Jorge Luis Borges - Alef
Salomon saith. There is no new thing upon the earth. So that as Plato had an imagination, that all knowledge was but remembrance; so Salomon giveth his sentence, that all novelty is but oblivion[1].
Francis Bacon: "Essays" LVIII.
W Londynie, w początkach lipca 1929 roku, antykwariusz Joseph Cartaphilus ze Smyrny zaoferował księżnej de Lucinge sześć woluminów in quarto (1715— 1720) „Iliady" Pope'a. Księżna je nabyła; odbierając je zamieniła z nim parę zdań. Mówi, że był człowiekiem zniszczonym i ziemistym, o szarych oczach i szarej brodzie, o wyjątkowo nie sprecyzowanych rysach. Posługiwał się ze swobodą i ignorancją kilkoma językami; w ciągu niewielu minut przeszedł z francuskiego na angielski i z angielskiego na tajemnicze połączenie hiszpańskiego z Salonik i portugalskiego z Makao. W październiku księżna usłyszała od pewnego pasażera „Zeusa", że Cartaphilus zmarł na morzu, w drodze powrotnej do Smyrny, i że pochowano go na wyspie los. W ostatnim tomie „Iliady" znalazła ten rękopis. Oryginał zredagowany jest po angielsku i obfituje w latynizmy. Podajemy jego dosłowne tłumaczenie.
I
O ile pamiętam, moje trudy rozpoczęły się w pewnym ogrodzie w Tebach Hekatompyloi, kiedy cesarzem był Dioklecjan. Walczyłem (bez chwały) w niedawnych wojnach egipskich, byłem trybunem legionu, który stacjonował w Berenice, na wprost Morza Czerwonego: gorączka i magia trawiły wielu ludzi, którzy pożądali wielkodusznie stali. Maurowie zostali zwyciężeni; ziemia, którą dawniej zajmowały buntownicze miasta, została wiekuiście poświęcona plutonicznym bóstwom. Aleksandria, pokonana, daremnie błagała o miłosierdzie Cezara; nim upłynął rok, legiony odniosły triumf, ale mnie udało się zaledwie dostrzec oblicze Marsa. To pominięcie bolało mnie i być może stało się przyczyną, dla której rzuciłem się na poszukiwanie, poprzez zuchwałe i rozległe pustynie, tajemniczego Miasta Nieśmiertelnych.
Trudy moje rozpoczęły się, jak powiedziałem, w pewnym ogrodzie w Tebach. Przez całą ową noc nie mogłem zasnąć, gdyż coś walczyło w moim sercu. Wstałem niewiele przed świtem; moi niewolnicy spali, księżyc miał ten sam kolor, co nieskończony piasek. Jakiś jeździec, wyczerpany i zakrwawiony, przybywał ze wschodu. O kilka kroków ode mnie zwalił się z konia. Słabym, zachłannym głosem spytał mnie po łacinie o nazwę rzeki, która omywała mury miasta. Odpowiedziałem mu, że jest to Egipt, który żywią deszcze. Innej rzeki poszukuję — odparł smutno — tajemnej rzeki, która oczyszcza ludzi ze śmierci. Ciemna krew broczyła mu z piersi. Powiedział, że jego ojczyzną jest góra, która znajduje się po drugiej stronie Gangesu, i że na tej górze wieść głosi, iż jeśli ktoś będzie podążał na zachód, gdzie kończy się świat, dotrze do rzeki, której wody dają nieśmiertelność. Dodał, że na jej drugim brzegu wznosi się Miasto Nieśmiertelnych, bogate w bastiony i amfiteatry i świątynie. Zanim wzeszła jutrzenka, umarł, ale postanowiłem odkryć miasto i jego rzekę. Kilku mauretańskich więźniów, przesłuchiwanych przez kata, potwierdziło relację podróżnego; ktoś wspomniał pola elizejskie, na krańcu ziemi, gdzie życie ludzi jest wiecznotrwałe; ktoś inny — szczyty, na których rodzi się Paktol i których mieszkańcy żyją wiek. W Rzymie rozmawiałem z filozofami, którzy uważali, że przedłużanie życia ludzi jest przedłużaniem ich agonii i zwielokrotnianiem ich śmierci. Nie wiem, czy uwierzyłem kiedyś w istnienie Miasta Nieśmiertelnych; sądzę, że wystarczył mi wówczas zamiar poszukiwania go. Flawiusz, prokonsul Getulii, przydzielił mi dwustu żołnierzy na to przedsięwzięcie. Zwerbowałem również najemników, którzy mówili, że znają drogi, i którzy później pierwsi zbiegli.
Wydarzenia późniejsze zdeformowały w sposób nie do rozwikłania wspomnienie naszych pierwszych dni wyprawy. Wyruszyliśmy z Arsinoe i weszliśmy w rozpaloną pustynię. Przebyliśmy krainę Troglodytów, którzy pożerają węże i nie umieją posługiwać się mową; krainę Garamantów, u których kobiety są wspólne i którzy żywią się lwami; krainę Augilów, którzy czczą jedynie Tartar. Przebrnęliśmy inne pustynie, gdzie piasek jest czarny, gdzie podróżny musi uciekać się do godzin nocy, gdyż żar dnia. jest nie do zniesienia. Z dala ujrzałem górę, która dała imię Oceanowi: na jej zboczach rodzi się ostromlecz, który neutralizuje trucizny; jej szczyt zamieszkują Satyrowie, naród krwiożerczych i dzikich ludzi, którzy oddają się rozpuście. Wszystkim nam wydało się niepojęte, że te barbarzyńskie okolice, gdzie ziemia jest matką potworów, mogły kryć w swym łonie sławne miasto. Posuwaliśmy się dalej, gdyż zawrócenie byłoby hańbą. Niektórzy śmiałkowie spali z twarzą wystawioną na działanie księżyca; strawiła ich gorączka; w skażonej wodzie cystern inni wypili szaleństwo i śmierć. Wówczas rozpoczęły się dezercje, bardzo niedługo później — bunty. Dla uśmierzenia ich nie zawahałem się przed wprowadzeniem surowej dyscypliny. Postąpiłem słusznie, ale pewien centurion ostrzegł mnie, że buntownicy (żądni zemsty za ukrzyżowanie jednego z nich) uknuli spisek na moje życie. Zbiegłem z obozu z garstką żołnierzy, którzy pozostali mi wierni. Na pustyni zgubiłem ich wśród wirów piasku i rozległej nocy. Raniła mnie strzała z brązu. W ciągu wielu dni błądziłem, nie napotykając wody, lub w ciągu jednego tylko, niezmiernego dnia, zwielokrotnionego przez słońce, przez pragnienie i przez strach przed pragnieniem. Pozostawiłem wybór drogi woli mojego konia. O świcie dal najeżyła się piramidami i wieżami. W nieznośny sposób przyśnił mi się niewielki i przejrzysty labirynt: w jego wnętrzu znajdował się dzban, moje ręce prawie dotykały go, ale tak zagmatwane i niezdecydowane były zakręty, że wiedziałem, iż umrę, zanim go dosięgnę.
II
Gdy wydobyłem się w końcu z tego koszmaru, przekonałem się, że leżę ze związanymi rękoma w podłużnej kamiennej niszy, nie większej od zwykłego grobu, wykutej na zewnątrz stromego zbocza jakiejś góry. Jej boki były wilgotne, wygładzone bardziej przez czas niż przez celową działalność. Poczułem w piersi bolesne bicie, poczułem, że pali mnie pragnienie. Wychyliłem się i słabo krzyknąłem. U stóp góry toczył bezszelestnie swe wody brudny potok, wstrzymywany przez nieczystości i piasek; na przeciwległym brzegu jaśniało w promieniach ostatniego słońca, czy też pierwszego, oczywiste Miasto Nieśmiertelnych. Ujrzałem mury, łuki, fasady i fora: fundamentem był kamienny płaskowyż. Setka nieregularnych nisz, podobnych do mojej, znaczyła górę i dolinę. W piasku znajdowały się niezbyt głębokie studnie; z tych niewielkich otworów (i z nisz) wyłaniali się ludzie o szarej skórze, o zaniedbanych brodach, nadzy. Wydało mi się, że ich rozpoznaję: należeli do bestialskiego rodu Troglodytów, którzy trapili wybrzeża Zatoki Arabskiej i groty etiopskie; nie zdziwiło mnie, że nie mówią i że pożerają węże.
Natarczywość pragnienia uczyniła mnie zuchwałym. Obliczyłem, że znajduję się o jakieś trzydzieści kroków od piasku. Stoczyłem się z zamkniętymi oczyma, z rękami związanymi na plecach, w dół zbocza. Pogrążyłem zakrwawioną twarz w ciemnej wodzie. Zacząłem pić tak, jak poją się zwierzęta. Zanim zagubiłem się ponownie we śnie i w delirium, z niewiadomego powodu powtórzyłem kilka greckich słów: Lud bogatej Zelei, co pod Idą żyje i bystrego Ezepu czarne wody pije...[2]
Nie wiem, ile dni i nocy przetoczyło się nade mną. Obolały, niezdolny wrócić do jaskini, nagi na nieznanym piasku[3], pozwalałem, aby księżyc i słońce bawiły się mym nieszczęsnym losem. Troglodyci, dziecinni w swym barbarzyństwie, nie pomogli mi przeżyć ani umrzeć. Na próżno ich prosiłem, aby zadali mi śmierć. Pewnego dnia, przy pomocy jakiegoś ostrego kamienia, przeciąłem moje więzy. Innego podniosłem się i zdołałem wyżebrać czy też ukraść — ja, Marcus Flaminius Rufus, trybun wojskowy jednego z legionów Rzymu — moją pierwszą porcję znienawidzonego mięsa węża.
Przemożne pragnienie ujrzenia Nieśmiertelnych, dotknięcia nadludzkiego Miasta prawie odbierało mi sen. Jak gdyby przeniknęli mój zamiar, nie spali również Troglodyci: początkowo sądziłem, że mnie śledzą; później, że zarazili się moim niepokojem, jak zarażają się psy. Aby oddalić się z barbarzyńskiej wioski, wybrałem najbardziej publiczną z godzin, początek wieczoru, kiedy to prawie wszyscy ludzie wyłaniają się z jaskiń i ze studni i patrzą na zachód, nie widząc go. Zacząłem modlić się głośno, nie tyle, aby błagać o boską łaskę, ile aby onieśmielić plemię artykułowanymi wyrazami. Przebyłem strumień, który wstrzymują mielizny, i skierowałem się ku Miastu. Dwóch czy trzech mężczyzn podążyło niepewnie za mną. Byli oni (jak inni z tego plemienia) niepokaźnego wzrostu; nie napawali strachem, lecz obrzydzeniem. Musiałem okrążyć kilka nieregularnych wgłębień, które wydały mi się kamieniołomami. Zmylony wielkością miasta sądziłem, że jest bliskie. Około północy stopy moje dotknęły, najeżonego bałwochwalczymi formami, czarnego cienia jego murów na żółtym piasku. Zatrzymał mnie rodzaj świętego przerażenia. Człowiek czuje taką odrazę do nowości i do pustyni, że ucieszyłem się, iż jeden z Troglodytów szedł za mną aż do końca. Zamknąłem oczy i czekałem (nie śpiąc), aż rozbłyśnie dzień.
Powiedziałem już, że Miasto było założone na płaskim szczycie skalistej góry. Góra ta spadała urwistymi ścianami, nie mniej stromymi niż mury. Na próżno nużyłem moje kroki. Czarna podstawa nie odsłaniała najmniejszej nieregularności, niezmienne mury zdawały się nie dopuszczać ani jednej bramy. Siła słońca zmusiła mnie do schronienia się w jakiejś grocie; w jej głębi znajdowała się studnia, w studni drabina, która schodziła przepastnie w dół ku głębokim ciemnościom. Zszedłem; poprzez chaos ponurych korytarzy doszedłem do obszernej, kolistej sali, zaledwie widocznej. Było dziewięcioro drzwi w tej piwnicy; ośmioro z nich prowadziło do labiryntu, który zdradliwie docierał do tej samej sali, dziewiąte (poprzez następny labirynt) prowadziły do drugiej kolistej sali, identycznej z pierwszą. Nie znam całkowitej ilości sal; moje nieszczęście i niepokój zwielokrotniły je. Cisza była wroga i prawie doskonała; nie było innego hałasu w tych głębokich, kamiennych sieciach prócz podziemnego wiatru, którego przyczyny nie odkryłem; bezszelestnie gubiły się między szczelinami wąskie strumyki rdzawej wody. W potworny sposób przyzwyczaiłem się do tego wątpliwego świata; wydało mi się niewiarygodne, aby mogło istnieć cokolwiek innego niż piwnice wyposażone w dziewięcioro drzwi i piwnice podłużne, które się rozwidlają. Nie wiem, przez jak długi czas musiałem wędrować pod ziemią; wiem, że raz pomyliła mi się, w tej samej tęsknocie, okrutna wioska barbarzyńców z moim rodzinnym miastem wśród winnic.
W głębi pewnego korytarza nieprzewidziany mur zamknął mi przejście, spadło na mnie jakieś odległe światło. Wzniosłem oślepione oczy: zawrotnie wysoko ujrzałem krąg nieba tak błękitny, że wydał mi się purpurowy. Kilka metalowych stopni wznosiło się po murze. Zmęczenie odbierało mi siły, ale wspiąłem się, przystając jedynie czasami, aby niezręcznie załkać ze szczęścia. Zacząłem dostrzegać kapitele i astragale, trójkątne frontony i kopuły, niewyraźne i okazałe formy i granitu, i marmuru. W ten sposób zostało mi dane wydostać się ze ślepej okolicy czarnych, splątanych labiryntów do oślepiającego Miasta.
Wyszedłem na rodzaj placu, czy raczej dziedzińca. Otaczał go jeden tylko budynek, o nieregularnej formie i niejednostajnej wysokości; do tego niejednolitego budynku należały te różne kopuły i kolumny. Uwagę moją przykuła starożytność konstrukcji tej niewiarygodnej budowli, przed jakąkolwiek inną jej cechą. Poczułem, że była ona wcześniejsza od ludzi, wcześniejsza od ziemi. Ta rzucająca się w oczy starożytność (chociaż w jakiś sposób straszna dla oczu) wydała mi się właściwa dla nieśmiertelnych budowniczych. Początkowo ostrożnie, później obojętnie, wreszcie z rozpaczą zacząłem błądzić po schodach i posadzkach nierozwikłanego pałacu. (Później przekonałem się, że wielkość i wysokość stopni nie były jednakowe, co sprawiło, że zrozumiałem niezwykłe zmęczenie, jakie one powodowały). Pałac ten jest dziełem bogów — pomyślałem początkowo. Badałem nie zamieszkałe wnętrza i poprawiłem się: Bogowie, którzy go zbudowali, umarli. Dostrzegłem jego szczegóły i powiedziałem: Bogowie, którzy go zbudowali, byli szaleni. Powiedziałem to, wiem na pewno, z niezrozumiałym potępieniem, które było niemal wyrzutem sumienia, z większym przerażeniem intelektualnym niż wyczuwalnym lękiem. Do wrażenia niezmiernej starożytności dołączyły się inne: wrażenie nieskończoności, okrucieństwa, złożonej niedorzeczności. Przebyłem labirynt, ale przejrzyste Miasto Nieśmiertelnych przeraziło mnie i napełniło odrazą. Labirynt jest domem wzniesionym, aby zmylić ludzi; jego architektura, szastająca symetriami, jest podporządkowana temu celowi. W pałacu, który niedokładnie zbadałem, architektura nie posiadała celu. Obfitował w korytarze bez wyjścia, wysokie, niedosiężne okna, okazałe drzwi prowadzące do jakiejś celi czy studni, niewiarygodne odwrócone schody, których stopnie i balustrady prowadziły w dół. Inne, zawieszone w powietrzu, przylegające do boku monumentalnego muru, umierały nie dochodząc donikąd, po dwóch czy trzech zakrętach, w górnych ciemnościach kopuł. Nie wiem, czy wszystkie przykłady, które wymieniłem, są dosłowne; wiem, że podczas długich lat nawiedzały mnie w koszmarnych snach; nie mogę już wiedzieć, czy taki lub inny szczegół jest transkrypcją rzeczywistości, czy też form, które oszałamiały moje noce. To Miasto (pomyślałem) jest tak potworne, że samo jego istnienie i trwanie, nawet w środku tajemnej pustyni, plami przeszłość i przyszłość i w jakiś sposób naraża ciała niebieskie. Dopóki trwa, nikt na świecie nie będzie mógł być odważny czy szczęśliwy. Nie chcę opisywać go; chaos różnorodnych wyrazów, ciało tygrysa czy byka, w którym by się potwornie kłębiły, połączone i nienawidzące się, zęby, organy i głowy, byłyby może przybliżonymi obrazami.
Nie pamiętam etapów mego powrotu wśród zakurzonych i wilgotnych hipogeów. Wiem jedynie, że nie opuszczała mnie obawa, iż przy wyjściu z ostatniego labiryntu otoczy mnie ponownie ohydne Miasto Nieśmiertelnych. Niczego więcej nie mogę sobie przypomnieć. To zapomnienie, teraz nie do przezwyciężenia, było może dobrowolne; może okoliczności mojej ucieczki były tak niewdzięczne, że pewnego dnia, również nie mniej zapomnianego, poprzysiągłem sobie je zapomnieć.
III
Kto przeczytał z uwagą relację moich trudów, przypomni sobie, że pewien człowiek z plemienia szedł za mną, jak mógłby iść za mną pies, aż do nieregularnego cienia murów. Gdy wyszedłem z ostatniej piwnicy, spotkałem go u wylotu groty. Leżał na piasku, na którym kreślił niezręcznie i ścierał rząd znaków, będących jak litery ze snów, które ktoś już prawie pojmuje i które nagle się zlewają. Początkowo sądziłem, że to jakieś prymitywne pismo; później spostrzegłem, że jest absurdem wyobrażać sobie, iż ludzie, którzy nie doszli do mowy, mogliby dojść do pisma. Poza tym żadna z form nie była podobna do innej, co wykluczało lub oddalało możliwość, aby były one symboliczne. Człowiek ten kreślił je, przyglądał im się i poprawiał je. Nagle, jakby zabawa ta go znudziła, starł wszystko dłonią i przedramieniem. Spojrzał na mnie, zdawał się mnie nie poznawać. Jednakże tak wielka była ulga, jaką mi sprawiał (lub tak wielka i przerażająca moja samotność), że zacząłem przypuszczać, iż ten prymitywny Troglodyta, który patrzył na mnie z dna groty, oczekiwał mnie. Słońce prażyło równinę; gdy podjęliśmy drogę powrotną do wsi, pod pierwszymi gwiazdami, piasek pod stopami był rozpalony. Troglodyta szedł przede mną; tej nocy powziąłem zamiar nauczenia go rozpoznawania i, być może, powtarzania kilku słów. Pies i koń (pomyślałem) zdolne są do tego pierwszego; wiele ptaków, jak słowik Cezarów, do ostatniego. Jakkolwiek prymitywny byłby umysł człowieka, zawsze jest on wyższy niż u nierozumnych stworzeń.
Pokora i nędza Troglodyty przywiodły mi na pamięć obraz Argosa, starego, konającego psa z „Odysei", i tak nadałem mu imię Argos i usiłowałem go nauczyć tego imienia. Ciągle odnosiłem niepowodzenia. Wybiegi, stanowczość i upór okazały się całkowicie daremne. Nieruchomy, z bezwładnymi oczyma, zdawał się nie odbierać dźwięków, które starałem mu się wbić w pamięć. O kilka kroków ode mnie, wydawał się bardzo odległy. Leżąc na piasku, podobny do niewielkiego i zniszczonego sfinksa z lawy, pozwalał, aby obracały się nad nim niebiosa, od zmierzchu dnia do zmierzchu nocy. Wydało mi się niemożliwe, żeby nie dostrzegł mego zamiaru. Przypomniało mi się, że Etiopowie powiadają, iż małpy celowo nie mówią, aby nie zmuszano ich do pracy, i przypisałem nieufności czy obawie milczenie Argosa. Od tego wyobrażenia przeszedłem do innych, jeszcze bardziej fantastycznych. Pomyślałem, że Argos i ja należymy do różnych światów; pomyślałem, że nasze postrzegania były jednakowe, ale że Argos kojarzył je w inny sposób i konstruował przy ich pomocy inne przedmioty; pomyślałem, że być może nie było dla niego przedmiotów, lecz zawrotna i ciągła gra niezwykle krótkich wrażeń. Pomyślałem o świecie bez pamięci, bez czasu; rozważałem możliwość języka, który by nie znał rzeczowników, języka o bezosobowych czasownikach lub nieodmiennych epitetach. W ten sposób umierały dni, ale coś podobnego do szczęścia wydarzyło się pewnego poranka. Spadł deszcz z potężną powolnością.
Noce pustyni mogą być zimne, ale ta była ogniem. Śniło mi się, że jakaś rzeka Tesalii (której wodom zwróciłem złotą rybę) przybywała mnie wykupić; słyszałem, jak się zbliża po czerwonym piasku i czarnym kamieniu; chłód i uporczywy hałas deszczu obudziły mnie. Pobiegłem nagi, aby go powitać. Kończyła się noc; pod żółtymi chmurami plemię, nie mniej szczęśliwe niż ja, poddawało się gwałtownej ulewie z rodzajem ekstazy. Wydawali się korybantami, opętanymi przez bóstwo. Argos, z oczyma wzniesionymi ku niebiosom, jęczał; strumienie wody płynęły mu po twarzy; nie tylko wody, lecz (dowiedziałem się o tym później) łez. Argos — krzyknąłem do niego — Argos.
Wówczas, z łagodnym zachwytem, jakby odkrywał jakąś rzecz straconą i zapomnianą przed bardzo długim, czasem, Argos wybełkotał te słowa: Argos, pies Odysa. I później, również nie patrząc na mnie: Ten pies leżący na gnoju.
Łatwo godzimy się z rzeczywistością, może dlatego że przeczuwamy, iż nic nie jest realne. Spytałem go, co wie o „Odysei". Z trudem posługiwał się językiem greckim; musiałem powtórzyć pytanie.
Bardzo niewiele — powiedział. — Mniej niż najbiedniejszy rapsod. Minęło już chyba tysiąc sto lat od czasu, gdy ją wymyśliłem.
IV
Owego dnia wszystko stało się dla mnie jasne. Troglodyci byli Nieśmiertelnymi; potok o piaszczystych wodach był Rzeką, której poszukiwał jeździec. Co do miasta, którego sława dotarła aż do Gangesu, minęło już dziewięć wieków od czasu, gdy Nieśmiertelni je zniszczyli. Przy pomocy pozostałości jego ruin wznieśli, w tym samym miejscu, niedorzeczne miasto, które obszedłem; rodzaj parodii czy odwrócenia i również świątyni irracjonalnych bóstw, które kierują światem i o których niczego nie wiemy prócz tego, że nie są podobne do człowieka. Budowla ta była ostatnim symbolem, na jaki pozwolili sobie Nieśmiertelni; oznaczała ona etap, w którym przekonani, że każde przedsięwzięcie jest jałowe, postanowili żyć dla myśli, dla czystej spekulacji. Wznieśli budowlę, zapomnieli o niej i poszli mieszkać w jaskiniach. Pogrążeni w swych rozmyślaniach, prawie nie dostrzegali świata zewnętrznego.
O tych rzeczach opowiedział mi Homer jak ktoś, kto rozmawia z dzieckiem. Opowiedział mi również o swojej starości i o ostatniej podróży, jaką odbył, kierowany, jak Odyseusz, zamiarem dotarcia do ludzi, którzy nie wiedzą, co to morze, nie jedzą solonego mięsa ani nie podejrzewają, co to wiosło. Mieszkał przez wiek w Mieście Nieśmiertelnych. Gdy je zniszczono, doradził założenie tego drugiego. Nie powinno to nas dziwić; powiadają, że po opiewaniu wojny Ilionu opiewał wojnę żab z myszami. Był jak bóg, który stworzyłby kosmos, a następnie chaos.
Być nieśmiertelnym nie jest rzeczą niezwykłą; oprócz człowieka wszystkie zwierzęta są takie, gdyż nie znają śmierci; rzeczą boską, rzeczą straszną, rzeczą niepojętą jest wiedzieć, że jest się nieśmiertelnym. Zauważyłem, że na przekór licznym religiom przekonanie to jest niezwykle rzadkie. Izraelici, chrześcijanie i muzułmanie głoszą nieśmiertelność, ale cześć, jaką składają pierwszemu wiekowi, dowodzi, że wierzą jedynie w niego, jako że przeznaczają wszystkie pozostałe, w nieskończonej ilości, na wynagradzanie go czy karanie. Bardziej rozsądne wydaje mi się koło niektórych religii Indostanu; w kole tym, które nie ma początku ani końca, każde życie jest skutkiem poprzedniego i rodzi następne, ale żadne nie określa całości... Nauczona przez praktykę wieków republika ludzi nieśmiertelnych osiągnęła doskonałość tolerancji i prawie obojętności. Wiedziała, że w nieskończonym okresie czasu każdemu człowiekowi wydarzają się wszystkie rzeczy. Dzięki swym przeszłym czy przyszłym cnotom każdy człowiek jest godny wszelkiej dobroci, ale również wszelkiej zdrady dzięki swym nikczemnościom przeszłości czy przyszłości. Podobnie jak w grach zależnych od przypadku cyfry parzyste i cyfry nieparzyste dążą do równowagi, tak też anulują się i poprawiają spryt i głupota i być może nieskomplikowany „Poemat o Cydzie" jest przeciwwagą wymaganą przez jeden tylko epitet z Eklog czy przez jedną sentencję Heraklita. Najbardziej przelotna myśl posłuszna jest niewidzialnemu rysunkowi i może ukoronować czy zainaugurować jakąś tajemniczą formę. Słyszałem o takich, którzy czynili zło, aby w przyszłych wiekach okazało się ono dobrem lub aby okazało się nim w wiekach już minionych... W ten sposób rozpatrywane, wszystkie nasze czyny są słuszne, ale również są obojętne. Nie istnieją zasługi moralne czy intelektualne. Homer ułożył „Odyseję"; jeśli założymy nieskończony okres czasu, z nieskończonymi okolicznościami i wariantami, jest rzeczą niemożliwą nienapisanie, choćby jeden raz, „Odysei", Nikt nie jest kimś, jeden człowiek nieśmiertelny jest wszystkimi ludźmi. Jak Cornelius Agrippa, jestem bogiem, jestem bohaterem, jestem filozofem, jestem demonem i jestem światem, co jest męczącym sposobem powiedzenia, że nie istnieję.
Pojęcie świata jako systemu doskonałych kompensacji wywarło rozległy wpływ na Nieśmiertelnych. W pierwszym rzędzie uczyniło ich nieczułymi na litość. Wspomniałem o starożytnych kamieniołomach, które przecinały pola drugiego brzegu; jakiś człowiek wpadł do najgłębszego; nie mógł zrobić sobie krzywdy ani umrzeć, ale paliło go pragnienie; zanim rzucono mu linę, minęło siedemdziesiąt lat. Nie interesował ich również ich własny los. Ciało było uległym zwierzęciem domowym i wystarczała mu, co miesiąc, jałmużna kilku godzin snu, odrobiny wody i ochłapa mięsa. Niechaj nikt nie pragnie zniżyć nas do ascetów. Nie ma bardziej złożonej przyjemności niż myślenie, i jemu oddawaliśmy się. Czasami jakiś nadzwyczajny bodziec zwracał nas światu zewnętrznemu. Na przykład owego poranka — starożytna, elementarna radość z powodu deszczu. Takie chwile były niezmiernie rzadkie; wszyscy Nieśmiertelni byli zdolni do doskonałego spokoju; pamiętam jednego z nich, którego nigdy nie widziałem stojącego: jakiś ptak uwił gniazdo na jego piersi.
Wśród konsekwencji doktryny, mówiącej, że nie ma rzeczy, która by nie była zrównoważona przez inną, istnieje jedna o niewielkim znaczeniu teoretycznym, ale która skłoniła nas, przy końcu czy na początku X wieku, do rozproszenia się po powierzchni ziemi. Da się ona wyrazić w tych słowach: Istnieje rzeka, której wody dają nieśmiertelność; w jakiejś krainie musi znajdować się inna rzeka, której wody ją znoszą. Liczba rzek nie jest nieskończona; nieśmiertelny podróżnik, który przebiega świat, napije się w końcu z nich wszystkich. Postanowiliśmy odkryć tę rzekę.
Śmierć (lub aluzja do niej) Czyni ludzi cennymi i patetycznymi. Są oni wzruszający, gdyż są widmami; każdy czyn, jakiego dokonują, może być ostatnim; nie ma twarzy, która nie miałaby się zatrzeć, jak twarz z jakiegoś snu. Wszystko wśród śmiertelnych posiada wartość jako bezpowrotne i zależne od przypadku. Wśród Nieśmiertelnych natomiast każdy czyn (i każda myśl) jest echem innych, które poprzedziły go w przeszłości, bez dostrzegalnego początku, lub dokładną zapowiedzią innych, które w przyszłości będą go zawrotnie powtarzać. Nie ma rzeczy, która nie byłaby jakby zagubiona wśród niezmordowanych zwierciadeł. Nic nie może wydarzyć się jeden tylko raz, nic nie jest cennie wątpliwe. To, co uroczyste, co posiada znaczenie, co ceremonialne, nie odnosi się do Nieśmiertelnych. Homer i ja rozstaliśmy się u bram Tangeru; mam wrażenie, że nie pożegnaliśmy się.
V
Przebyłem nowe królestwa, nowe cesarstwa. Jesienią 1066 roku walczyłem na moście pod Stamfordem, nie pamiętam już, czy w szeregach Harolda, który wkrótce znalazł swoje przeznaczenie, czy w szeregach owego nieszczęsnego Haralda Hardraada, który zdobył sześć stóp ziemi angielskiej, czy trochę więcej. W siódmym wieku Hidżry, na przedmieściach Bulaku, przepisywałem powolnym, kaligraficznym pismem, w języku, który zapomniałem, alfabetem, którego już nie znam, siedem podróży Sindbada i historię o Mieście z Brązu. Na dziedzińcu więzienia w Samarkandzie grałem wiele w szachy. W Bikanerze uprawiałem astrologię, i również w Czechach. W 1638 roku byłem w Kolozsvàr, i później w Lipsku. W Aberdeen, w 1714 roku subskrybowałem sześć woluminów „Iliady" Pope'a; wiem, że wracałem do nich często z rozkoszą. Około 1729 roku dyskutowałem na temat pochodzenia tego poematu z pewnym profesorem retoryki, który zwał się, o ile pamiętam, Giambattista; jego racje wydały mi się nie do odparcia. Czwartego października 1921 roku „Patna", który wiózł mnie do Bombaju, musiał zakotwiczyć w pewnym porcie wybrzeża Erytrei[4] Wysiadłem na ląd; przypomniałem sobie inne, bardzo dawne poranki, również nad Morzem Czerwonym, kiedy byłem trybunem Rzymu i gorączka, i magia, i bezczynność trawiły żołnierzy. W okolicy dostrzegłem obfitość jasnej wody; spróbowałem jej, powodowany przyzwyczajeniem. Gdy wspinałem się na brzeg, kolczaste drzewo skaleczyło mi grzbiet dłoni. Dawno nie doświadczony ból wydał mi się bardzo dotkliwy. Z niedowierzaniem, spokojny i szczęśliwy, przyglądałem się cennemu formowaniu się powolnej kropli krwi. Znowu jestem śmiertelny — powtarzałem sobie — znowu jestem podobny do wszystkich ludzi. Tej nocy spałem aż do świtu.
...Przejrzałem, po upływie roku, te stronice. Przekonałem się, że odpowiadają prawdzie, ale w pierwszych rozdziałach, a nawet w niektórych rozdziałach dalszych, wydaje mi się, że dostrzegam coś fałszywego. Jest to dziełem, być może, nadużywania rysów okolicznościowych, metoda, jakiej nauczyłem się od poetów i która wszystko kala fałszem, jako że w cechy te mogą obfitować fakty, ale nie ich wspomnienie... Jednakże mam wrażenie, że odkryłem głębszy powód. Opiszę go; nieważne, że zostanę uznany za fantastę.
Historia, którą opowiedziałem, wydaje się nierealna, gdyż mieszają się w niej wydarzenia z życia dwóch różnych ludzi. W pierwszym rozdziale jakiś jeździec chce dowiedzieć się imienia rzeki, która omywa mury Teb; Flaminius Rufus, który poprzednio dał miastu epitet Hekatompylos[5], mówi, że rzeka zwie się Egipt; żadne z tych wyrażeń nie pasuje do niego, lecz do Homera, który wspomina wyraźnie, w „Iliadzie", Teby Hekatompyloi i w „Odysei", poprzez usta Proteusza i Odysa, mówi niezmiennie o Nilu — Egipt. W rozdziale drugim Rzymianin, pijąc nieśmiertelną wodę, wymawia jakieś słowa po grecku; słowa te należą do Homera i można je odnaleźć przy końcu słynnego katalogu okrętów. Później, w zawrotnym pałacu, mówi o „potępieniu, które było niemal wyrzutem sumienia"; słowa te pochodzą od Homera, który spłodził tę okropność. Te anomalie zaniepokoiły mnie; inne, o charakterze estetycznym, pozwoliły mi odkryć prawdę. Zawiera je ostatni rozdział; jest tam napisane, że walczyłem na moście pod Stamfordem, że przepisywałem, w Bulaku, podróże Sindbada Żeglarza i że dokonałem subskrypcji, w Aberdeen, na angielską „Iliadę" Pope'a. Czytamy tam inter alia: „W Bikanerze uprawiałem astrologię, i również w Czechach". Żadne z tych świadectw nie jest fałszywe; zastanawiający jest fakt ich podkreślenia. Pierwszy z nich zda się odnosić do człowieka wojny, ale później dostrzegamy, że narrator nie kładzie nacisku na sprawy wojenne, lecz na losy ludzkie. Te, które później następują, są bardziej interesujące. Niejasna, elementarna przyczyna zmusiła mnie do odnotowania ich; uczyniłem to, gdyż wiedziałem, że były patetyczne. Nie są takimi opowiedziane przez Rzymianina Flaviusa Rufusa. Są natomiast takimi opowiedziane przez Homera; dziwne byłoby, gdyby ten ostatni kopiował, w trzynastym wieku, przygody Sindbada, drugiego Odysa i odkrywał, po obróceniu się wielu wieków, w jakimś północnym królestwie i w jakimś barbarzyńskim języku, formy swojej „Iliady". Co do zdania, które zawiera nazwę Bikaneru, widać, że zostało ono zredagowane przez literata, pragnącego, podobnie jak autor katalogu okrętów, wykazać się wspaniałymi wyrazami[6]. Kiedy zbliża się koniec, nie pozostają już obrazy wspomnień; pozostają jedynie słowa. Nic dziwnego, że czas pomieszał te, które kiedyś reprezentowały mnie, ze słowami, będącymi symbolem losu kogoś, kto towarzyszył mi przez tyle wieków. To ja byłem Homerem; w niedługim czasie będę nikim, jak Odyseusz; w niedługim czasie będę wszystkimi: umrę.
Postscriptum z 1950 roku. Wśród komentarzy, jakie wywołała poprzednia publikacja, najciekawszy, bo z pewnością nie najbardziej uprzejmy, nosi biblijny tytuł "A coat of many colours" (Manchester, 1948) i jest dziełem zawziętego pióra doktora Nahuma Cordovero. Obejmuje jakieś sto stronic. Mówi o kompilacjach greckich, o kompilacjach późnołacińskich, o Ben Jonsonie, który określił swoich współczesnych posługując się cytatami z Seneki, o utworze „Virgilius evangelizans" Alexandra Rossa, o pomysłach George'a Moora i Eliota, i wreszcie o „opowiadaniu przypisywanym antykwariuszowi Josephowi Cartaphilusowi". Ujawnia, w pierwszym rozdziale, krótkie interpolacje z Pliniusza („Historia naturalis", V, 8); w drugim, z Thomasa De Quincey ("Writings", III, 439); w trzecim, z pewnego listu Kartezjusza do ambasadora Pierre'a Chanut; w czwartym, z Bernarda Shawa (Back to Methuselah, V). Wnioskuje z tych wtrąceń, czy też kradzieży, że cały ten dokument jest apokryfem.
Moim zdaniem konkluzja taka jest niedopuszczalna. Kiedy zbliża się koniec — napisał Cartaphilus — nie pozostają już obrazy wspomnień; pozostają jedynie słowa. Słowa, słowa niestosowne i okaleczone, były ubogą jałmużną, jaką pozostawiły mu godziny i wieki.
Dla Cecylii Ingenieros.
Przełożył Andrzej Sobol-Jurczykowski
Aby chłopak z przedmieścia, aby żałosny cwaniak spod Buenos Aires, wyposażony jedynie w swą bezczelną odwagę, zapuścił się w bezludzia brazylijskiego pogranicza i został szefem bandy przemytników — wydaje się prawie niemożliwe. Ludziom przychylającym się do tej opinii pragnę opowiedzieć o losach Beniamina Otalory, który — mimo że pamięć o nim nie przetrwała w dzielnicy Balvanera — zgodnie z prawem padł od kuli gdzieś w Rio Grande do Sul. Nie znane mi są szczegóły jego przygód. Jeżeli kiedykolwiek dowiem się o nich więcej — sprostuję i rozszerzę moją opowieść. Tymczasem mogę służyć tylko poniższym streszczeniem.
Około 1891 roku Beniamin Otalora liczy sobie dziewiętnaście lat. Jest wyrostkiem o skąpym czole, szczerych jasnych oczach, mocno zbudowanym ciele potomka Basków. Uwieńczona sukcesem bójka na noże objawiła mu; że jest odważny: nie wzrusza go ani śmierć przeciwnika, ani konieczność natychmiastowego opuszczenia Republiki. Kacyk z jego parafii daje mu list polecający do niejakiego Azeveda Bandeiry w Urugwaju.
Otalora wsiada na okręt, podróż jest burzliwa, wszystko skrzypi; następnego dnia błądzi już po ulicach Montevideo, pełen niewypowiedzianego i — być może — nieuświadomionego smutku. Nie może znaleźć Azeveda Bandeiry; około północy w karczmie przy Paso del Molino jest świadkiem bójki między poganiaczami bydła; błyskają noże; Otalora nie wie, po czyjej stronie leży słuszność, lecz smak niebezpieczeństwa pociąga go tak, jak innych karty lub muzyka. W czasie bójki paruje cios noża wymierzony przeciw wysokiemu mężczyźnie w ciemnym kapeluszu i brunatnym ponczo. Okazuje się, że to jest Azevedo Bandeira. (Dowiedziawszy się o tym, Otalora drze list: chce wszystko zawdzięczać samemu sobie). Bandeira, choć dobrze zbudowany, nie wiadomo dlaczego robi wrażenie pokraki; w jego twarzy, jakby zbyt zwięzłej, jest i Żyd, i Murzyn, i Indianin; w jego kształtach i tygrys, i małpa; blizna przecinająca mu twarz jest jedną ozdobą więcej, podobnie jak czarny szczeciniasty wąs.
Awantura będąca odblaskiem lub też skutkiem nadużycia alkoholu ustaje z tą samą szybkością, z jaką wybuchła. Otalora pije z poganiaczami, idzie z nimi na rozróbę, a potem do wielkiego domiszcza, w okolicach Starego Miasta. Słońce jest już wysoko na niebie. W głębi, na ubitej ziemi ostatniego patia, układają się do snu na derkach. W półśnie Otalora porównuje tę noc z poprzednią: teraz stąpa już po pewnym gruncie, jest wśród przyjaciół. Jak niejasny wyrzut gryzie go tylko brak tęsknoty za Buenos Aires. Spi aż do wieczora. Budzi go ten sam gauczo, który po pijanemu rzucił się na Azeveda. (Otalora przypomina sobie, że w czasie zgiełku i zabawy poprzedniej nocy najpierw pił z innymi, ale potem Azevedo posadził go po swojej prawej ręce). Oznajmia mu, że szef prosi go do siebie. W kantorku, którego drzwi wychodzą na korytarz (Otalora nigdy nie widział korytarza z tak umieszczonymi drzwiami), czeka na niego Azevedo Bandeira, jest z nim kobieta o jasnej cerze, odętych wargach i rudych włosach. Bandeira chwali go, częstuje kieliszkiem canii i proponuje, by poszedł z nimi na północ po nowe stada bydła. Otalora przyjmuje propozycję; o brzasku są już w drodze do Tacuarembo.
Dla Otalory zaczyna się inne życie, rozległe wschody, dni przesycone zapachem konf. To życie, nowe dla niego, jest niekiedy straszliwe, ale od zawsze miał je we krwi, bo tak jak ludzie z innych krajów wielbią i czują morze, tak my (wśród nich i ten, który snuje ten pełen symbolów wątek), tęsknimy za nie kończącą się, dudniącą pod końskim kopytem równiną. Otalora wychowywał się w dzielnicy wozaków i pracowników rzeźni — w ciągu roku zostaje gauczem. Uczy się ujeżdżać konie, prowadzić stada, zarzynać woły, posługiwać się dwoma lassami: tym, które chwyta, i tym, które powala; uczy się walczyć ze snem, z burzą, z przymrozkami, ze słońcem, zaganiać bydło gwizdem i krzykiem. Podczas całego tego okresu raz tylko widzi Azeveda, ale myśli o nim bez przerwy, nie tylko dlatego, że być „człowiekiem Bandeiry" — to być poważanym i wzbudzać strach, ale i dlatego, że cokolwiek robi, gauczowie mówią: „Bandeira robi to lepiej". Niektórzy twierdzą, że Bandeira urodził się po brazylijskiej stronie, w Rio Grande do Sul, i fakt ten, na pozór poniżający, w niejasny sposób wzbogaca go o pełne istnień puszcze, moczary, bezdrożne, bezkresne przestrzenie. Otalora powoli zdaje sobie sprawę, że Bandeira prowadzi rozległe interesy, z których najgłówriiejszym jest przemyt. Być poganiaczem znaczy być podwładnym. Otalora postanawia awansować na przemytnika. Pewnej nocy dwóch jego towarzyszy ma przeszmuglować partię canii. Otalora wyzywa jednego z nich, rani go, idzie zamiast niego. Powoduje nim "ambicja i niejasna Wierność: „Niech ten człowiek zrozumie — myśli — że jestem więcej wart niż wszyscy jego Urugwajczycy do kupy".
Upływa jeszcze rok i Otalora wraca do Montevideo. Spaceruje wzdłuż morza i po mieście, które wydaje mu się bardzo wielkie. Wszyscy razem idą do domu szefa, rozkładają derki na ostatnim patio. Mijają dni i Otalora nie widzi Bandeiry. Z lękiem ludzie szepcą, że jest chory; ciemnoskóry służący nosi mu do sypialni czajniczek i maté. Pewnego wieczoru posyłają z tym Otalorę, który czuje się poniżony i szczęśliwy równocześnie.
Sypialnia jest ogołocona i ciemna, balkon wychodzi na zachód, na długim stole w błyszczącym nieładzie leżą harapy, batogi, rzemienie, palna broń i broń biała; stare lustro ma zamgloną, niewyraźną taflę. Bandeira, leżąc na wznak, jęczy przez sen, gwałtowność zachodzącego słońca określa go ostro, wielkie białe łoże pomniejsza go i ściemnia. Otalora widzi siwe włosy, zmęczenie, wiotkość mięśni, bruzdy wyżłobione przez lata. Oburza go myśl, że rządzi nimi ten starzec. Jednym uderzeniem można by zrobić z nim koniec. W lustrze spostrzega, że ktoś wchodzi do pokoju: to rudowłosa kobieta. Jest na pół rozebrana, boso, obserwuje go z zimną ciekawością. Bandeira unosi się na łóżku. Kiedy mówi o koniach i bydle, palce j...
Barbarido