Jerzy Pilch - Miasto utrapienia 5.0.doc

(838 KB) Pobierz
Jerzy Pilch

JERZY PILCH

MIASTO UTRAPIENIA


Przeze mnie droga w miasto utrapienia

Dante Alighieri


Prolog

 

Urodziłem się w roku 1976 - dwa lata po największym w dziejach tryumfie polskiego futbolu i dwa lata przed wyborem polskiego Papieża. Przez całe dzieciństwo, a może i później, byłem absolutnie pewien, że Polska jest odwieczną piłkarską potęgą oraz że papież zawsze jest Polakiem.

Było dla mnie rzeczą oczywistą, że wszyscy dotychczasowi papieże byli Polakami, że wszyscy następni będą Polakami, że wybieranie papieża Polaka jest stałym obyczajem ludzkości. Według mojego absolutnego przekonania nie tylko Jan Paweł II, ale też Jan Paweł I, Paweł VI, Jan XXIII i w ogóle wszyscy ich niezliczeni poprzednicy byli Polakami.

Dziwiło mnie imię papieża Piusa XII. Pius? Nikt - nawet żaden z moich szkolnych kolegów, nie miał tak na imię, chociaż połowa lat siedemdziesiątych to musiał być sezon solidnie zakręconych chrzcin - chodziłem do klasy z Esmeraldą Dorsz, Luizjaną Poświat oraz Olivierem Gruchała. Tworzyliśmy niezły kwartet - nazywam się Patryk Wojewoda.

Imiona naszej czwórki (a właściwie piątki, ponieważ pod koniec siódmej klasy doszła jeszcze Nicoll Bażanowska) ze smętną monotonią skłaniały nauczycieli do rytualnych komentarzy i dowcipów. Zwłaszcza koty - czyli zastraszeni studenci na praktykach pedagogicznych albo jeszcze bardziej zastraszone szczawice przychodzące do pracy prosto po studiach, albo nawet starzy belfrzy, ale debiutujący u nas na zastępstwie - gorliwie uprawiali ten obronny humor.

Olivier Gruchała był najczęstszą ofiarą. Absolutna większość profesorstwa, wymawiając jego imię, nie była w stanie się powstrzymać, by odruchowo nie dodać: Twist. Charles Dickens, gdyby znał taką moc rażenia swej postaci, byłby pewnie dumny i szczęśliwy. Olivier Twist Gruchała ani specjalnie dumny, ani specjalnie szczęśliwy nie był - z czasem jednak przywykł. Z czasem zresztą do naszej - jak mawiała matematyczka pani Ogiegłowa - menażerii onomastycznych osobliwości przyzwyczajali się wszyscy.

Wszyscy - z wyjątkiem księdza Kubali. Siwowłosy, wysoki oraz sfrustrowany wynikłą z upadku komunizmu koniecznością odbywania lekcji religii w szkolnej pracowni biologicznej kapłan ostro i namiętnie piętnował nasze imiona. Za ostro i za namiętnie. Chyba rzeczywiście pracownia biologiczna źle na niego działała.

Dla nas to była normalka, przez całą podstawówkę uczyliśmy się w pracowni biologicznej.

Jak w czwartej klasie wybuchł Czarnobyl, pani higienistka z płynem lugola przyszła do nas do pracowni biologicznej. Pamiętam dobrze, bo było to pierwszego maja po pochodzie. Najpierw miała być zbiórka przed gabinetem lekarskim, ale tam już na całego szalała choroba popromienna. Pomiędzy coraz gremialniej pawiującymi uczniami miotał się jakiś facet, którego nigdy wcześniej ani nigdy później nie widzieliśmy na oczy, i krzyczał z fanatyzmem: Uprasza się, by pozostała młodzież niezwłocznie udała się do sal, które są jej macierzystymi siedzibami! Uprasza się, by pozostała młodzież niezwłocznie udała się do sal, które są jej macierzystymi siedzibami! Konając ze śmiechu, wykonaliśmy polecenie. Najzabawniejsze, że pomogło - nasza klasa jako jedyna przy przyjmowaniu zapobiegawczego specyfiku nie pawiowała. Być może zaszło zjawisko szeroko rozumianej homeopatii: z powodu wiecznego smrodu, z powodu - kolejne określenie matematyczki pani Ogiegłowej - dławiąca organicznej aury, jaka panowała w pracowni, mdliło nas tam na okrągło.

Tam w każdym razie pobieraliśmy nauki i tam docierały do nas rozmaite dziejowe wiadomości. Jak w siódmej klasie upadł mur berliński - dowiedzieliśmy się o tym też w naszej pracowni biologicznej: wicedyrektor szkoły pan Pazera wygłosił na fizyce gorzką mowę, którą skończył uwagą, że wszystko, co dobre dla Niemców, jest złe dla Polaków i na odwrót. Olivier Twist Gruchała wyleciał wtedy z klasy, bo podniósł palce i zapytał, czy dotyczy to też najnowszego modelu bmw.

Z rozpadu ZSRR mieliśmy wręcz w naszej pracowni biologicznej bezpośrednią i nieustanną transmisję; nauczycielka ruskiego, słynna Piękna Pietia (która, nawiasem mówiąc, po maturze omal mnie nie przeleciała), przez całą ósmą klasę użalała się nad rychłym końcem wielkiego kraju jej przodków i praktycznie na każdej lekcji zapowiadała, że być może dzisiejsza lekcja jest ostatnią lekcją języka rosyjskiego w naszym życiu.

I kiedy rok wcześniej na skutek, sami już nie wiedzieliśmy czego - odzyskania podległości? zjednoczenia Niemiec? upadku ZSRR? cudu sprawionego przez Papieża? - okazało się, że nie będziemy już chodzić na religię do księdza na parafię, ale ksiądz będzie przychodził do szkoły, było dla nas jasne, że będzie przychodził do naszej pracowni biologicznej. I ksiądz Kubala przychodził, tyle że źle to znosił. Niczego wprost nie mówił, starał się nie dać poznać po sobie, że to, co się dzieje, jest mu nie w smak (ja wiedziałem, bo zwierzał się moim starym), ale sztucznym rozdmuchiwaniem sprawy pretensjonalności naszych imion najwyraźniej odwracał uwagę od swoich prawdziwych furii. Nieraz z dosłownie psychicznym maniakalizmem piętnował i nasze imiona, i naszych starych - sprawców tych imion; sprawców kierujących się w dodatku niezrozumiałymi motywami działania.

- Dlaczego wasi rodzice - Kubala podnosił głowę znad przypominającej rafę koralową katedry i spoglądał na nas z obrzydzeniem - dlaczego wasi rodzice nadali wam tak dziwaczne i pretensjonalne imiona? Skąd się wzięły te osobliwe pomysły? Chcieli zaspokoić głód wolności albo egzotyki? Brawurowo dawali do zrozumienia, że skończyła się służalcza moda na imiona przywódców ruchu robotniczego? Waszym ojcom do tego stopnia podobały się modelki ze szmuglowanych z Zachodu „Playboyów", że imiona tych nieszczęśnic nadawali własnym córkom? Wasze matki bezgranicznie uległy magii jakiegoś telewizyjnego serialu? Mieliście może jakiś czcigodnych hotentockich przodków? Wszyscy? Prawie jedna czwarta klasy? Tak daleko idącą, proszę was, zbieżność wyklucza nawet rachunek prawdopodobieństwa! Nie! Nie! To się po prostu nie trzyma kupy: służalcza moda na komusze imiona skończyła się dawno, sprośne obrazki podziwia się nie dla imion, seriali obfitych w tandetne realia wtedy nie dawali, hotentockich przodków nie było w ogóle.... Nic, absolutnie nic się tu nie trzyma kupy...

Truchlałem w trakcie tych peror, bo miałem dodatkowy stres osobisty. Zawsze mi się zdawało, że zaprzyjaźniony z moimi starymi, często przesiadujący za stołem w naszej ogromnej kuchni i wygłaszający tam podobne i jeszcze intensywniejsze tyrady ksiądz Kubala nagle spojrzy na mnie i uzmysłowiwszy sobie, że ze sprawcami mojego imienia jest przecież w serdecznej zażyłości, zaznaczy moją wyjątkowość, weźmie w nawias moje imię, usprawiedliwi moich starych, powie coś, nie daj Boże, o świętym Patryku, i najem się wstydu przed całą klasą.

Ale on na koniec machał jedynie ręką i gapił się smętnie na spowite pustynnym pyłem farby emulsyjnej palmy i kaktusy; na pokryty brunatnymi zaciekami i niechybnie starszy od niektórych autentyków model kościotrupa, na pożółkłe plansze z układami krwionośnym, pokarmowym i nerwowym, na pociemniałe słoje z kruszejącymi w formalinie dwoma płodami szympansa we wczesnej fazie rozwoju oraz z licznymi płodami królika we wszystkich fazach rozwoju. W osobnych i jeśli nie starszych od mezozoiku, to z pewnością pamiętających pierwszą wojnę światową naczyniach pływały martwe węże, żaby i inne gadzie szczątki. Ich martwotę oświetlały dwa szmaragdowe jak Amazonka i jak ona ogromne akwaria; nad nimi wisiał podobno autentyczny i niezmiernie cenny kieł mamuta. Z terrariów z jaszczurkami, chomikami i świnkami morskimi szedł upalny oddech Karaibów, dławiący zapach Patagonii, zapach żywych i martwych wodorostów, żywych i martwych drapieżników, zapach płonących i wygaszonych ognisk. Ksiądz Kubala gapił się nostalgicznie, jakby wypatrywał w tych dżunglach mapy Ziemi Świętej, portretu Matki Boskiej albo zdjęcia Papieża, potem opuszczał głowę i mruczał do siebie:

- Nic, absolutnie nic nie trzyma się tu kupy. Ale w końcu trudno. Jak zwał, tak zwał. Człowiek może mieć na imię nawet Jezus Chrystus - byle był ochrzczony.

Im głębsza tajemnica, tym bardziej zaskakujące powinno być jej wyjaśnienie. Imię Luizjany Poświat było ukoronowaniem fascynacji, jaką jej jebnięty tatuś żywił dla Luizjany - stanu w USA. Esmeralda Dorsz istniała naprawdę. Olivier Twist Gruchała, jak się połapał, że jego ksywa nie tylko nie jest obraźliwa, ale ma klasyczny fason - twardo podtrzymywał swój dickensowski rodowód. Nicoll Bażanowskiej wcale nie pamiętam - ale przecież i w jej wypadku musiały być jakieś, mniej lub bardziej odjechane powody.

Wszystkie imiona świata mają jakieś mniej lub bardziej odjechane powody. Po kimś, na cześć kogoś, po ojcu, po dziadku, dla szpanu. Bo po łacinie Margerytka znaczy perła. Bo babka była praczką, a Klara to patronka praczek. Bo św. Klaudiusz broni przed krostami, a w naszej rodzinie wszyscy mieli krosty. Bo chcieliśmy, żeby, jak dorośnie, była stewardesą, a św. Bona strzeże stewardes. Bo 13 maja było Serwacego. Bo Greta Garbo tak się nazywała. Bo bohater tej książki śnił mi się po nocach. Na pamiątkę pierwszej miłości. Na pamiątkę Marszałka. Na pamiątkę piłkarza, co strzelił bramkę na Wembley. Bo u nas wszyscy mieli imiona na A. Zawsze są jakieś mniej lub bardziej odjechane powody.

W moim przypadku nie było żadnych. W każdym razie z tego, co ustaliłem, wynikało jasno: nikt z naszych przodków nie miał na imię Patryk. Matka przed poznaniem ojca nie była zaręczona z żadnym tragicznie zmarłym na suchoty, przez co zasługującym na wiekuistą pamięć bladolicym i piszącym wiersze Patrykiem. Stary nie wymyślił tego imienia po to, by oddać cześć jakiejś swojej byłej gładkoskórej i grającej na pianinie Patrycji. Myśl, by podchodzić do mojego imienia od strony św. patronatu na pewno przez głowy moich starych nie przeszła. Oboje są katolikami od siedmiu boleści. Moim zdaniem do dziś nie wiedzą, że św. Patryk odgania gniewy, szały i furie.

Owszem, szmuglowane z Zachodu „Playboye" odegrały pewną rolę w życiu mojego starego, ale nie odegrały roli aż takiej. W tamtych sezonach do aktów w „Playboyu" nie pozowała żadna ciemnoskóra Patty from Trinidad, żadna cycata Patrice de Marseille, żadna białowłosa Patti aus Munich. Z całą pewnością nie pozowała, wiem, sprawdziłem w rocznikach. Sprawdziłem bardzo solidnie, wręcz z desperacką skrupulatnością, myśl, że odziedziczyłem imię po gołej modelce z lat siedemdziesiątych, dziwnie mnie podniecała - niestety, nie. Inne ewentualności także - niestety, nie. Mój nieszczęśliwy stary uwielbiał rozmaitych wielkich aktorów i piłkarzy, żaden jednak wystarczająco wielki - jak na potrzeby starego - aktor ani piłkarz nie miał tak na imię. Dość wówczas, nawet wśród naszych kibiców, znany irlandzki bramkarz Pat Jennigs, owszem, był sławny, ale nie aż tak.

Patryk Swayze? Owszem Patryk Swayze mógł wchodzić w grę, mógł nawet śmiało wchodzić w grę, ponieważ przemawiały za nim pewne specjalne okoliczności. Patryk Swayze na pozór wchodził w grę wręcz idealnie z tego mianowicie powodu, że urodził się - tu was ekstra zaskoczę - dokładnie tego samego dnia i roku co mój stary: 18 sierpnia 1952. Zbieżność ta jednak stała się źródłem uciążliwych dla otoczenia ekscytacji ojca dopiero pod koniec lat osiemdziesiątych, kiedy w telewizji szedł serial „Północ Południe" - a może nawet jeszcze później - kiedy w kinach wyświetlali „Dirty Dancing". W każdym razie na oddawanie czci temu gwiazdorowi za pomocą mojego imienia było stanowczo za późno, od kilkunastu lat miałem już imię; było to wprawdzie imię Patryk, ale nie było ono wzięte po Patryku Swayze. W roku 1976 o Patryku Swayze, przynajmniej w Polsce, nie słyszał nawet pies z kulawą nogą.

Należy też dodać, że najprawdopodobniej w roku 1976 nie tylko moim starym, ale nikomu, dosłownie nikomu, nawet największym i najbardziej detalicznym wizjonerom, co przewidywali wybór polskiego Papieża, upadek muru berlińskiego, rozpad komunizmu, ewakuację wojsk radzieckich, najazd armii ukraińskich kurew, nastanie gospodarki wolnorynkowej i powstanie w całym kraju sieci hipermarketów Carrefour, Auchan i Billa - nawet im nie przychodziło do głowy, że za mniej więcej ćwierć wieku dzień moich imienin, dzień irlandzkiego świętego, St. Patrick's Day, będzie w niepodległej Polsce obchodzony jako ważne święto. Może nie jako bardzo huczne i bardzo ważne święto (jeszcze by tego brakowało), ale że w ogóle będzie obchodzony. Ni stąd, ni zowąd, ale tak. Facet, który podobno grubo ponad tysiąc pięćset lat temu uwolnił Irlandię od plagi węży, nagle stał się w Polsce ważny. Oczywiście nie upadłem na głowę i nie twierdzę, że z powodu przegnania przez wczesnośredniowiecznego świętego wczesnośredniowiecznych węży z wczesnośredniowiecznej Irlandii w dzisiejszej Polsce powstały liczne irish puby oferujące w St. Patrick's Day real Irish beer po promocyjnych cenach - tak nie twierdzę w żadnym wypadku, ale w końcu z jakiegoś powodu te irish puby w Polsce powstały! I z jakiegoś powodu Polish people chętnie 17 marca w St. Patrick's Day pije real irish beer po promocyjnych cenach! Pewnie, że w Polsce każdy powód jest dobry, żeby się napić, zwłaszcza po promocyjnych cenach, ale też wszystkiego „polskim piciem" nie da się objaśnić. W końcu jak urbi et orbi wiadomo, Polacy pili zawsze i wszędzie i ani irish puby, ani św. Patryk nie był i nie jest im do picia potrzebny. Mnie osobiście ani on, ani jego ojczyzna poetycko zwana przez polskich sprawozdawców sportowych „Zieloną Wyspą" też nie jest do niczego potrzebna. W ogóle: jedyny „irlandzki ślad", jaki od biedy w dziedzinie mojej prywatności da się uchwycić, to hektolitry irlandzkiej whisky wypijane przez dziadka Jana Nepomucena, a i to nie bardzo - dziadek z równym zapałem pompował szkocką, amerykańską, a zwłaszcza gorzką - tak jest - żołądkową.

Czyli co? Jakie wyjaśnienie pozostaje i na co wychodzi? Pozostaje wyjaśnienie, które zawsze pozostaje, gdy sprawy świata przybierają niewytłumaczalny obrót, pozostaje mianowicie moda. „W końcu moda podobnie jak głupota też jest darem Bożym - tyle że mniejszym”[1]. Wychodzi na to, że w niepodległej i wyzwolonej z moskiewskiego jarzma Polsce, prócz - ma się rozumieć - licznych innych mód, nastała też moda na irlandzkiego świętego, który zanim został świętym, zanim usłyszał głos i zanim wysłuchał głosu, prowadził - jak wspominają kroniki - bezmyślne i próżniacze życie.

Mam nadzieję, że mój kujońskoksiężowski sposób mówienia nie jest za bardzo męczący. Jak mogę, umniejszam, ale całkiem nie umniejszę. Zawsze miałem takie narowy. Już w najgłębszym dzieciństwie Patrykowi zdarzały się perły w rodzaju: tabliczki mnożenia zaznałem w śladowych ilościach albo na samą myśl o wątróbce ohyda wstrząsa całym moim jestestwem, albo żegnajcie moi drodzy, pokój temu domowi, albo dziękuję, dziadek miewa się dobrze, na powrót wyprostowały się ścieżki jego.

Jako ledwo wyuczony mowy i, co ważne, w ogóle niesepleniący trzylatek potrafiłem podobno literalnie powtórzyć prawie całe kazanie księdza Kubali. Po powrocie z mszy stawiano mnie na kuchennym stole, ja zaś, nabożnie unosząc wzrok ku powale, zaczynałem: Bracia i siostry.

Przypuszczalnie pełne żenady były to widowiska, ja stary malutki, dziecko orator, kapłan małolat, musiałem być całkiem jak pokazujące się czasem w telewizji i zrobione na gwiazdy małe dziewczynki, które w estradowych kreacjach, wydekoltowanych sukniach, ostrych makijażach i sylwestrowych fryzurach wyglądają jak pensjonariuszki ekskluzywnego burdelu dla zamożnych pedofilów. Domownicy tej perwersji nie czuli, a w każdym razie niczego nie dawali po sobie poznać, nikt nie okazywał nawet cienia niesmaku, przeciwnie - zachwytom nie było końca.

Wracając do niezbadanej kwestii inspiratorów, prekursorów oraz patronów mojego imienia, przez pewien czas podejrzewałem, że może chodziło o murzyńskiego bojownika o niepodległość Konga - Patrice'a Lumumbę, który na początku lat sześćdziesiątych został zamordowany przez oddziały prokolonialne. Podobno mój ośmioletni ojciec, jak usłyszał przez radio wiadomość o śmierci Lumumby, straszliwie rozpaczał i długo nie mógł dojść do siebie. Ale kiedy go zapytałem o to właśnie źródło czy raczej praźródło inspiracji, zaprzeczył stanowczo i wiarygodnie.

- Nie wiem, dlaczego masz na imię Patryk, ale na pewno nie na cześć Lumumby. Zapytaj matki, to był jej pomysł, jej fanaberia.

- Patryk podobało mi się i już - matka chłodno i bez śladu wzruszenia, zbywała moje nagabywania. - Był rok 1976, miałam 23 lata, życie było piękne, świat był piękny, urodziłam piękne dziecko i chciałam, żeby to dziecko miało piękne imię. Tyle. Wybrałam Patryk, bo najbardziej mi się podobało. Patryk podobało mi się i już.

Mnie osobiście Patryk też się podobało, ale jeszcze bardziej podobało mi się - Pius. Odlotowość imienia wybranego przez najdawniejszego ze znanych mi papieży - oczywiście wtedy mi znanych, dziś dzieje papiestwa, a zwłaszcza życiorysy wszystkich dwunastu Piusów mam w małym palcu - wtedy jednak, na początku lat osiemdziesiątych, odlotowość imienia pradawnego polskiego papieża imponowała mi do tego stopnia, że twardo postanowiłem: jak tylko zostanę papieżem, wybiorę sobie imię jeszcze bardziej odlotowe.

- Patryku, kim będziesz, jak dorośniesz? - pytali dorośli. Zwłaszcza dziadek Wojewoda, kiedy sobie nieźle podochocił, lubił stawiać to pytanie:

- Patryku, kim będziesz, jak dorośniesz?

- Papieżem - odpowiadałem niezmiennie i niezmienne wybuchy śmiechu towarzyszyły mojej odpowiedzi.

- Mój ty Ojcze Święty! - ryczał na cały głos dziadek Jan Nepomucen i porywał mnie w ramiona, i przez dobrą chwilę był w szczerym zachwycie. - Patryku! Następco Świętego Piotra! - wykrzykiwał i podnosił mnie, jak potrafił najwyżej, i podrzucał pod sufit - Patryku! Biskupie Rzymu! Patryku! Głowo Kościoła!

W miarę kolejnych podrzutów na obliczu dziadka gasł entuzjastyczny uśmiech, w jego tryumfalnych okrzykach pojawiała się nuta osobliwej zaciętości, miotał mną coraz wścieklej.

- Nie! Nie! Patryku, po stokroć nie! - teraz już jak szaleniec raz po raz ciskał mną w górę, przerażone kobiety biegły mi na ratunek. - Nie będziesz papieżem, Patryku! - dziadek na szczęście opadał z sił. - Nie będziesz papieżem! Będziesz prawnikiem! Nie pozwolę ci pójść do seminarium, nie pozwolę ci studiować teologii, to ci nie da pieniędzy! A kto nie ma pieniędzy, tego Pan Bóg nie kocha! Pamiętaj! Możesz studiować teologię, ale jak nie masz pieniędzy, i tak nie znajdziesz łaski w oczach Pana! Choćbyś i papieżem został! A choćbyś i papieżem został, i tak nie dojdziesz do pieniędzy! A poza tym! A poza tym w naszej familii i nie tylko w naszej familii, ale w ogóle w naszych stronach, nie ma tego rodzaju tradycji! Z faktu, że swego czasu, w najgłębszej przedwojennej młodości Papież Wojtyła raz czy dwa razy jeździł w Granatowych Górach na nartach, nie wynika, na miłość boską, z tego nie wynika, by kolejny papież miał pochodzić z Granatowych Gór! Patryku! Nie będziesz studiował teologii! Będziesz studiował prawo! Będziesz studiował prawo i skończysz prawo, i będziesz wybitnym prawnikiem, i jako wybitny prawnik będziesz profesjonalnie bronił naszych interesów! To tobie da pieniądze i to nam da pieniądze! A gdyby nawet! A gdyby nawet ci się udało! Gdybyś nawet nie okazał posłuszeństwa i gdybyś wbrew woli rodziny został papieżem, to co? Ja się pytam: co wtedy? To znaczy ja się nie pytam! Ja się nie pytam, ponieważ ja doskonale wiem, co wtedy! Przecież ty byś, Patryku, na Stolicy Piotrowej nawet godziny nie wytrzymał! Ty byś, Patryku, tam umarł z tęsknoty za nami wszystkimi! Bardzo ciebie proszę: raz na zawsze wybij sobie z głowy papiestwo! I pamiętaj: Kto nie ma pieniędzy, tego Pan Bóg nie kocha! W końcu sam tego nie wymyśliłem! Sam tego nie wymyśliłem nie dlatego, że jestem za głupi, ale dlatego że jestem za młody! Taka była od wieków podstawowa nauka rodu Wojewodów! I pieczołowicie, i bez znudzenia przekazywali ją nasi pradziadowie - naszym dziadom, nasi dziadowie - naszym ojcom, nasi ojcowie - nam. Fruwałem pod sufitem, wyrastały mi skrzydła, byłem małym fruwającym papieżem, byłem małym, uskrzydlonym, polskim papieżem i wiedziałem wszystko. Miałem dar Ducha Świętego, mówiłem językami, umiałem nawet po łacinie. Nie potrafiłem tego, co wiem, wyrazić, jak by mnie postawiono na kuchennym stole, nie byłbym w stanie przemówić, ale dokładnie sformułowane argumenty były we mnie i dobrze je słyszałem.

- Czy nie rozumiesz dziadku, że ja osiągnę i uczynię rzeczy daleko donioślejsze? Czy nie zdajesz sobie sprawy, jakie otwierają się możliwości, jakie plany, jakie pola i jakie niebiosa? Kto nie ma pieniędzy, tego Pan Bóg nie kocha - dlaczegóż nie bierzesz pod uwagę, że za moją sprawą, ta podstawowa nauka rodu Wojewodów zyska kiedyś inny wymiar? Kto nie ma pieniędzy, tego Pan Bóg nie kocha - być może taki będzie nosić tytuł albo tak się będzie zaczynać jedna z moich encyklik? „Dominus Deus carentem pecunia non diligit". I co ty na to? Jak ci się podoba? Niezłe. Sam czuję, że niezłe.

Czyż nie rozumiesz, dziadku? - a raczej nie: dziadku, bo przecież papież do nikogo, nawet do własnego rodzonego dziadka nie może mówić: dziadku; czyż zatem nie pojmujesz, Janie Nepomucenie (Janie Nepomucenie było bardzo dobre, mój wiecznie nawalony dziadek zasługiwał na szczyptę papieskiej surowości), czyż nie rozumiesz, Janie Nepomucenie, że ja naszej rodowej zasady nie tylko nie złamię, nie tylko będę jej wierny, ale ją wzmocnię, rozpowszechnię, być może nawet, jak mi się będzie chciało, uczynię ją jedną z zasad mojego pontyfikatu? I ona rozleje się na świat, i uczyni ludzkość bogatszą, czyli szczęśliwszą? Czyż nie rozumiesz, ziemski ojcze mojego ziemskiego ojca, że ja w licznych moich homiliach, orędziach, encyklikach i listach pasterskich przypominał będę naszą rodzinną zasadę ekonomicznej zapobiegliwości? Być może już w pierwszej, wygłoszonej natychmiast po zwycięskim konklawe przemowie przypomnę niezniszczalny - jak sam wiele razy określałeś - klan Wojewodów? Pojawię się w oknie biblioteki papieskiej i zgromadzonym na placu Świętego Piotra tłumom opowiem o dalekim kraju, z którego przybywam, o Granatowych Górach, w których pierwszy raz ujrzałem światło dzienne, i o ludziach, którzy mnie, papieża, ukształtowali. Przypomnę postacie księdza Kubali, profesora Chmielowskiego, młodego Messerschmidta, postacie moich rodziców, dziadków i stryjów. Wyeksponuję cechujący nas kult pracy, przezorności i solidności. Sięgnę w najgłębszą przeszłość i powiem o naszych przodkach, którzy bez względu na to, czy prowadzili średniowieczne warownie, renesansowe drukarnie, dziewiętnastowieczne noclegownie, przedwojenne księgarnie, okupacyjne bimbrownie czy socjalistyczne wytwórnie worków foliowych - zawsze wychodzili na swoje.

Ja oczywiście wiem, Janie Nepomucenie, że w istocie i przez większość stuleci nasi przodkowie byli ciemnymi jak tabaka w rogu kmiotami, ale pod moim słowem - rzeczywistość się ugnie. Wiadomo, że nie jest tak jak było, ale jest tak, jak się napisało - a jak się coś napisało papieżowi, to już jest, że ho ho. Ja słowem swoim stworzę albo przynajmniej zasugeruję istnienie wielopokoleniowego rodu przedsiębiorców bo, poza wszystkim, przyda mi się to w celach dydaktycznych. Potem bowiem w trakcie pontyfikatu we wszystkich moich wystąpieniach, a specjalnie często podczas moich licznych pielgrzymek do Ojczyzny dawał będę w rozmaitej postaci przypowieść o ekonomicznym ocaleniu, o gospodarczym przetrwaniu, o podnoszeniu się z pieniężnego upadku. Będę mówił o zawsze przychodzącym po czasie klęski czasie - osiąganego, ma się rozumieć, w pocie czoła - zwycięstwa. O przychodzących po chudych latach biedy, nędzy i głodu tłustych latach sytości i bogactwa. O lekkomyślnych ojcach popadających w ruinę i o przedsiębiorczych synach pieczołowicie odtwarzających majątkowe substancje. O nieostrożnych młodzieńcach dławionych moskiewskim jarzmem i podatkowymi domiarami i o śpieszących im z pomocą przezornych starcach. Będę mówił o majątkach spalonych w pożogach wojennych, zmytych przez powodzie, spustoszonych przez najeźdźców, przegranych w karty albo przepuszczonych na dziwki i zawsze (zawsze!) będę na koniec podkreślał - i głos mój wtedy w puencie będzie potężniał - że po katastrofalnych sezonach strat, apokalips i rozpusty przychodzi czas przezorności i pomnażania dóbr.

Z twojego losu, Janie Nepomucenie, uczynię szereg przypowieści wręcz ewangelicznych. Opowiem, jak w czasie wojny wywieziony na roboty do Niemiec romansowałeś z córką bauera, jak po wojnie trawiony wyrzutami sumienia (sypianie z bauerówną było wedle ciebie zdradą Polski) gorliwie włączyłeś się w budowę nowego ładu, opowiem, jakim byłeś antyklerykałem, jak darłeś mordę na babkę Joannę, jakim byłeś skąpcem, jak czyniłeś o brak pieniędzy burdy piekielne. Tak jest, opowiem o tobie, Janie Nepomucenie, przytoczę twoje słowa i twoje uczynki. Będzie twoim wielkim pechem, że ja, któremu tak stanowczo zabraniałeś zostania papieżem, zostanę nim wbrew twojej woli i wbrew twoim zakazom. To będzie twoim wielkim pechem, ale i twoim wielkim, największym szczęściem. Przejdziesz bowiem do historii jako postać z moich papieskich przypowieści. Szczęściem twoim będzie, że w ogóle znajdziesz się w papieskiej narracji, pechem, że znajdziesz się w niej jako postać kontrowersyjna. Jako Jan Nepomucen Gniewny i Zapalczywy. Jako brat nasz w Jezusie Chrystusie, a tu na ziemi dziadek nasz drący się wniebogłosy i oskarżający siostrę naszą w Jezusię Chrystusie, a tu na ziemi babkę naszą Joannę, o lekkomyślność i marnotrawstwo. Czyniłeś tak przecież, Janie Nepomucenie; oczywiście inne, po stokroć gorsze rzeczy też czyniłeś i o nich też będzie w swoim czasie mowa, ale teraz jest nam przydatna ta właśnie alegoria, teraz jest nam przydatna alegoria pasująca do wilczego polskiego kapitalizmu, teraz przydatne jest nam biblijne podobieństwo do rzekomego bankruta. Bo przecież byłeś rzekomym bankrutem, byłeś nim, gdy nie przebierając w słowach, groziłeś babce radykalnym dokręceniem śruby.

- Jestem kompletnie bez grosza! - ryczałeś na całe gardło, ryczałeś tak, jakbyś znów komuś zabraniał zostania papieżem. - Jestem kompletnie bez grosza! Czy ty, kobieto, potrafisz to pojąć!? Nie mam na chleb! Rozumiesz!? Nie mam grosza ani na chleb, ani na suchą bułkę! Pójdziemy z torbami! Wszyscy pójdziemy z torbami! I my pójdziemy z torbami! I nasze dzieci pójdą z torbami! I nasz wnuk pójdzie z torbami! Tak darłeś się, Janie Nepomucenie, i słuchali cię domownicy, i słuchała cię babka Joanna, i słuchał cię twój wnuk, dziecko, które miało kiedyś zostać Ojcem Świętym, i w głowie dziecka majaczyła za każdym razem tajemnicza wyprawa z torbami. Spowita w kłęby pustynnych piasków karawana objuczona setkami aktówek, teczek, sakw i wszelakich tobołów posuwała się od obozowiska do obozowiska. Posępny orszak milczących wędrowców przemierzających fantasmagoryczne miasta, idących przez ruchome równiny, wspinających się na tonące w sepiowym świetle góry Kaukazu śnił mu się co noc. Niestety, przebudzenia były bolesne. Zawsze bowiem, zawsze bowiem się okazywało, że ty, Janie Nepomucenie, nie masz wprawdzie grosza ani na chleb, ani na suchą bułkę, ale masz jeszcze ostatnie sto albo tylko pięćdziesiąt tysięcy dolarów, które w tej sytuacji trzeba będzie naruszyć. Szczerze ci powiem, Janie Nepomucenie, że poniosło mnie w końcówce i w wziętej z dziecięcej głowy wizji sennej karawany z torbami nie ma krztyny prawdy. Raz, jeden raz dałem się nabrać na twoje rzężenie i potem już z przyrodzonym mi sceptycyzmem oddalałem traumę, bo dobrze wiedziałem, że marzenie, by nasza familia stała gromadą wędrownych kloszardów, to jest marzenie ściętej głowy. Teraz znów dałem się ponieść i poszedłem na lep językowego piękna, ale w przyszłości, jak już faktycznie zamieszkam w Watykanie, będę na to uważał i, co więcej, radykalnie i świadomie będę to zmieniał. Będę bowiem papieżem reformatorem. Tak jak moi poprzednicy na Stolicy Piętrowej odrzucili lektyki, korony, sztafaże i puste ozdoby, tak i ja je z mego stylu usunę. Tak jak Jan XXIII odrzucił sedia gestatoria, tak jak Paweł VI polecił usunąć z papieskiego domu wyszukane meble i tron obity czerwienią, tak jak Jan Paweł I nie włożył już tiary i radykalnie uprościł ceremonię koronacji, i tak jak Jan Paweł II ruszył pomiędzy lud - i ja ruszę i odrzucę korony, insygnia, pióropusze, sztafaże i ozdoby mojego języka i będę, w lud wszedłszy, walił prosto z mostu. Kto nie ma pieniędzy odłożonych na czarną godzinę, tego Pan Bóg nie kocha. Jak ta wersja będzie po łacinie - nie wiem, ale już teraz urbi et orbi mogę dobrą realistyczną polszczyzną opowiedzieć historię stryja naszego, Karola Adolfa.

Stryj nasz, Karol Adolf, był na przełomie lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych dwudziestego wieku dyrektorem niewielkiej rzeźni w Granatowych Górach. Żył, jak na tamte czasy, niezmiernie dostatnio: mieszkał w pięknym, widnym domu, co dwa lata zmieniał samochód, co roku jeździł - tu się mylicie - nie do Bułgarii, a do Jugosławii. Codziennie wstawał o wpół do czwartej rano, o czwartej rano był już w swojej, choć oczywiście nie swojej, bo państwowej rzeźni. Frajerskiego dylematu: czy bardziej oko pańskie, czy bardziej oko państwowe konia tuczy, nie będziemy tu rozbierać, tym bardziej że w przypadku stryja Karola Adolfa najtrafniejsze byłoby powiedzenie: oko pańskie nie tyle konia tuczy, co poprawia jakość ubojową wszelakiego bydła. Wędliny były pierwszorzędne. Ludzie z dalekich stron przyjeżdżali, żeby w rzeźni prowadzonej przez stryja Karola Adolfa kupić ile się da kiełbasy - najlepiej - jałowcowej, mięsa - najlepiej - wołowego czy choćby nawet parówek - najlepiej - cielęcych.

Towarzysze z powiatu albo województwa, którzy często po swym trudzie odpoczywali w tutejszych pensjonatach, byli zachwyceni. Oto okazuje się, towarzysze, że nasza uspołeczniona gospodarka może produkować produkty najwyższej jakości. Wymiernym przykładem jest, towarzysze, towarzysz dyrektor Karol Adolf Wojewoda, który na swoim terenie osiąga znakomite rezultaty.

Towarzysze z powiatu albo województwa zapraszali do siebie stryja Karola Adolfa, pragnęli bliżej poznać tak operatywnego towarzysza dyrektora, biesiadowali wspólnie - bywało - do późnych godzin nocnych. Długotrwałe, coraz częstsze i coraz bardziej w swej huczności wyniszczające bankiety nie odciskały się wszakże zgubnym piętnem ani na pracy, ani na zdrowiu. Stryj Karol Adolf miał wielki i cudowny dar spalania alkoholu, niezmiennie wstawał o wpół do czwartej rano i niezmiennie o czwartej rano był już na przetwórni albo na ubojni. Sława małej, leżącej u stóp Granatowych Gór rzeźni rosła, rosła też liczba wpływowych przyjaciół stryja. Ale sława sławą, przyjaźń przyjaźnią, system systemem. Jedni towarzysze z powiatu albo województwa odchodzili, przychodzili inni, jedna kontrola wyjeżdżała, przyjeżdżała następna. Za którymś razem okazało się, że teza, jakoby w warunkach gospodarki uspołecznionej można było osiągać wysoką jakość produktu, to jest, towarzysze, ekspansywny idealizm. Albo jedno, towarzysze, albo drugie. Ponieważ tu występowało zjawisko wysokiej jakości, w nieunikniony sposób naruszone musiały zostać zasady gospodarki uspołecznionej, a to jest, towarzysze, nie tylko sprawa polityczna, to jest także sprawa kryminalna.

Słowem, okazało się (w wyniku żmudnego dochodzenia, rzecz jasna), że stryj Karol Adolf umyślnie wstawał codziennie o wpół do czwartej rano, by móc już o czwartej rano naruszać zasady gospodarki uspołecznionej. I za notoryczne naruszanie zasad gospodarki uspołecznionej codziennie, zwłaszcza pomiędzy czwartą a ósmą rano (kiedy o ósmej otwierano rzeźnię, możliwości naruszania gospodarki uspołecznionej podobno malały), stryj Karol Adolf skazany został na wieloletnie więzienie, niesłychaną grzywnę oraz całkowity przepadek mienia. I co powiecie? Stryj Karol Adolf stracił wszystko, zapłacił niesłychaną grzywnę, odsiedział znaczną część drakońskiego wyroku, wyszedł z więzienia i... wciąż miał pieniądze.

Po prostu: Karol Adolf Wojewoda zawsze miał pieniądze. Miał pieniądze, zanim został dyrektorem prowincjonalnej rzeźni, miał pieniądze, kiedy był dyrektorem sławnej rzeźni, i miał pieniądze, kiedy przestał być dyrektorem - jak się w sumie okazało: antysocjalistycznej rzeźni u stóp Granatowych Gór. Miał pieniądze, kiedy był sądzony, i miał pieniądze, kiedy został skazany. Miał pieniądze, kiedy siedział w zakładzie karnym w Strzelcach Opolskich, i miał pieniądze, kiedy wyszedł z zakładu karnego w Strzelcach Opolskich. Karol Adolf Wojewoda zawsze miał pieniądze; nawet jak nie miał pieniędzy - miał pieniądze. Bóg kochał naszego stryja Karola Adolfa. Kogo Pan Bóg nie kocha, ten nie ma pieniędzy. Stryj miał.

Od najgłębszego dzieciństwa byłem pewien, że Pan Bóg nie spuszcza ze mnie oka. Jak dokładnie wygląda oko opatrzności, jak sam Pan Bóg wygląda, nie miałem zielonego pojęcia. O wszechmocy Bożej mówili wszyscy, o postaci Bożej nie mówił nikt. Ani ksiądz Kubala na lekcjach religii, ani Ojciec Święty podczas pielgrzymek do ojczyzny, ani dziadek Wojewoda w swych pełnych furiackich bluźnierstw monologach, ani zmawiająca ze mną cowieczorne pacierze matka. Jak wyobrazić sobie kogoś, kto jest Panem Stworzenia i wszystko potrafi? Jak wyobrazić sobie oko, które wszystko widzi? Nie jest to wyobrażenie na ludzką głowę, a poza wyobrażeniami pochodzącymi z ludzkiej głowy nie ma innych wyobrażeń. Nawet trójkątne, wielkie jak kamienica i huczące jak odrzutowiec oko opatrzności musi mieć jakieś cechy normalnego oka.

- Postać Boga wszechmogącego to jest tabu, Patryku - ksiądz Kubala otwierał Biblię na pierwszej stronie - co to jest tabu, dowiesz się i zrozumiesz później. Ja w każdym razie nie potrafię teraz sprawy przekonywająco wyłożyć. Winna jest moja niedołężna eksploracja sensu, a nie twoja nie dość wytężona uwaga. Przyjmijmy na razie, że tabu to jest jakaś rzecz, której nie wolno naruszać. Tabu może być cudzy grosz, którego nie śmiesz tknąć, tabu może być kuzynka w kąpieli, której nie śmiesz, Patryku! - podglądać, i tabu jest postać Pana Naszego Najjaśniejszego, której nie śmiesz dociekać. Pismo mówi wprawdzie, że Pan Zastępów stworzył człowieka na swój obraz i podobieństwo, ale i tu nie jest powiedziane, że idzie o obraz i podobieństwo wizerunku, raczej z całą pewnością nie, tu bardziej idzie o obraz i podobieństwo wolności, zwłaszcza wolności tworzenia. Heretycy, pardon, bracia odłączeni, tłumaczą ten fragment Księgi Rodzaju nieco inaczej. Oni powiadają, że Pan stworzył człowieka nie na swój obraz i podobieństwo, ale na wyobrażenie swoje i nie jest, niestety, wykluczone, że swą kacerską frazą bardziej dotykają istoty rzeczy. Ja wiem, Patryku, że ty potrzebujesz unaoczniać sobie Tego, w którego wierzy serce twoje,. Ale staraj się być i w swoich unaocznieniach dzielny i od maleńkości ćwicz duszę swoją, by obcowała z bezkresem. Ćwiczenia, Patryku, są drogą żywota. Amen.

Posłusznie i z całych sił usiłowałem wyobrażać sobie wpierw nieskończoność, potem Boga nieskończonego i bezkresnego. Nieskończoność była jak zmierzch nad Granatowymi Górami. Ogromny Bóg spoczywał w głębi zmierzchu. Zmierzch był łupiną kosmicznego orzecha, Bóg był księżycowym orzechem, złocistą pestką w nieskończenie granatowym miąższu. Bóg był zaczajonym w niebiosach gromem, biblijnym deszczem, nieprzejrzaną przepaścią. W dużym stopniu zależało to od programu telewizyjnego. Jeśli w telewizji pokazywano powódź - Bóg był jak powódź. Jeśli pokazywano western - Bóg był jak płonąca preria. Jeśli transmitowano mecz - Bóg był jak huczący stadion. Po stopniach werandy schodziłem na trawnik, zadzierałem głowę i widziałem wyraźnie: Pan Zastępów kładł się na poobiednią drzemkę i jego nieskończona, bezkresna postać była jak rzeka płynąca przez obitą złotym pluszem wersalkę.

 

ROZDZIAŁ I - Hotel Holiday Inn

 

Na początku drugiego tysiąclecia w Warszawie mieszkał pewien młody człowiek, który nie radził sobie ze światem. Przesada - radziłem sobie. Ale najchętniej tak bym zaczął moją PINobójczą historię, mój Dziennik PINomana, moją Arię poławiacza PINów. Wczoraj w empiku na Nowym Świecie zauważyłem niezły notatnik. A raczej książkonotatnik albo albumozeszyt. Oprawa z dobrej imitacji ciemnobrązowej skóry, punkty na wejściu: lubię brązy. Tytuł: „Dziennik wypraw". Papier taki sam jak w latami przechowywanej w domu „Kronice Ochotniczej Straży Pożarnej w Granatowych Górach z roku 1939". Liczne ryciny i mapy wypraw najsławniejszych podróżników świata. Pomiędzy rycinami i mapami sporo wolnych kartek. W pierwszej chwili pomyślałem, że trafił mi się wybrakowany egzemplarz albo że te czyste kartki są przeznaczone na chwile milczącej refleksji i zadumy. Teraz jest taka moda, żeby, gdzie się da, dawać puste miejsca przeznaczone na chwile milczącej refleksji i zadumy. Zwłaszcza gazety to robią. Człowiek kupuje „Wyborczą", patrzy, a tu cała albo pół białej niezadrukowanej strony. Od razu wiadomo, że jest to miejsce przeznaczone na chwilę milczącej refleksji i zadumy. Na górze drobnym drukiem (w sumie nie wiem czemu drobnym drukiem, przecież chyba nie po to, żeby litery nie przeszkadzały w skupieniu) podany jest temat. Najczęściej proponują pogrążenie się w chwili milczącej refleksji i zadumy na temat ofiar ataku na World Trade Center albo na temat stanu zdrowia Papieża. Ale oczywiście pojawiają się tematy różne, w tym całkiem odjazdowe. Po czerwcowych mistrzostwach świata w piłce nożnej działy sportowe licznych gazet do dziś obficie świecą łunami refleksyjnej bieli.

Ale puste kartki w leżącym na stole w empiku „Dzienniku wypraw" nie były ani defektem drukarskim, ani zachętą do chwili refleksji i zadumy. Były zachętą do pisania.

„Na kartach tych, pomiędzy wizerunkami nieustraszonych podróżników i badaczy - głosiła umieszczona z tyłu nota - stworzysz, czytelniku, swój „Dziennik wypraw”, opiszesz swoje podróże, przygody i wrażenia. W ten sposób powstanie księga, w której twoje relacje przeplatać się będą z losami odkrywców azteckich miast, jawajskich labiryntów i arktycznych szlaków". W pierwszej chwili chciałem to odłożyć na miejsce. Niby co miałbym tu zapisywać? Piątek, czwarta rano - ujrzeliśmy na horyzoncie zarys dachów Dworca Centralnego? Sobota, o zmierzchu - mamy za sobą morderczą marszrutę od ronda ONZ aż do placu Trzech Krzyży? Niedziela wieczór - w obozowisku na Śliskiej brakuje żywności i wody? Tak! Dokładnie tak! Można powiedzieć, że zaakceptowałem pomysł, zanim skończyłem go kwestionować. Wybrałem jeden egzemplarz i ruszyłem do kasy. Ponieważ było mi trochę wstyd, że łaszczę się na taką dziecinadę, starałem się dawać do zrozumienia, że kupuję prezent dla chrześniaka, zdaje się, że za bardzo mi nie wyszło. W każdym razie całkiem niezłej (siedem i pół punktu) lasce w kasie nie zadrżał ani jeden z licznych loków na czole. Zapłaciłem sześćdziesiąt dwa pięćdziesiąt. Pięćdziesiąt cztery za dziennik i jeszcze dodatkowo osiem pięćdziesiąt za niebieski atrament. W domu napełniłem pióro atramentem (czarnozielony Pelikan - prezent od starego) i otworzyłem „Dziennik wypraw”. Na początek wybrałem puste strony pomiędzy dokonaniami odkrywcy grobu Tutenchamona a ręcznie kolorowanymi fotografiami cejlońskich poławiaczek pereł.

Zdarzyło się to przeszło rok temu, w środę 22 czerwca. To, że przy okazji była upalna wigilia Bożego Ciała nie ma, moim zdaniem, specjalnego znaczenia - niemniej jednak upał był przełomowy. Stałem pod bankomatem na Emilii Plater, przede mną marudził wytworny sześćdziesięciolatek, ponad miastem białe płomienie krążyły jak planety przed ostatecznym zderzeniem. Wyt...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin