Prostak_Zbigniew_-_Spłacony_dług.rtf

(850 KB) Pobierz
ZBIGNIEW PROSTAK

 

 

 

 

ZBIGNIEW PROSTAK

 

 

 

SPŁACONY DŁUG

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

W

 

 

KRAJOWA AGENCJA WYDAWNICZA  RZESZÓW  1984

 

 

R o z d z i a ł I

KATASTROFA

 

Kiedy wypełzł na piaszczysty, obmywany ciepłymi bryzgami fal brzeg, był na wpół przytomny z wyczerpania. Ponad pół mili walki ze śmiercią wyczerpało żelazny organizm. Uparcie, choć prawie bez udziału woli, okrwawione palce wczepiając w piasek, cal za calem czołgał się w głąb lądu. Byle wyżej, byłe dalej od dławiącego ciężaru wody i ohydnego, słonogorzkiego smaku oceanu. Jeszcze w oczach niósł oślepiający błysk wybuchu, jeszcze w uszach kłębił się nieludzki skowyt płonących żywcem. Czołgał się, nie widząc przed sobą niczego.

Czarne loki dziecka spopielone żarem, rączki wyciągnięte w błagalnym geście i krzyk. Usta pełne skargi, której nie miał już kto wysłuchać. Wycie w łoskocie pękających grodzi, płomień trawiący żywe ciała, słodkawy, duszący swąd.

Zatrzymał się na moment, by po długiej jak wieczność chwili podjąć beznadziejną wędrówkę donikąd. Czoło orało szorstki piach. Gubił zetlałe łachmany nie czując tego, nie widząc nic. Za sobą zostawiał spokojne morze i szybko schnącą bruzdę rytą w złotym piasku plaży.

Dobrnął do pierwszych krzewów. Jeszcze bez świadomości wcisnął się w wilgotny chłód i znieruchomiał. Obojętne słońce wędrowało po nieboskłonie, wydłużały się cienie. Mijały wolno długie godziny. Armia krabów ożywiła plażę. Z morza wyszło życie i tylko dżungla milczała jeszcze. Wciąż w gąszczu lian, wśród kolumnady pni, czaiła się groza.

Człowiek uniósł głowę, a po chwili wolno, jakby z wahaniem przewrócił się na bok. Długo patrzył w ciemne sklepienie liści pocętkowane licznymi refleksami słońca i coś na kształt zrozumienia zabłysło w pustych dotąd i nieruchomych źrenicach. Z jękiem zakrył dło-nią oczy. Znów gdzieś w głębi obolałej czaszki narastał dławiący lęk, znów uszy przewiercał wypełniający wszystko przeraźliwy krzyk. Szloch wstrząsnął potężnie sklepioną piersią. Tylko oczy pozostały suche. Już nie było w nich łez...

Usiadł z wysiłkiem, dotykając głową wilgotnych gałązek. Wpatrzył się niewidzącym spojrzeniem w armię krabów buszujących na plaży. Co to? Gdzie jest? Płomienie! Wszędzie płomienie i czarny, tłusty dym. Swąd palących się kości i ciał. Zapomnieć! Zapomnieć! Jęknął głośno i aż do bólu wpił wzrok w rozsłonecznioną dal oceanu.

Idą! Idą Oni! Cały tłum. I Road w błękitnym mundurze z krwawymi kikutami rąk, i Burt Norton. Białe, bez kropli krwi twarze... Usta rozwarte w bezgłośnym okrzyku i Luiza. Czarnowłosa Luiza w potarganej sukni rozpaczliwie tuląca do siebie maleńkie ciałko synka. Przemieszani z krabami suną ku niemu nieustępliwie, groźni, upiorni.

Porwał się na równe nogi z głuchym okrzykiem i runął jak burza przed siebie. Nie czuł ciepła krwi spływającej mu z ud i piersi. Potykał się, padał, wstawał i biegł. A upiorny tłum wciąż szedł mu naprzeciw. Tylko kraby pierzchły!

Skręcił ku górze pozostawiając za plecami ocean. Wchłonął go cień lasu. Instynktownie omijał omszałe pnie, najeżone kolcami gęste zarośla, kurtyny lian. Rzęził ciężko. Biegł, rozgarniając zarośla jak pływak oporną falę. Jeszcze... jeszcze... choć tłum już znikł... i wtedy drogę zagrodziła mu pionowa ściana. Brunatny, spękany masyw z kępami traw o licznych szczelinach. Dopadł chłodnego kamienia. Blisko. Jakby chciał wtulić się w którąś ze szczelin, wtopić w martwy monolit. Wyciągnął ręce i zmartwiał. Weszły w głaz jak w mgłę! Cofnął się zdumiony i to przywróciło mu przytomność. Szybkimi, gorączkowymi ruchami, jak ślepiec obmacał nagą, poranioną pierś. Dojrzał strzępy odzienia, bose stopy i przyschnięte już bruna-tne zacieki krwi.

Usiadł na piargu u stóp skały, głowę oparł na rękach. Uspokajał się oddech i mijało otępienie. Wracała pamięć, a z nią... Więc to prawda? Do świadomości zaczęło docierać zrozumienie nieodwracalności i bezmiar nieszczęścia. Zacisnął szczęki... Jakim cudem i po co ocalał? Właśnie on? Wreszcie wstał powoli, ale w ruchach jego było już zdecydowanie. Szok minął.

Spojrzał bacznie na skałę, a potem na swoje ręce. Umysł pracował już precyzyjnie. Przeżył wybuch i ocean w jakiś sposób wyrzucił go na wyspę, obok której przepływali, i którą w momencie nieszczęścia oglądał właśnie w mocnych szkłach lornetki. Wyniosła, poszarpana góra, okolona pierścieniem dżungli i wąziutkim pasemkiem złotej plaży. Bezludna, oznaczona jedynie na bardzo dokładnych mapach morskich. Więc znów był sam? Zaczynał życie od nowa, znów prawie nagi, obszarpany i głodny jak niegdyś. Znał dobrze uczucie głodu. Aż za dobrze! Wiejski wyrostek zagubiony bez nadziei w slumsach Hamburga. Wyrośnięty jak dąb-czak, zdrowy, o kanciastych, niezgrabnych ruchach. Spał gdzie popadło, jadł to, co wygrzebał w śmietnikach. Błąkał się po portowych nadbrzeżach, po ciasnych zaułkach przedmieść, gdzie zza gościnnie uchylonych drzwi małych knajpek dolatywał pijacki śmiech sytych mary-narzy i drażniący powonienie, powodujący mdlące skurcze żołądka, zapach gotowanych potraw.

Odganiali go od drzwi, obojętnie wzruszając ramionami, gdy prosił. Prosił bynajmniej nie o jałmużnę, był na to za dumny. Prosił o pracę... Jakąkolwiek pracę. Był niepotrzebny, nie umiał przecież niczego, a jego siła nie była im na nic potrzebna. Tłuści właściciele barów śmiali mu się w twarz, uparcie przeganiali go starzy bezrobotni, trzymający z sobą, twardzi i bezwzględni. Błądził sam wśród tysięcy ludzi, umierał z głodu obok zawalonych wszelkim jadłem sklepowych wystaw. Którejś nocy nie wytrzymał. Wybił szybę jednej z nich i wresz-cie najadł się do syta. Przesiedział rok w hamburskim więzieniu. Przeżył. Stwardniał. Potem życie urabiało go na swój sposób. Nie w takich bywał opresjach. Da sobie radę i teraz. Musi! Czasu nie cofnie. Na razie nie myśleć o tym co było. Dość biadolenia!

Na rumowisku kamieni, otoczony pierwotną dżunglą, u stóp góry, prawie nagi i pokrwawiony stał już nie półprzytomny rozbitek, ale żelazny Dick, prawa ręka pułkownika Burtona. Kapitan Dick Rauber, oficer do specjalnych poruczeń wymagających zdecydowania i odwagi, zmodyfikowana odmiana gangsterskiego goryla bez cienia zbędnych skrupułów i bez litości. Nie miał jej zresztą nigdy. Dla nikogo!

Rozejrzał się uważnie wokoło. W odległości kilkunastu metrów z szarej skały wypływał maleńki strumyczek. Spadał ze sporego progu mieniącą się nitką, tworząc w przypadkowym wgłębieniu spory basenik. Ruszył w tamtym kierunku. Długo pił czystą, zimną wodę, a potem, wzdrygając się, spłukał dokładnie całe ciało. Od razu poczuł się lepiej. Nie był głodny. Jeszcze nie był.

Powoli wrócił pod skałę i obejrzał ją dokładnie. Co to było? Halucynacje? Pochylił się lekko i długą chwilę łowił słuchem odgłosy puszczy i daleki szum wszechobecnego oceanu. Gdzieś w pobliżu chrapliwie wrzasnął ptak, załopotały skrzydła. Wyprostował się i zdecydo-wanym krokiem podszedł do kamiennej ściany. Wyciągnął rękę. Palce napotkały rozgrzany słońcem głaz. Wyciągnął drugą i naparł mocno. To samo. Wciąż ta sama, twarda ściana skalna. A przecież pamiętał doskonale. To musi być tu. Nagle drgnął i znieruchomiał. Przez głowę przeleciała okropna myśl. A jeżeli to jeszcze dalszy ciąg tamtego? Road... Norton... Luiza? Bzdura! Tamto ma już poza sobą. Tylko nie myśleć o tym. Na razie jeszcze nie myśleć. Na myślenie i osąd jeszcze przyjdzie czas. Czas, który łagodzi doznania.

Jeszcze trochę w lewo... jeszcze. Jest! Ręka weszła bez trudu w skałę. Śmiesznie to wyglądało. Tak jakby nie miał ręki. Muskularne, opalone ramię i kamień. Uśmiechnął się lekko. Wiedział co to jest. Przesunął się odrobinę bardziej w lewo. Wsadził drugą rękę, potem — lekko schylając głowę — powoli wszedł w skałę przymykając na moment oczy. Spojrzał. Przed sobą miał jasno oświetlony korytarz wykuty, jak się od razu zorientował, w litej opoce. Tuż, blisko, na wysokości mniej więcej piersi, wychylały się zza skały ryjki aparatów proje-kcyjnych. Tego się właśnie spodziewał. Fantomy rzucające plastyczny, barwny obraz skały w prostokąt wejścia. Z wnętrza jednak, z miejsca gdzie stał, widać było wyraźnie dżunglę. Jakim cudem tu trafił? Wzruszył ramionami. Nie było żadnego cudu. Po prostu od wzejścia biegła ku dżungli wyraźna, choć kręta ścieżyna. Najwidoczniej na wpół przytomny, biegnąc, wybierał łatwiejszą, przetartą drogę.

Korytarz biegł w głąb, pusty, oświetlony jarzącym się żółtawo pasem wzdłuż sklepie-nia. Nie zastanawiał się dłużej. Nie miał przecież nic do stracenia. Ruszył przed siebie, początkowo wolnym, potem coraz szybszym krokiem. Dokąd go zaprowadzi to zagadkowe przejście? Co czeka na niego u końca tego wykutego w skale korytarza? Był przecież zupeł-nie bezbronny. Nie miał przy sobie nawet zwykłego kija. Tylko dwie gołe dłonie. Nie szko-dzi. Z głębi pamięci wypłynęła sucha, ascetyczna twarz Akimury, trenera karate na kursie komandosów. Szorstkie, cuchnące potem ludzkim maty sali treningowej. Wrzask walczących. Nie! Nie jest znowu tak całkiem bezbronny.

Przejście łagodnym półkolem skręcało w prawo, jednocześnie pnąc się wyraźnie w górę. Po obu stronach brunatna skała. Żadnych drzwi, wnęk czy innych tuneli. Było cicho. Odgłosy dżungli ani oceanu tu nie docierały. Słyszał jedynie szmer własnych kroków na gładkiej posadzce i bicie serca. Jak w Komorze Ciszy w Instytucie Kosmicznym. Z obowiąz-ku i na własną prośbę spędził w niej wiele godzin. Nawet lubił to. Pułkownik Burton twier-dził, że Dick nie ma nerwów. Głupi. Jakby tu o nerwy chodziło. Cisza to była cisza i nic ponadto. Nigdy nie miał żadnych sensacji w rodzaju przywidzeń, stresów, wyobcowania. Mógł przynajmniej wyspać się do woli w całkowitym spokoju. Inni szaleli już po kilkunastu godzinach spędzonych w tym niesamowicie wyciszonym pomieszczeniu. Jemu nie przeszka-dzała ani cisza, ani samotność.

Samotnikiem był z natury. Jak stary odyniec. I jak on niebezpiecznym. Nie znosił na-trętnej obecności innych ludzi. Nienawidził cywilizacji, zgiełku miast i obłędnego pośpiechu współczesnego życia. Dopiero Luiza. Luiza i Jack. Oni to sprawili, że świat przestał być dla niego jedynie uciążliwym balastem.

Poznał ją przypadkowo i w pierwszej chwili nie przypadła mu absolutnie do gustu. Cicha, jakby wylękniona, rzucała nań spojrzenia ukradkiem, a w oczach jej błyszczał nie ukrywany podziw. Dostrzegł jej spojrzenia, zawsze dostrzegał wszystko, co go w jakiś sposób dotyczyło. Schlebiało mu to. Od tej chwili sam zaczął ją dyskretnie obserwować i niejedno-krotnie oczy ich spotykały się. Cofała wzrok zapłoniona i spłoszona. Spotykali się potem czę-sto. Kiedy po prawie półrocznej znajomości oświadczył się jej, był tym zaskoczony nie mniej niż ona sama. Wzięli cichy ślub w kilka dni później.

Miał odtąd dom. Miał dokąd wracać z nie zawsze spokojnych i bezpiecznych eskapad. Mikroskopijna wilijka, jak jaskółcze gniazdo, przyczepiona do zielonego zbocza góry, stała się dla niego azylem, gdzie nie mogły go dopaść żadne niepokoje. Luiza była cicha, opiekuń-cza i bynajmniej nie tak nieśmiała, jak początkowo sądził. Po raz pierwszy w życiu czuł się naprawdę szczęśliwy. Urodziny syna pogłębiły ten stan. Dick Rauber powoli stawał się normalnym człowiekiem. Zaklął cicho pod nosem i zacisnął pięści. Nie ma już Luizy. Nie ma już Jacka. Nic nie ma, do diabła!

Korytarz kończył się masywnymi drzwiami ze stali, opatrzonymi w koliste rygle spoty-kane na starego typu okrętach. Były uchylone. Pchnął je ramieniem. Otworzyły się bez szme-ru na całą szerokość. Stanął jak wryty. Tego się jednak nie spodziewał.

Za drzwiami wisiała położona kilkadziesiąt metrów nad leżącą w głębi dolinką niewiel-ka półka. Prowadziły z niej w dół szerokie, wykute w skale i zabezpieczone balustradą schody. Już na pierwszy rzut oka widać było, jak bardzo są stare. Stylem przypominały inka-skie budowle, ale to, co zajmowało dno doliny, nie było bynajmniej dziełem inkaskich budo-wniczych. I nie było stare.

Strzeliste zabudowania ze szkła i metalu. Koronki kratownic wyrzutni i śmiałe łuki estakad łączące poszczególne pawilony, wolno obracająca się półkula radionamiernika.

Dolina była niewielka i prawie idealnie okrągła. Około półtora kilometra średnicy z jasnobłękitnym, obramowanym szmaragdem dżungli turkusowym okiem jeziorka pośrodku. Kiedyś zapewne szalał tu wulkan. Wskazywały na to rozchodzące się lejkowato ku górze nadtopione skały otaczające dolinkę niebotycznymi ścianami.

Baza. Typowa baza w nietypowej scenerii. Wiele takich widział w Teksasie, Arizonie czy na Alasce. Od tamtych różniła się tylko wymiarami; była bowiem duża. Za duża jak na tego typu obiekt. Dlatego zdziwiło go to i zaskoczyło. Przecież nie mógł nie słyszeć o niej, on najbliższy współpracownik pułkownika Burtona, Dowódcy Baz Ochrony Pacyfiku.

Z tej odległości nie odróżniał szczegółów. Nie dostrzegł też żadnych ludzi. Gdyby nie powolny ruch radionamiernika, można by sądzić, że baza jest opuszczona. Poszedł schodami w dół. Były gładkie. Wyślizgane w ciągu wieków tysiącami obutych w sandały nóg. Poczuł dla nich coś w rodzaju wdzięczności. Dzięki chłodnej gładzi mile koiły ból poranionych, bosych stóp.

Kończyły się dość zaskakująco nową, choć również zbudowaną z kamiennych płyt platformą, której środkiem sunął bladoniebieski pas ruchomego chodnika. Wskoczył nań coraz bardziej zdziwiony. Cóż to za dziwaczna baza? Żadnych automatów strażniczych, śluz kontrolnych, nic? Czyżby mieszkańcy czuli się tu aż tak bezpieczni? Dziwne! Baza, do której każdy może wejść i wyjść bez przeszkód? Coś tu nie gra. Odezwał się w nim wieloletni instynkt człowieka z obstawy.

Trzeba zachować maksymalną ostrożność. Nigdy nic nie wiadomo. Jedno jest pewne. Nie wszystko tu jest w porządku. Sięgnął do pasa i roześmiał się głośno. Głupiec! Bezbronny głupiec. Jego niezawodny dezintegrator pozostał na „Cynthii”. Tam, gdzie zostali Luiza i Jack. Zacisnął bezsilnie pięści.

Tymczasem ruchomy chodnik, przepłynąwszy po wąskiej nitce estakady nad śmigłymi czubkami palm i ruinami jakiejś prastarej świątyni, wpadł w przestronny hol i zakończył się miniperonem. Na jego podświetlonej ścianie czerniał wyraźny napis: B.S.O.P. Sekcja V. A jednak Baza Pacyfiku. Mimo ogromnego znużenia poczuł ulgę i satysfakcję. Znał doskonale urządzenia tych baz.

Spokojnie już teraz podszedł do jednej z wnęk łączności wewnętrznej. Wcisnął przycisk i zbliżył usta do mikrofonu.

Dyspozytornia? Melduje się kapitan Rauber, D-7.

W głośniku rozległy się niegłośne trzaski i zdziwiony głos spytał.

Kto?

Kapitan Dick Rauber!

Co?... Kto?... Przecież?... Jak?... Powtórz.

Chyba mówię po ludzku. Melduje się kapitan Dick Rauber, trzecia sekcja.

Chwila ciszy w głośniku i ten sam, spokojny już teraz, głos.

Czekaj na peronie. Zaraz tam będziemy.

Zgoda!

Oparł się niedbale o ścianę i wpatrzył w jasny prostokąt wejścia. W umyśle teraz dopie-ro zaczęło narastać podejrzenie. „Cynthia” wylatuje w powietrze na wodach okalających taje-mniczą wysepkę, kryjącą w swoim wnętrzu równie tajemniczą bazę. Przypadek czy zamierzo-ne działanie? Przeoczenie, czy świadomie zaplanowana zbrodnia?

Potrząsnął głową. Nie wierzył w tego rodzaju przypadki. Do takich miejsc nie dopu-szcza się z zasady nikogo niezapowiedzianego. „Cynthia” prawdopodobnie była właśnie nie-zapowiedziana; a może i niepożądana Więc „Cynthia” musiała zginąć. Gdzie drwa rąbią, tam wióry lecą. Zaraz! A może właśnie była zapowiedziana? Przecież na okręcie płynął admirał Norton. No tak. Teraz wszystko jasne. Że też wcześniej nie wpadł na to. Norton! Admirał Fred Norton — wieczny antagonista i śmiertelny wróg Burtona. Admirał, któremu podlegała flota, nie miał nic do szukania w Bazie Obrony Pacyfiku. Baza to podwórko pułkownika Burtona. Więc dlatego Dick Rauber jest rozbitkiem? Dlatego z jego życia musieli odejść na zawsze Luiza i Jack?

Dobrze jednak, że wyszedł cało z tej katastrofy. Z niepotrzebnej masakry, w której zginęli jego najbliżsi. Nie wątpił już teraz, że miała ona ścisły związek z tajemnicą otaczającą tę zagubioną w bezmiarze Pacyfiku bazę. Jeżeli jego domysły się potwierdzą, a tego był prawie pewien, będzie miał więc jeszcze coś niecoś do zrobienia na tym najlepszym ze światów. Będzie miał dług, a Dick Rauber, zwany „Żelaznym”, zawsze spłaca swoje długi. Zawsze i w terminie!

Teraz dopiero zrozumiał wiele rzeczy. Był już zupełnie pewien, że zna przyczyny tej potwornej zbrodni. Wie już, dlaczego zginęli ludzie i okręt. Drwiący uśmiech nie schodził mu z warg. Zdawał sobie doskona...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin