DONALD E. WESTLAKE ZŁE WIEŚCI (Przełożył: Wojciech Madej) BAOBAB 2004 Chciałbym zadedykować tę powieść, z przeprosinami, wszystkim tłumaczom, którzy musieli mieć do czynienia z moim językiem w swoim języku. Postawiłem im trudne zadanie. A zatem jedna dedykacja i dwie aspiryny dla Laury Grimaldi, Jiro Kimury, Jean Each i wszystkich innych, którzy musieli włożyć w tę pracę wiele pomysłowości. Dziękuję wam. 1 JOHN DORTMUNDER był człowiekiem, któremu słońce świeciło tylko wtedy, kiedy pragnął pozostać w cieniu. Właśnie teraz, jak na rozgwieżdżonym niebie, tysiące światełek umieszczonych rzędami pod metalowym dachem wielkiej hali supermarketu nagle zaczęły popiskiwać, błyskać i mrugać, rzucając wspaniały blask na rozłożone pod nimi towary. I na Dortmundera. Ale on wiedział, że nie oznacza to otwarcia sklepu, ponieważ było dziesięć po drugiej w nocy. Waśnie dlatego znalazł się tu o tej porze. Speedshop, ogromny supermarket w rozległym pasażu handlowym w New Jersey, niedaleko Mordor, oferował głównie przedmioty warte nie więcej niż ćwierć dolara w cenie do czterech dolarów, ale były tu też działy bardziej ekskluzywne, na przykład z alkoholami i sprzętem gospodarstwa domowego. Dortmundera najbardziej interesowało jednak stoisko z aparatami fotograficznymi, gdzie można było dostać wszystko od najtańszych pstrykadeł po sterowane komputerem skomplikowane urządzenia, które same ustawiały czas i przesłonę. Dwie płócienne torby firmowe ozdobione sloganem reklamowym „SPEEDSHOP! Szybko kupujesz, szybko oszczędzasz!” zdołały pomieścić aparaty warte dziesięć tysięcy dolarów. Pewien facet z Nowego Jorku, Arnie Albright, da mu za nie, o nic nie pytając (bo wszystko będzie wiedział), tysiąc gotówką. Dziesięć minut w sklepie, nie więcej, od chwili ominięcia bramek z systemem alarmowym, i znajdzie się znów w hondzie platoon, którą pożyczył pól godziny wcześniej na pobliskim osiedlu, w drodze powrotnej do spokojnego, cichego i bezpiecznego Nowego Jorku. Niestety. Wędrował w półmroku z torbami pełnymi aparatów fotograficznych - znajdując drogę do wyjścia dzięki maleńkim lampkom nocnego oświetlenia - gdy nagle został skąpany w lodowatej powodzi białego fluorescencyjnego światła. Trudno. Musiał być jakiś czujnik ruchu czy dodatkowy alarm, którego nie zauważył. Za chwilę w tym wielkim sklepie zjawi się mnóstwo policjantów i ochroniarzy Speedshopu, wszyscy będą mieli broń i wszyscy będą szukać, zupełnie jeszcze o tym nie wiedząc, Johna Dortmundera. Ale niebawem dowiedzą się, kogo szukali. Co robić? Po pierwsze wrzucić te torby za stojak z dziecięcymi tenisówkami. Po drugie, wpaść w popłoch. A co poza tym? On zakradł się tu od zaplecza, a oni o tym na pewno wiedzą i też wejdą tamtędy. Ale wejdą również od frontu. I przy każdym wejściu postawią kogoś na straży, a cała reszta zacznie systematycznie przeczesywać sklep, jak harcerze las na podchodach. Za chwilę pojawią się w zasięgu jego wzroku, ale wtedy i on znajdzie się w zasięgu ich wzroku. Schować się? Gdzie? Nie ma gdzie. Wszystkie półki zastawione są do samej góry. Gdyby był to tradycyjny dom towarowy, mógłby przynajmniej udawać manekina w dziale z męską odzieżą, ale Speedshop nie po to oszczędza na wszystkim, żeby trwonić pieniądze na manekiny z prawdziwego zdarzenia. Tutaj były tylko jakieś korpusy, na których zawieszano ubrania, a udawanie manekina bez głowy i rąk przerastało aktorskie umiejętności Dortmundera. Rozejrzał się wokoło, mając nadzieję, że znajdzie coś na tyle miękkiego, by bezpiecznie uderzyć w to głową w przystępie paniki, i zauważył, że tuż obok jest pawilon, a w nim apteka, salon fryzjerski, wypożyczalnia kaset wideo i optyk. Optyk. Czyżby jakiś zbawienny plan pojawił się nagle w głowie Dortmundera? Chyba nie, chociaż powinien. Jako człowiek, którego na względzie mieli ustawodawcy, wprowadzając surowe kary za trzecie przestępstwo, Dortmunder uznał, że nawet najmarniejszy plan jest lepszy niż żaden. Tak się złożyło, że tego wieczoru miał w portfelu kilka fałszywych dowodów tożsamości, w tym czyjąś kartę kredytową, dlatego chyba po raz pierwszy w życiu posłużył się w sklepie dyskontowym kartą kredytową. Wcisnął ją pomiędzy drzwi i framugę. Zapadka wsunęła się na tyle, że mógł otworzyć szklane drzwi w szklanej ścianie i wejść do środka. Dopiero kiedy drzwi zatrzasnęły się za nim, zdał sobie sprawę, że nie mają z drugiej strony żadnej klamki ani gałki. Dawało się je otwierać i zamykać tylko od zewnątrz, ponieważ przepisy przeciwpożarowe i tak wymagały, by w godzinach pracy były cały czas otwarte. Uwięziony! Tak pomyślał w pierwszej chwili, ale na szczęście myślał dalej. Uwięziony. No właśnie! Pomieszczenie miało szklany front, a z boków i z tyłu białe ściany ozdobione kolorowymi zdjęciami przystojnych ludzi o kiepskim wzroku. Na wprost drzwi była szklana lada i gablota z oprawkami okularów, po jej dwóch stronach stały stoliczki z lusterkami, a przy nich krzesełka. Pod ścianami stały nieduże kanapy, na których klienci mogli oczekiwać na realizację recepty, przeglądając wyłożone na stolikach czasopisma. Jedyne światło o tej porze padało ze świetlówek umieszczonych wewnątrz oszklonych stojaków z oprawkami. Dortmunder rzucił się do kasy stojącej za ladą, ale tym razem wyjątkowo nie interesowała go kasa, lecz czytnik kart kredytowych. Znalazł czyste blankiety pokwitowań, przejechał przez czytnik kartą kredytową, która przydała mu się już przy otwieraniu drzwi, wpisał na blankiecie kwotę 139,98 dolarów - uznał, że to godziwa suma - spojrzał na nazwisko na karcie i złożył podpis z grubsza podobny do wzoru widniejącego na odwrocie: Austin Humboldt. Kopia dla klienta, kopia dla klienta, jest. Rzucił okiem, czy jeszcze nie widać policjantów, schował kopię do kieszeni, odszukał w szufladzie pod kasą plik pokwitowań i wsunął do niego rachunek pana Austina Humboldta. Z portfela wyjął wszystkie dokumenty, które nie należały do Humboldta, i schował je do butów. A potem wyszedł zza lady. Chwileczkę. Jeśli zamawiał okulary, to znaczy, że nosi okulary, prawda? Chwycił z półki jakieś okulary i włożył na nos, ale zdał sobie sprawę, że widzi w nich tak samo. Nie miały szkieł. Zaryzykować? Nie, z bliska będzie to widać, a miał przeczucie, że zaraz będą mu się przyglądać z bardzo bliska. Czas, czas, czas - nie było już czasu. Po lewej stronie jest inna półka z okularami. Sięgnął do niej, modląc się, by nie trafić na jakieś denka od butelek, w których nic nie będzie widział, i wyciągnął delikatne szylkretowe oprawki ze szkłami. Chyba zwykłe szkiełka, nie optyczne. Dobrze! Teraz mógł już wybiec zza lady, rzucić się na kanapę - nie była zbyt wygodna - wziąć ze stołu magazyn People sprzed trzech miesięcy, położyć go na piersiach i zamknąć oczy. Znaleźli go po trzech minutach. Leżał nieruchomo, starając się uspokajać myślą, że jeśli stanie się to, co najgorsze, może przynajmniej uda mu się uciec z więzienia. Usłyszał stukanie do szklanych drzwi. Nie reaguj, powiedział do siebie. Jeszcze nie teraz. Za wcześnie. Musisz swoje odespać. Walenie w drzwi, niewyraźne, stłumione pokrzykiwania. Dortmunder zerwał się jak koń na dźwięk wystrzału i zaczął wodzić wokół wzrokiem, po czasopiśmie, które spadło na podłogę, po fotografiach i wreszcie po szklanej ścianie, która stała się teraz żywym obrazem przedstawiającym gromadę policjantów z twarzami rozpłaszczonymi na szybie. Machali rękami i krzyczeli - okropny widok. Właśnie wtedy uświadomił sobie, że szkła w okularach, które założył na nos, jednak są optyczne. To były szkła do czytania, i wszystko wydawało się w nich nieco większe niż normalnie. Policjanci za szybą niestety też. Już za późno, żeby je zmienić. Trzeba działać i mieć nadzieję. Skoczył na równe nogi, podbiegł do drzwi i sięgnął do nieistniejącej gałki, ale ponieważ niezbyt dobrze widział, obtarł sobie kostki dłoni o metalową framugę. Zaczął je lizać. Policjanci cały czas stali za szklaną ścianą, wołali coś i wpatrywali się w niego. Dortmunder przestał lizać rękę i pokazał im swoją najbardziej zdumioną minę. Rozłożył ręce, wskazał na drzwi, wykonał ruch dłonią, jakby kręcił gałką, a następnie wzruszył ramionami jak Atlas, którego coś zaswędziało i musi zrezygnować ze swojej misji. Jeszcze nie zrozumieli. Wciąż krzyczeli, żeby otworzył i pokazywali drzwi, jakby on nie wiedział, gdzie są. Powtórzył zatem swój skromny repertuar gestów, a dwóch policjantów tak przycisnęło twarze do szklanej ściany, że wyglądali jak ryby w mundurach. Nareszcie się domyślili. Skoro już wiedzieli, że Dortmunder został tu zamknięty - tajemnica zamkniętego pokoju! - można było zacząć teraz zdradzać przejawy paniki. A ponieważ cały czas bał się potwornie, z ulgą przyjął możliwość okazania strachu choćby i pod fałszywymi pozorami. Zaczął zatem rzucać się jak szalony na szklaną ścianę i dawać rozpaczliwe znaki, by go uwolniono. Wskazał na zegarek - czy wy zdajecie sobie sprawę, która jest godzina? - udał, że rozmawia przez telefon - przecież czekają na niego w domu! - i wreszcie usiłował rwać sobie włosy z głowy, ale miał ich za mało, żeby je dobrze chwycić. Teraz, kiedy on zaczął szaleć, wszyscy policjanci uspokoili się. Dawali mu znaki, kiwali głowami, rozmawiali przez radiotelefony. Starali się mu powiedzieć, żeby zachował spokój. Łatwo im mówić. Otwarcie drzwi zajęło im aż piętnaście minut, bo najwyraźniej nikt z nich nie był na tyle godny zaufania, aby otrzymać od banku kartę kredytową. Przed salon optyka napływali kolejni policjanci, żeby obejrzeć to jednoosobowe zoo, a Dortmunder kontynuował sw...
nubiska