Marta_Węgiel_-_Jak_wytrzymać_z_Joanną_Chmielewską.rtf

(12442 KB) Pobierz

MARTA WĘGIEL

JAK WYTRZYMAĆ

Z

JOANNĄ CHMIELEWSKĄ

OPOWIEŚĆ NIE DA SIĘ UKRYĆ HUMORYSTYCZNA...

Z osobistymi komentarzami

JOANNY CHMIELEWSKIEJ

2003




DZIĘKUJĘ

JOANNIE

że wpuściła mnie do swego życia i jakoś znosi,

MOJEJ CÓRCE, JUDYCIE

za cierpliwość,

JANUSZOWI

za to samo, choć bez uczuć macierzyńskich,

ZWARIOWANYM JOLKOM

za to, że są,

MAGDZIE

choć z Warszawy,

TYM, którzy pozostali moimi przyjaciółmi, choć nie musieli (Ola, Wanda, Jacek, Piotr i Waldek),

SĄSIADCE Z PSEM,

która godzinami musiała mnie słuchać.

 

NIE DZIĘKUJĘ

 

Mojemu byłemu kierownikowi produkcji,

 

Pewnej koleżance z Kroniki, której nie udzielę wywiadu,

 

Panu Redaktorowi z Programu II, tudzież jego szefostwu,

 

Producentce, od nazwiska której nazwano czynność dokonaną, kojarzącą się z lizusostwem,

 

I ogólnie całej TVP S.A.


 

Ona przyjeżdża tylko raz do roku, tak że to

można wytrzymać...

 

ALICJA

Dlaczego napisałam tę książkę?

Tak sobie myślę, że te olbrzymie stada ludzi kochających Joannę Chmielewską nie mają większych możliwości, by dowiedzieć się o niej ciut więcej, niż ona sama o sobie napisze...

Próbowałam tę wiedzę kiedyś tam, dawno temu poszerzyć, robiąc o niej program dokumentalny, ale życie tak się ułożyło, że dopiero potem ta kobieta stała się jedną z najbliższych mi osób. Przeżyłyśmy razem kupę przygód i chyba się przyjaźnimy.

Joanna pisze parę książek i kawałek autobiografii, mnie już nie dają kamery na filmy dokumentalne (jasneoglądalność niższa od biesiad i kabaretów! Litości!). No to co ja mam zrobić?

Pomyślałam, że napiszę...

O Joanniejaka jest wspaniała i nieznośna, krzyczy na mnie za jakieś posprzątane papiery, kocha zwierzęta i uczciwych ludzi, nienawidzi kłamstwa i czosnku, uprawia zwariowany ogródek, jeździ samochodem jak rajdowiec, karmi trzynaście bezdomnych kotów i chce, żebym kiedyś reżyserowała filmy z jej książek.

 

JOANNA: – No właśnie, może byś się wzięła do porządnej roboty...

 

A poza tym, i mnie wolno napisać o niej, skoro Joanna napisała o mnie. Powieść nosi tytuł Trudny trup i jest o telewizji, o nas i oczywiście o aferach.

Joanna przysłała mi wydruk komputerowy tekstu, żebym sprawdziła terminologię telewizyjną. Przeczytałam z dzikim zainteresowaniem i z oburzeniem zadzwoniłam do autorki.

Słuchaj, ja rozumiem, że mam tu swoje imię, miejsce pracy, życie osobiste, ulubione piwo, ale żebym na końcu wychodziła za mąż to już przesada!

Joanna (niewinnym tonem):

Przecież chciałaś, żeby cię nikt nie poznał...

I jak ja miałam w takich okolicznościach nie napisać tej książki?


Miałam chyba 14 lat, kiedy przeczytałam pierwszy Chmielewską.

Tak, pamiętam, to były wakacje.

Siedziałam na balkonie hotelu w Białowieży i wydawało mi się, że rosnące obok drzewo przypomina palmę w Taorminie i że za chwilę ulizany Szwed zacznie wykrzykiwać swoje życzenia...*[1]

To było oczywiście Całe zdanie nieboszczyka.

Jeszcze sobie nie zanotowałam w pamięci nazwiska autorki. Ot, świetna rozrywkowa lektura... Faktycznie, wakacyjna.

Zresztą kochałam czytać.

W czwartej klasie szkoły podstawowej przeczytałam Trylogię. Mój Tata uwielbiał Zagłobę, ja zakochałam się w Kmicicu. Razem rozsmakowaliśmy się w Żeromskim, ja nie lubiłam wojennej literatury, ale razem kochaliśmy kryminały.

Ach, ta Agata Christie...

Czytać uwielbiałam w samotności i przy jedzeniu. Nie wszyscy w mojej rodzinie to akceptowali.

Trzy momenty z mojej wczesnej młodości silnie kojarzą mi się z poznawaniem Chmielewskiej.

Pierwszyto te wakacje z nieboszczykiem.

Drugito odkrycie Lesia.

Czytałam go, siedząc w tzw. kucki przed łóżkiem, gryzłam z trudem kanapkę z konserwową szynką (trudno zapomnieć coś takiego), bo bolał mnie ząb. I nagle dostałam takiego ataku śmiechu, że moja mama bardzo przerażona wpadła do pokoju, pewna, że albo szynka mi zaszkodziła (organizm nieprzyzwyczajony), albo trzeba natychmiast do dentysty.

Zastała mnie ryczącą ze śmiechu i powtarzającą:

Nie ma różowego słonia! Ukradli! Ukradli!

Mama wycofała się delikatnie i odtąd zawsze podejrzliwie podchodziła do mojego radosnego czytania Chmielewskiej.

Trzeci moment to wieczór brydżowy moich rodziców, kiedy po raz pierwszy, ich potwornie rozpieszczona jedynaczka nie jęczała, że się nudzi i nie żądała powrotu do domu. Wciśnięta w kanapę, nieprzytomna z emocji czytała powieść Wszyscy jesteśmy podejrzani i ze wstrętem zareagowała na propozycję opuszczenia lokalu. Podobno trzeba było iść spać.

Po latach doceniłam grę w brydża, właśnie z Joanna Chmielewską

 

Mijały lata.

Skończyłam liceum, otarłam się o polonistyczną olimpiadę, wylądowałam na Uniwersytecie Jagiellońskim, czytałam jeszcze więcej, niż chciałam (wybaczcie mi, lata Średniowiecza!), zrobiłam magisterium z Doliny Issy Czesława Miłosza, rozważałam propozycję doktoratu, wyszłam za mąż, urodziłam dziecko, poszłam do pracy do krakowskich teatrów, czyli odwaliłam duży kawał dorosłego życia. A Chmielewska trwała koło mnie przez te wszystkie lata...

Oczywiście, szybko nauczyłam się rozpoznawać jej styl, bohaterów, tytuły. Pożyczaliśmy sobie wśród znajomych kolejne powieści, warcząc na tego, kto czytał zbyt wolno.

Mój przyjaciel Słoń (tak nazywaliśmy Artura) skrył się przed nachalna rodziną do toalety, oczywiście z książką Chmielewskiej i na liczne łupania w drzwi reagował wysuwaniem na próg kolejnych, przeczytanych kartek. Rodzina leciała czytać, potem wracała po następne. Taka to była lektura w odcinkach.

Jeszcze inaczej załatwiły sprawę pewne siostry, Anka i Ela. Ponieważ biły się o pierwszeństwo przeczytania nowej książki, zdecydowały się czytać na zmianę i na głos.

 

JOANNA: Kiedy moja matka czytała całej rodzinie na głos Cafe pod Minogą, drukowane w odcinkach w Przekroju, czyniłam niezwykłe sztuki, żeby dorwać Przekrój wcześniej i przeczytać sobie. Później już mogłam spokojnie słuchać, z błogim uczuciem na twarzy i wewnątrz. Czytania na głos bez wcześniejszej znajomości tekstu nie znosiłam, gotowa byłam uciec z domu, zatkać sobie uszy, zamknąć się w łazience. Zawsze lubiłam czytać sobie, do czytania byłam i jestem sobek absolutny, nic z nikim, tylko sobie!

 

To były czasy, kiedy jeszcze Chmielewskiej nie było w księgarniach. Lataliśmy po stoiskach na giełdzie książek, wyszukując nowe tytuły.

Dla mnie lektura tych powieści stała się sposobem na chandrę.

O, właśnie, już wtedy przejęłam wiele słów specyficznych dla Chmielewskiej i zostały na zawsze w moim życiu. Tak jak sposób podejmowania decyzji przez podzielenie kartki na pół i określenie za i przeciw*[2].

Czytałam te książki wielokrotnie i przecież wiedziałam, jak się kończą, a jednak potrzebowałam tego humoru, tej niezależności bohaterki, tych zwariowanych ludzi... (wtedy jeszcze nie wiedziałam, że oni istnieją i że ja ich poznam).

 

Jak sobie wyobrażałam Joannęgłówną bohaterkę większości powieści?

Zwariowana, pełna wdzięku blondynka, super nogi i poczucie humoru, z podejściem do facetów, którego jej zazdrościłam, specyficzna jako matka, oddana i lojalna jako przyjaciółka, na wiecznej diecie odchudzającej...

No, a ten pan z pokoju 336...*[3] Ileż razy myślałam o nim, czekając na telefon od jakiegoś faceta?

 

JOANNA: Wyobrażenia o mnie zawsze mnie interesowały, każdy może mieć inne... Moja teściowa, kiedy mnie poznała, powiedziała: Inaczej sobie ciebie wyobrażałam, i nigdy się nie dowiedziałam, jak.

 

Parę razy mignęła mi twarz Joanny Chmielewskiej w jakichś wywiadach telewizyjnych, zapamiętałam niesamowicie temperamentną kobietę, chyba się o coś złościła i o coś miała pretensje...

Miałam sobie to kiedyś przypomnieć z rozrzewnieniem.

 

Rozpoczęłam pracę w telewizji.

Postaram się oszczędzić szczegółów na temat tej instytucji, ale przepraszam z góry, jeśli czasem mi się coś wyrwie, np. o działalności jednej z Agencji...

Temat telewizji będzie się jednak pojawiał, bo jakby od pewnego czasu wraz z tą instytucja wlazłam z butami w życie Joanny Chmielewskiej i nadal w nim tkwię.

Ale od początku.

Stałam się dziennikarką oddziału regionalnego. Nie ominął mnie pucz w Moskwie ani zawody spadochronowe, ani strajk sióstr PCK, z którym nie dałam sobie rady...

Pamiętam, że kiedy przywiozłam nagrany materiał, pełen wrzeszczących bab, właściwie nic do zmontowania, redaktor Ossowski wysyczał:

Marta, przysięgam ci, że już nigdy w życiu nie pojedziesz na strajk sióstr PCK!

Słowa dotrzymał, mało tego, on naprawdę coś z tego zmontował!

A podczas moskiewskiego puczu właziłam przez płot z dziennikarzem RMF-u do ambasady rosyjskiej i nie wiem dlaczego, upierałam się, żeby ambasador udzielił mi wywiadu po rosyjsku, skoro świetnie mówił po polsku.

No więc, różnie bywało.

W końcu ustaliło się, że jestem ta od kultury. Na szczęście, bo polityki i biznesu bałam się zawsze, zero zmysłu do interesów i namolny zwyczaj mówienia prawdy.

Teraz już trochę lepiej się orientuję w polityce biznesu, bo oglądam przesłuchania Komisji Śledczej do zbadania tzw. afery Rywina...



Po okresie terminowania w informacjach, wyszłam na świeże powietrze i zaczęłam robić programy dokumentalne, reportaże, wywiady (Steven Spielberg i inni), filmy... Czasem też bywało śmiesznie, np. film o Tadeuszu Bradeckim powstawał metodą niekoniecznie rozpowszechnioną w telewizji, mianowicie siadywaliśmy wieczorami przy drobnej wódeczce i nagrywałam rozmowy. Tadeusz o tym oczywiście wiedział, ale nie rozpraszał się widokiem kamery. Potem zmontowałam radio i powtórzyliśmy setki*[4] do kamery.

Mój przyjaciel Waldek, reżyser, twierdzi, że to był mój najlepszy film...

Po kilku realizacjach (mówiąc językiem Joanny Chmielewskiej) przyszedł mi do głowy szatański pomysł! Film dokumentalny o znanej polskiej pisarce.

 

Zaczęło się od promocji książki Chmielewskiej w Krakowie. Telewizyjny news do zrobienia przypadł mojej koleżance z Kroniki, zresztą też zakochanej w książkach Joanny. Ależ jej zazdrościłam! Wróciła z dość głupią miną.

Opowiadajzażądałam, zaciekawiona do granic możliwości.

Opieprzyła mnie na widok kamery, powiedziała, że nikt jej nie uprzedził, że miało być na gębę, a nie na twarz, i że gdyby wiedziała, poszłaby do fryzjera.

A co to znaczy na gębę?zainteresowałam się gwałtownie.

Do radiaodpowiedziała i poszła montować.

 

JOANNA: Żartujesz, nie wiedziałaś, co to jest na gębę?.

 

Zorientowałam się, że pani Chmielewska prezentuje niezły temperamencik i medialne spotkania z nią muszą być przeżyciem niezwykłym.

Zresztą potem się okazało, że sobie to wywróżyłam i nieraz miałam ochotę uciec na drzewo od Joanny Chmielewskiej...

 

Kiedyś zrobiłam żart mojemu koledze, dziennikarzowi Telewizji Kraków.

Zbyszek miał przeprowadzić z Joanną krótki wywiad. Bardzo przejęty przyleciał do mnie przed nagraniem.

Martusiazażądałopowiedz mi o niej, wiesz, o co ją zapytać, żeby mnie nie pogryzła?

Coś w środku mnie skusiło i niewinnym tonem powiedziałam:

Najbezpieczniej będzie, jak ją zapytasz, skąd bierze pomysły do swoich książek?

Zbyszek popatrzył na mnie ciut powątpiewająco, ale pojechał na zdjęcia i grzecznie zadał to pytanie.

Byłam przy tym i, mówiąc szczerze, odczułam w środku pewne wyrzuty sumienia, patrząc na minę Zbyszka, słuchającego odpowiedzi.

 



JOANNA: To była kompletna obrzydliwość, taki żart!

 

Oczywiście, zaraz wyjaśniłam, że to ja go napuściłam. Bo Joanna zaczęła już wrzeszczeć, co sobie myśli o głupich dziennikarzach.

Ona faktycznie nie znosi takich pytań i, jak twierdzi, po to napisała Autobiografię, żeby nikt się już nie pytał o istnienie Lesia, Alicji, ciotek i gachów.

Mam nadzieję, że Zbyszek wybaczył mi tę konfuzję.

 

Lubiłam, muszę przyznać tamte czasy...

Dużo się działo, fajna atmosfera, porządni ludzie, liczyła się dobra praca, rzetelność, umiejętności dziennikarskie, profesjonalizm, szacunek dla drugiego człowieka.

A teraz? Jak w takiej bajce...

Za siedmioma górami, za siedmioma lasami była sobie Telewizja W Lesie.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin