacji. Uśmiechnęła się. I czuła jęk pinballa rozrywanego przy-pływami grawitacyjnymi.

Dzięki wyrobionym odruchom opanowała pinball, dopala-nie i korekty kursu, jego nurkowania w pulsujące studnie gra-witacyjne. Inny fragment jej umysłu planował strategię. I kiedy grała, kiedy liczniki w dolnym rogu odmierzały czas, a pinball leciał po swej trajektorii, czuła, jak budzi się w niej inny po-ziom świadomości, pow...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin