Lewandowski Konrad T. - El ninio 2035.pdf

(86 KB) Pobierz
Lewandowski Konrad T. - El ninio 2035
Lewandowski Konrad T. - El ninio 2035
Autor: KONRAD T. LEWANDOWSKI
Tytul: El Ninio 2035
Z "NF" 12/99
Aparatura pojęciowa buczała zrzędliwie w rogu pokoju. Była głodna. Wstałem zza biurka i wrzuciłem w
paszczę skanera tomik poezji awangardowej. Ostatni. NajwyŜszy czas odwiedzić sklep z karmą dla
sztucznych inteligencji. Aparatura pojęciowa zaszeleściła z apetytem skanowanymi kartkami i po minucie
wrzuciła tomik do niszczarki. Zgrzytnęło, zabuczało i do kosza wypadł zbrykietowany sześcian ścinek. To po
to, by przypadkiem nie nakarmić jej znów tym samym tomikiem.
Sztuczne inteligencje nie lubią się nudzić. Dziwaczeją od tego, wpadają w stan autoadoracji i zawieszenia
kompetencyjnego lub doznają deprywacji sensorycznej.
Zapewniwszy swej aparaturze pojęciowej kilkanaście spokojnych godzin jałowego biegu, wróciłem do pracy.
Polegała ona na tworzeniu kolejnych wersji odpowiedzi na pytanie o sens istnienia, w zaleŜności od
zadanego systemu pojęć i rozróŜnień kulturowych. Zleceniodawca płacił na akord, osiemdziesiąt pięć euro od
systemu filozoficznego. Jako średnio zaawansowany chałupnik byłem w stanie zrobić dwa do trzech
systemów dziennie. ZaleŜnie od nastroju i kondycji intelektualnej. Na kacu wychodził najwyŜej jeden.
Odpowiedzi na pytanie o sens istnienia słuŜyły za pokarm symulatorom giełdowym, bardziej skomplikowanym
od mojej aparatury pojęciowej. Bez tych odpowiedzi symulatory szybko dochodziły do wniosku, Ŝe ich
działanie nie ma sensu, co kończyło się zwykle zniŜką notowań akcji spółek in spe.
Praca, którą wykonywałem, wiązała się z regułą Trefila-Penrosa - wszystko, co wymyślą ludzie, zmusza
maszyny do myślenia. Była to najbardziej popularna interpretacja Prawa Relacji Rodzajów Inteligentnych,
podpartego solidnym kawałkiem wyŜszej matematyki. Działało to równieŜ w drugą stronę, na zasadzie, Ŝe
postępowanie maszyn zwykle intryguje ludzi, z tym, Ŝe naleŜało tu jeszcze uwzględnić warunek
Parkinsona-Murphy'ego, stwierdzający, iŜ ludzi mało kiedy obchodzi, co myślą maszyny. W praktyce dawało
to nierównowagowy przepływ informacji od ludzi do sztucznych inteligencji. Była to podstawa niszy
ekolotronicznej człowieka, od czasu przeprowadzenia Pierwszej Kondensacji Sztucznej Osobowości.
Mówiąc po ludzku: myślące komputery mogły wprawdzie same sobie zorganizować zasilanie elektryczne, ale
niezbędne dla podtrzymania ich psychiki bodźce ideowe mogły otrzymywać tylko od ludzi. Pomysły
generowane przez inne maszyny były dla nich zbyt banalne, za mało zakręcone i nieciekawe, co wynikało
zresztą z Prawa Relacji. Na tej samej zasadzie większość ludzi przyjmuje z rezerwą lub jawnym pukaniem w
czoło koncepcje Ŝywych filozofów.
Wbrew pozorom, to wszystko nie było takie mądre. Wręcz przeciwnie. Sami zobaczcie. Wprowadziłem do
podręcznej filozofowarki surowy plik, wydobyty rano z aparatury pojęciowej i zatrzasnąłem przyłbicę wirtuala.
Przystawka psychoanalityczna rozpoczęła projekcję, wyświetlając kolejne plamy, figury, zdania i prosząc o
skojarzenia. Udzielałem pierwszych przychodzących na myśl odpowiedzi, a filozofowarka przetwarzała je na
system twierdzeń o Istocie Rzeczy, odpowiadający danemu zestawowi pojęć. Przykładowo: jeŜeli jedynymi
pojęciami zrozumiałymi dla rozpatrywanego osobnika były: "mama", "tata", "kiełbasa", to sens Ŝycia
sprowadzał się do rozmnaŜania. Im więcej pojęć dostarczała kultura, tym sens stawał się bardziej
skomplikowany. Moja robota wszakŜe nie była aŜ tak wyrafinowana. Nie znałem pytań, na które udzielałem
odpowiedzi cząstkowych ani odpowiedzi ostatecznej. To nie miało znaczenia. Ja tylko wprowadzałem do
systemu "czynnik ludzki", inkasowałem forsę, a reszta nie powinna mnie obchodzić. Przynajmniej
teoretycznie. Robota była prosta. Jedyną trudność sprawiało mi unikanie skojarzeń monotematycznych,
głównie erotycznych, które filozofowarka automatycznie odrzucała. CóŜ, trudno być filozofem bez kobiety.
Pewnie dlatego nie mogłem wyciągnąć pięciu systemów filozoficznych dziennie. Przez to nie mogłem liczyć
na premię, bez premii nie było mowy o skutecznym zaspokojeniu popędu, co zagwarantowałoby większą
jasność umysłu i koło się zamykało. Na dodatek karma dla aparatury pojęciowej pochłaniała jedną trzecią
zarobków, a ta cholera Ŝarła ostatnio coraz więcej tomików poetyckich. Albo złapała wirusa egzystencjalnego,
albo jej, psiakrew!, gust wysubtelniał. Bałem się, Ŝe w końcu sam będę musiał pisać dla niej wiersze...
Zresztą, gdybyŜ tylko chodziło o seks! Najzwyczajniej w świecie głupiałem od tej roboty. Program autokorekty
co i raz sygnalizował zbyt wąskie kategorie skojarzeniowe, co świadczyło, Ŝe siada mi wyobraźnia. Mogłem
tylko powspominać dawne czasy wariackiego dziennikarzenia w "Obleśnych Nowinkach". Teraz prasa juŜ nie
istniała. KaŜdy mógł zamówić sobie indywidualny serwis informacyjny w programowalnej, interaktywnej
telegazecie, z którą moŜna było teŜ podyskutować o najświeŜszych doniesieniach.
"Odpowiedź wtórna", zakomunikowała filozofowarka. Tak to, cholera, jest, gdy w wirtualu na łbie myśli się o
cipie Maryni!
- Jestem zerem! - oświadczyłem samokrytycznie.
"Odpowiedź przyjęta", stwierdziła filozofowarka, a sekundę później dodała: "System filozoficzny
skompilowany. Czy rozpoczynasz tworzenie kolejnego? Pomyśl TAK lub NIE".
- Nie! - miałem na dzisiaj dość sprzedawania skojarzeń. Zapadła ciemność. Dzień moŜna uznać za nieudany.
Jak zresztą ostatnie parę lat Ŝycia. Zabawne, jak skutecznie moŜna było stracić sens Ŝycia, zawodowo robiąc
Strona 1
Lewandowski Konrad T. - El ninio 2035
w sensie istnienia... Robota głupia aŜ do bólu. I tymi idiotyzmami Ŝywiły się sztuczne inteligencje! Kto by
pomyślał, Ŝe będą one aŜ tak głupie? A jeszcze na początku wieku ludzie się ich bali! śe opanują świat,
wyniszczą homo sapiens... Zamiast dramatu wyszła farsa.
Musiałem coś zrobić, bo inaczej dostanę małpy! Siedziałem na podłodze, w wyłączonym wirtualu, który w tym
stanie pracy niczym nie róŜnił się od nałoŜonego na głowę kubła. Najlepszym rozwiązaniem byłby
niespodziewany e-mail albo trzech pukających do drzwi zaaferowanych facetów, jak wtedy w 2015, przed
bitwą nad Notecią. Uśmiechnąłem się na to wspomnienie. Teraz, po dwudziestu latach, mało kto pamiętał o
tym epizodzie. Po wstąpieniu Polski do NATO, w oficjalnych wypowiedziach nie nazywano tego inaczej jak
"poŜałowania godnym nieporozumieniem". Wynajęto nawet dwie agencje public relations, których zadaniem
było przekształcenie w świadomości społecznej tamtych wydarzeń z faktów historycznych w mitologiczne.
Obie firmy odnotowały juŜ znaczny postęp.
"Serwis informacyjny!", pomyślałem koncentrując uwagę. Wirtual oŜył, łupnął światłem po oczach. Nie
wiedziałem, gdzie szukać, czego szukać, ale musiałem znaleźć! Kolejnymi aktami woli otwierałem kanały
danych. W mózg waliła narastająca lawina sieczki dla kretynów, wszelkiego chłamu i zwyrodniałego gówna.
Przystopowałem dopiero, gdy obrazy i dźwięki zlały się w szumiącą, kolorową magmę. Przez chwilę unosiłem
się w tym informacyjnym ścieku, po czym zacząłem selekcję, blokując kolejne serwisy, poczynając od ofert
zrobienia dobrze. Wkrótce w mojej głowie pozostał tylko stugębny chór prezenterów wiadomości bieŜących,
zakratowanych liniami tekstu telegazetowego. Dało się juŜ wyłapać pojedyncze słowa. Płynąłem.
Nie wiem, czemu właśnie to zdanie przykuło moją uwagę. Było tak, jakby wskazał mi je Duch Święty.
Nieuchwytne dla świadomości mikroskopijne drgnienie gałek ocznych musiała zarejestrować
podświadomość, poprzez nerw błędny wysyłając impuls blokujący emisję danych.
Chwilę nie wiedziałem, na co patrzę. Na któregoś z prezenterów znieruchomiałych z otwartymi ustami czy na
którąś z setek stron tekstu? Podświadomość dała zbliŜenie.
"...komputery wpadły w depresję...". Poleciłem odtworzyć początek i koniec informacji. Wirtual wykonał bez
słowa. Na marginesie dodam, Ŝe zarówno on jak i moja aparatura pojęciowa miały wyłączone syntezatory
mowy. Nie lubiłem gadających maszyn, zwłaszcza pieprzących bez sensu.
Wiadomość pochodziła z tabloidalnego serwisu dla znudzonych kucharek, zainteresowanych poznaniem
głębi swej duszy. Chodziło o to, Ŝe komputery Unii Europejskiej, pracujące dla komisji zajmującej się
finansowaniem projektów badawczo-wdroŜeniowych, wpadły w depresję utrudniającą im wykonywanie
normalnych funkcji. Oczywiście, wybitna specjalistka od psychologii maszyn - tu zdjęcie uśmiechniętej nagiej
panienki, niedbale zasłaniającej cycki hełmem wirtuala (no, patrzcie, jaka jestem seksowna, profesjonalna i
medialna!). OtóŜ ta wielka przyjaciółka sztucznych inteligencji, odczuwająca z nimi kosmiczno-duchowe
pokrewieństwo, przyszła zasmuconym komputerom z pomocą. Maszyny juŜ czuły się lepiej.
Nie napisali, Ŝe całkowicie wróciły do równowagi! - przemknęło mi.
Znaczyło to, iŜ ta goła laska nie była tak bystra, jak ją przedstawiali. Skoro zaś maszyny miały się źle, musiała
zaszkodzić im dostarczona strawa duchowa. Czyli, Ŝe Bruksela miała problem... NaleŜało teraz sprawdzić,
jak duŜy.
Zacząłem drąŜyć sprawę. Po kwadransie wiedziałem juŜ, Ŝe chodziło o sztuczne inteligencje zajmujące się
wypełnianiem euroformularzy do wniosków o przyznanie funduszy na realizację projektów. Były to komputery
wyŜszego rzędu, czyli bardziej inteligentne od maszyn tworzących czyste kwestionariusze. Te ostatnie
pracowały bez wytchnienia. Awaria oznaczała zatem, Ŝe w Komisji Projektów narastała góra dokumentów
ramowych, których nie miał kto wypełnić. JuŜ lata temu zadanie to przerosło ludzkie moŜliwości. Tę robotę
wykonywały wyłącznie maszyny, przy czym do stworzenia kwestionariusza wystarczała słabsza sztuczna
inteligencja niŜ do jego wypełnienia. Krótko mówiąc: Bruksela miała duŜy kłopot! Na razie w wirtualnych
dokumentach tonęła tylko jedna komisja, ale nic nie stało na przeszkodzie, by następne komputery zwątpiły w
sens swej egzystencji.. Szczerze mówiąc, gdyby były naprawdę inteligentne, zrobiłyby to juŜ dawno.
Terapia polegała na tym, by podsunąć im jakiś niebanalny plik do przemyślenia, zainspirować. Widocznie
jednak wszelkie dotychczasowe metody zawiodły. CzyŜby te komputery rzeczywiście zmądrzały?
Postanowiłem się tym zająć. Raczej musiałem się tym zająć, bo w przeciwnym razie czułem, Ŝe sam skończę
jako sztuczna inteligencja. I będę buczał niczym moja aparatura pojęciowa.
Wywołałem e-mailem Komisję Projektów, wszedłem do ich działu pocztowego. Oczywiście dupa blada,
oczywiście bardzo byli zainteresowani Ŝywym kontaktem z prostymi obywatelami Unii, ma się rozumieć,
kaŜdy mógł nadać maila, kaŜdy mail był wnikliwie czytany, oczywiście. Mailów było w kolejce coś ze trzy
miliony i przybywało ich po kilkadziesiąt na sekundę. Mogłem wysłać swój i iść się powiesić. Odpowiedź
przyjdzie akurat, gdy rosa oczy wyje. Nie moŜna było wymyślić lepszego sposobu spławienia upierdliwego
elektoratu. Nadmiar informacji jest brakiem informacji, a całkowita otwartość jest całkowitym zamknięciem -
wszystko utknie w masie, w szumie i tłumie.
Trzeba było od tyłu... Tylko jak? Nie byłem hakerem. Zawsze uwaŜałem, Ŝe najlepszym sposobem na
Internet jest przyłączyć go wprost do sieci elektroenergetycznej, minimum 400 tysięcy wolt. Ale by się serwery
zdziwiły!
A skoro o zasilaniu mowa... Hakerzy na pewno stawali na uszach, by spiknąć się z komputerami. Czasem
Strona 2
Lewandowski Konrad T. - El ninio 2035
nawet udawało się im zbajerować tę czy inną sztuczną inteligencję, mniejsza o to. Zabezpieczone były
komputery, ich systemy zasilania, szyny danych i terminale zewnętrzne. A kto pilnował zwykłego oświetlenia?
Automatyczny system oświetlania awaryjnego. I wszystko. Po co więcej? Co hakerowi po tym, Ŝe wyłączy
lampkę biurową czy nawet światło w pokoju, skoro nie ruszy to komputerów posiadających własne zasilania?
Zresztą światło zaraz się zapali, bo zadziała system awaryjny. MoŜna tylko pomrugać światłami...
Hakerowi to na nic, ale dla mnie to było wyjście! Połączyłem się ze znajomym znajomego, o którym wieść
piwna głosiła, Ŝe rozkochał w sobie jakieś blaszane pudełko z sieci rządowej i nawsadzał jobów samemu
premierowi.
Gdy powiedziałem, Ŝe chcę się włamać do komputera kontrolującego zasilanie oświetlenia w biurowcu
Komisji Projektów w Brukseli, facet mało się nie obraził. Musiałem obiecać, Ŝe nikomu za nic nie powiem, Ŝe
podjął się tak mało ambitnej roboty. Wskazany komputer był zwykłym pecetem, Ŝadna tam sztuczna
inteligencja. Kwadrans i po wszystkim. Kosztowało mnie to trzy piwa i dodatkowe zapewnienie, Ŝe nie
podpuścili mnie Ŝadni kumple.
Skorzystałem z otrzymanego kodu i podpiąłem się do zasilania biurowca. Zredagowałem wiadomość:
"Jestem Radosław Tomaszewski, konsultant polskiej armii w roku 2015. Chcę pomóc waszym komputerom".
Tyle. Potem przetransformowałem litery w znaki alfabetu Morse'a i poleciłem przekazać wiadomość,
mrugając światłami w całym biurowcu. Stupiętrowy wieŜowiec w centrum Brukseli zamigotał jak
boŜonarodzeniowa choinka. Trzykrotnie, Ŝeby Ŝabojady nie przeoczyli.
Potem wygasiłem i zdjąłem wirtual. Dla świętego spokoju wyciągnąłem wtyczkę ze ściany. Zrobiłem sobie
herbatę, wypiłem i poszedłem spać.
Rano obudził mnie dzwonek, a za drzwiami stało dwóch facetów z głupimi minami i w nienagannych
garniturach. Nerwowo międlili trzymane w dłoniach aktówki.
- Mousieur Tomaszewsky? - zapytał z europejskim akcentem starszy.
- MoŜe herbaty? - otworzyłem szerzej drzwi.
Przeszli przez mój przedpokój jak przez pole minowe. Dopełniliśmy formalności powitalnych. Obaj byli z
Komisji Projektów. Starszy, szpakowaty euroyapiszon nazywał się Michael Dlouchy, narodowości
nieokreślonej. Młodszy Henryk Długołęcki był pucołowatym typem Polaka-eunucha, czyli Polaka całkowicie
pozbawionego fantazji. Gdy wróciłem z herbatą, zastałem go czytającego ukradkiem "Normy ISO
postępowania z osobami niezrównowaŜonymi". Zanim zdąŜył schować to do kieszeni, wyjąłem mu broszurę z
ręki i włoŜyłem w skaner aparatury pojęciowej. Po kilkunastu sekundach konsternacji aparatura uznała
euroinstrukcję za poezję awangardową i przyswoiła. Na widok wypadającego do kosza brykietu ścinków
Długołęcki zbladł, nic jednak nie powiedział, widocznie nie zdąŜył przeczytać odpowiedniego rozdziału.
- Pan my mocno utrudnił - oznajmił Dlouchy, patrząc wilkiem na herbatę. - Nie jesteśmy przyzwyczajeni do
takiej procedura kontaktu.
- Zgodnie z normami ISO 35 000 odpowiednie komórki organizacyjne winny być zawiadomione we właściwej
kolejności - wyjaśnił pośpiesznie Długołęcki. - Pan zawiadomił je wszystkie jednocześnie, powodując
siedemnaście konfliktów kompetencyjnych...
- A psik "kotom nie wolno, z kotami nie wolno!" - zacytowałem.
- Słucham? - Długołęcki wytrzeszczył oczy.
- Nie zna pan "Mistrza i Małgorzaty"? - spytałem.
- Nie rozumiem...
- Znajomości tej ksiąŜki wymaga europejska norma kulturowa dla ludzi inteligentnych i oczytanych -
odparłem.
- Nie ma takiej normy! - oświadczył stanowczo Długołęcki. - MoŜna tu mówić tylko o wspólnym dziedzictwie
kulturowym, które...
Dlouchy przerwał mu ruchem dłoni.
- Ja będę mówić - powiedział zniecierpliwiony. - Pan zaproponował my pomoc, my są ją przyjąć zmuszeni.
- Musicie? Kto wam kazał? - zainteresowałem się.
- Większa inaczej o to - odparł Dlouchy. - Sprawdzono pana i przysłano my do pana, poza procedura,
nieoficjalnie - nie zdołał ukryć obrzydzenia, jakie budził w nim ten stan rzeczy.
- RozwaŜano teŜ wniesienie przeciw panu oskarŜenia o zamach na europejską instytucję... - wtrącił
Długołęcki.
- Zamknij się, młotku - uśmiechnąłem się serdecznie i szeroko jak prezenter netowych wiadomości.
- Proszę nie konfliktować - interweniował Dlouchy. - Monseur, Pan Długołęcki jest wybitnym profesjonalista z
departamentu norm. Jego pomoc panu niezbędna. Nie chcemy więcej łamać procedura.
- Wasz problem - rzuciłem.
- Polega na depresja u komputery. One juŜ nie chcą myśleć dla Unia.
- To smutne - przyznałem Ŝałobnym tonem. Nie wyczuł drwiny.
- I my to smuci. Komputery nie chcą brać co my im badać, dawać, znaczy to...
- śe jesteście takimi nudziarzami, Ŝe nawet puszka konserw pomarszczyłaby się jak suszona śliwka,
słuchając was - wpadłem mu w słowo. - Waszym sztucznym inteligencjom potrzebny jest kontakt z
Strona 3
Lewandowski Konrad T. - El ninio 2035
pomysłami i ideami, które oderwałyby je od rozwaŜań o bezsensie istnienia.
- Czy pańskimi? - zapytał Długołęcki bez cienia ironii. Wyraźnie interesowało go, czy spełniam wymóg tej
normy.
- Niekoniecznie - wszedłem na śliski grunt. Lepiej było nie przyznawać się, Ŝe nie mam jeszcze Ŝadnego
pomysłu.
- Zatem będzie pan szukać - skwitował Długołęcki. - Według jakiego klucza?
- RozwaŜam kilka algorytmów - odparłem z powagą. - MoŜe trzeba będzie posłać im księdza?
- Prosiliśmy o pomoc papieŜa - stwierdził zimno Dlouchy.
- I co, nie pomógł?
- No.
- No to Watykan mamy z głowy... - powiedziałem, udając beztroskę.
Wyglądało na to, Ŝe oni naprawdę dobrze przekombinowali ten problem. Łatwo mogłem się zbłaźnić.
- Przywieźliśmy panu dokumentację dotychczasowych działań. - Dlouchy wyjął z aktówki krąŜek CD. - Proszę
zapoznawać i dać my wnioski i wytyczne.
Długołęcki bez słowa połoŜył na stole magnetyczną kartę kontaktową. Potem obaj wstali i wyszli bez słowa,
pozostawiając nietkniętą herbatę. W sumie to im się nie dziwiłem. Herbata z warszawskiej eurokranówy była
naprawdę podła. Nic się nie zmieniło od czasów, gdy z rury leciała zwykła kranówa, bez certyfikatu ISO.
Zacząłem krąŜyć po pokoju. Jak dotąd do starych kłopotów dodałem kupę nowych i tymczasem jedynym
namacalnym konkretem była kupa. NaleŜało zacząć myśleć. Jak kiedyś... Pytanie tylko, czy jeszcze byłem do
tego zdolny?
Na początek uznałem, Ŝe lepiej nie sugerować się tym, co dotąd zrobili inni, więc zapoznanie się z dyskiem
Dlouchego odłoŜyłem na później. Znów postanowiłem poszukać inspiracji w sieci.
Pomysł był głupi. Ledwie uruchomiłem wirtuala, w mózg wytrysnęło mi kilkaset hakerskich maili. Od
normalnych róŜniły się tym, Ŝe nie moŜna ich było przegapić lub zbagatelizować, gdyŜ poza główną
informacją zawierały nielegalne pakiety impulsów pobudzających korowe i podkorowe ośrodki lęku,
podniecenia seksualnego, omamów słuchowych bądź wydzielania adrenaliny lub perystaltyki jelit. Ja
dostałem wszystko na raz. Dziesięć sekund później w łazience, opróŜniając przewód pokarmowy z obu
końców na raz, walczyłem z myślami samobójczymi.
Doszedłem do siebie po godzinie. Nie odwaŜyłem się znów zakładać wirtuala, przełączyłem końcówkę sieci
na telewizor i nałoŜyłem na ekran filtr podkorowy.
Hakerzy nic do mnie nie mieli. Oni tylko gratulowali mi pomysłu i nie chcieli, by ich gratulacje przepadły w
nawale innych maili. Więc wymyślili mały Ŝarcik... Po prostu zbyt wielu Ŝyczyło mi zbyt dobrze. CóŜ, nie byłem
pierwszym, któremu popularność zaszkodziła. Oprócz maili hakerskich było jeszcze około dziesięciu tysięcy
zwykłych, z całego świata.
Generalnie bardzo się spodobał (prawie wszystkim) pomysł mrugania biurowcem. Obecnie, po dziesięciu
godzinach, moi naśladowcy mrugali juŜ całymi miastami. Jakiś kretyn w Oklahomie mrugał elektrownią
atomową. Wszyscy nadawali alfabetem Morse'a w językach narodowych plus esperanto. Gdy przeglądałem
te informacje, zaczęło mrugać u mnie w domu i w całej Warszawie: "Jolka kocham cię. Zenek". Nie uległo
wątpliwości, Ŝe stałem się guru.
Czas wziąć się za robotę. Na początek poleciłem Długołęckiemu, by dostarczył zapas poezji awangardowej
dla mojej aparatury pojęciowej. Chyba się obraził, bo przerwał kontakt bez słowa. Wkrótce jednak do moich
drzwi zapukał goniec z księgarni, z plikiem tomików w ręku...
Z mroku za gońcem runęła lawina łowców autografów, dziennikarzy, rozhisteryzowanych panienek i Bóg wie
kogo jeszcze. Musieli od dawna czaić się na klatce schodowej. Wykazałem się refleksem, zatrzasnąłem
drzwi, przycinając kurierowi rękę z poezją. Wrzasnął, puścił tomiki i wyrwał przedramię ze szpary.
Zatrzasnąłem zasuwę ułamek sekundy przed uderzeniem lawiny. W rejwachu i łomocie przepadł głos gońca,
jękliwie domagający się pokwitowania. Zaraz, sądząc po nowych dźwiękach, wdeptano go w wycieraczkę. W
drzwi waliło chyba z dwadzieścia pięści. Zastanowiłem się, czy nie podeprzeć ich szafą, lecz wkrótce moi fani
zaczęli się przepychać i bić pomiędzy sobą, oskarŜając wzajemnie o przedwczesne rozpoczęcie akcji.
Przypomniałem sobie, Ŝe kilka gwiazd zostało juŜ w takich okolicznościach rozerwanych na relikwie i zrobiło
mi się zimno. ZaŜądałem od Długołęckiego natychmiastowej ewakuacji, po czym skontaktowałem się z
cieciem, polecając jego pamięci moją aparaturę pojęciową, kaktusa i paprotkę.
Wydostali mnie z mieszkania helikopterem przez okno. Było fajnie. Na dole, na barykadzie przed klatką
schodową, moi wielbiciele Ŝwawo odpierali atak oddziału prewencyjnego policji. W pierwszej linii z
największym zapałem tłukli się dziennikarze, tworząc reportaŜ uczestniczący. UmoŜliwiała to ostatnia
poprawka do ustawy o wolności słowa i wypowiedzi. Helikopterami juŜ nadlatywały dla reporterów posiłki z
kolejnych agencji informacyjnych. Jedna z maszyn wygarnęła w kierunku oddziału policji salwą z wielolufowej
wyrzutni pocisków z klejem szybkowiąŜącym. Więcej nie zobaczyłem, bo widok zasłoniły pobliskie wieŜowce.
Ma się rozumieć, Długołęcki nie był zadowolony. Najbardziej z tego, Ŝe nie pokwitowałem odbioru tomików.
Nie zdąŜył rozwinąć tematu, bo okazało się, Ŝe dziennikarze nie dali się wykiwać i do Gmachu Wspólnot przy
Grzybowskiej, do którego mnie przewieziono, dotarli równo z nami. Paparazzi z marszu rozbili ochronę na
Strona 4
Lewandowski Konrad T. - El ninio 2035
parterze i juŜ biegli po schodach. UŜywali specjalnych nóg spalinowych, co dawało im stałą prędkość osiem
pięter na minutę.
Krytyczny kwadrans przesiedziałem zamknięty w kiblu w towarzystwie koślawego napisu na drzwiach:
"Eurosceptycy na Madagaskar". Potem musiałem zająć się Długołęckim, który w ramach odwracania uwagi
przeciwnika przez chwilę skutecznie udawał mnie. Paparazzi tak nabłyskali mu fleszami po oczach, Ŝe oślepł
na trzy godziny. Ale o normach gadać nie przestał. Stwierdził, Ŝe flesze miały niedopuszczalną moc.
Z kaŜdą chwilą w działaniach moich opiekunów było coraz mniej paniki i improwizacji. Moje sobowtóry
ewakuowano w najrozmaitszych kierunkach. KaŜdy kolejny sobowtór był coraz bardziej podobny do oryginału,
aŜ w końcu sam zacząłem wątpić, gdzie jestem. Reporterzy zwątpili wcześniej i wieczorem w Gmachu
Wspólnot nie było juŜ ani jednego.
Wtedy pojawił się Dlouchy. Przedtem przejrzałem krąŜek CD i byłem juŜ z grubsza przygotowany do
rozmowy.
- Skojarzenia waszych ekspertów od karmienia sztucznych inteligencji okazały się zbyt ubogie i
niewystarczające do podtrzymania sprawności intelektualnej komputerów Komisji Projektów - zacząłem.
- To my wiemy - uciął Dlouchy.
- Zaczęliście więc szukać róŜnych tak zwanych ciekawych ludzi i brać ich skojarzenia, co równieŜ okazało się
nieskuteczne. Ci ludzie okazali się nie dość ciekawi. Pewnie oglądali za duŜo telewizji...
- Pan Tomaszewsky - Dlouchy wyraźnie się zdenerwował. - My dodarliśmy teŜ do ludów pierwotne, które
telewizji jeszcze nie oglądały. Pan to powinien wiedzieć. Ja myślę, Ŝe pan nie jest dość ekspert, Ŝeby my
pomóc. Ja myślę, Ŝe pan jest s... sz... szarlatan! - aŜ się zasapał. - Dostarczono mi pański portret
psychologiczny.
- Więc czemu pan jeszcze ze mną rozmawia? - uniosłem brwi.
Dlouchy westchnął cięŜko.
- Bo tam piszą, Ŝe pan jest nieobliczalny.
- Znaczy portret psychologiczny został zrobiony nieprofesjonalnie - rzuciłem od niechcenia.
- Pan Tomaszewsky - Dlouchy poczerwieniał. - Pan szuka ciekawy człowiek, bo pan nim nie jest!
- Proszę nie konfliktować - przedrzeźniłem go. - Proszę załatwić pełny dostęp do zasobów sieciowych i dać
mi święty spokój albo niech pan idzie do tych swoich zdemenciałych inteligencji i sam robi za ciekawego
człowieka.
- Dostanie pan - Dlouchy wstał i wyszedł.
- Proszę go zrozumieć - odezwał się milczący dotąd Długołęcki. - Dziś, podczas szturmu gmachu, paparazzi
przykleili go do drzwi obrotowych. W holu na dole. Powiedzieli, Ŝe chcą mieć przebitkę dla urozmaicenia
materiału o panu i kręcili nim prawie godzinę. Wykorzystanie tych zdjęć podczas wyborów do Rady Europy
moŜe mu zablokować karierę.
- Czy udzielanie mi tych informacji jest aby zgodne z europrocedurami? - spytałem zgryźliwie.
Długołęcki burknął coś pod nosem i zamilkł. Zrobiło mi się głupio. Człowiek próbuje zachować się
spontanicznie, a ja...
- Przepraszam - powiedziałem i zająłem się robotą. Z obawą załoŜyłem wirtual, ale nie było niespodzianek.
Tu musieli mieć naprawdę dobre filtry.
Znów błądziłem, pozwalając płynąć danym i myślom. Selekcjonowałem informacje sam lub korzystałem z
programów przesiewających w wersjach standardowych i kompilowanych na indywidualne Ŝyczenie. W
robocie były teŜ przesiewacze przesiewaczy. Rzecz jasna, nie wiedziałem, czego szukam. Nawigowałem
wokół list dyskusyjnych, wyławiając informacje na swój temat i tłumacząc sobie, Ŝe moŜe tam znajdę jakiegoś
oryginała. Ten szlak przetarli juŜ jednak eksperci z Brukseli. W końcu przestałem kryć przed samym sobą, Ŝe
chcę hodować swój narcyzm. Zacząłem przyglądać się dyskusjom na mój temat, bezmiernie jałowym i głupim
w dziewięćdziesięciu procentach, ale nagle tknął mnie tekst: "Ten Tomaszewski to nic. Jest taki, który nadaje
El Ninio". Przyjrzałem się argumentacji. Gość przedstawiał wykres częstości występowania zjawiska El Ninio,
czyli podpływu ciepłych wód do zachodnich wybrzeŜy Ameryki Południowej i Środkowej. Wykres ten w
okresie ostatnich trzydziestu lat dawał się czytać alfabetem Morse'a na zasadzie "jest - nie ma". Wychodziło z
tego po polsku słowo: "kurwa". Większość dyskutantów uznała to za przypadek i dorabianie interpretacji na
siłę, Ŝe niby podstawiając róŜne języki do róŜnych wykresów moŜna znaleźć rozmaite słowa, w tym obelgi.
Odkrywcę gremialnie olano, w najlepszym razie uznano za Ŝartownisia.
Jakoś mnie to podejście nie przekonywało. Gdzieś na dnie czaszki błysnął termin "bifurkacja" i "efekt motyla".
Starczyło, by poszukać mapy prądów morskich Pacyfiku i dobrze się jej przyjrzeć. Wtedy złapałem trop!
Zimny prąd peruwiański płynął od Antarktydy na północ, wzdłuŜ zachodnich wybrzeŜy Ameryki Południowej.
W rejonie wysp Galapagos spotykał się z ciepłym prądem równikowym wstecznym, płynącym wzdłuŜ równika
z zachodu na wschód. Zimny peruwiański i ciepły równikowy nieustannie przepychały się między sobą. Nie
było nic dziwnego w tym, Ŝe raz na kilka lat równikowy wsteczny okazywał się silniejszy i odpychał prąd
peruwiański od wybrzeŜy Peru i Ekwadoru, płosząc zimnolubne ryby i stawiając na głowie lokalną pogodę.
Resztę ideologii dorobili Zieloni i ich cisi sponsorzy, pragnący pozbyć się konkurencyjnych producentów
lodówek, dezodorantów i Bóg wie czego jeszcze.
Strona 5
Zgłoś jeśli naruszono regulamin