Lewandowski Konrad - Noteka 2015 (doc).doc

(187 KB) Pobierz
sf

Noteka 2015

 

autor - Konrad T. Lewandowski

 

 

Dzień zaczął się i wcześnie i ponuro jak w powieści sensacyjnej. Z łóżka wyciągnął mnie dzwonek, a za progiem stało trzech smutnych facetów.

Niezupełnie smutnych. Dwóch uśmiechnęło się na mój widok, z czego jeden całkiem szeroko. Można było zrozumieć ten brak urzędowej powagi. Nieogolona gęba, rozbiegane oczy oraz zmierzwione kudły czyniły mnie zapewne podobnym do skacowanego borsuka.

- Radosław Tymaszewski, stały współpracownik tygodnika "Obleśne Nowinki"? - zapytał najsmutniejszy

Spojrzałem spode łba

- Tak, to ja.

Wyciągnęli legitymacje, bardzo dbając, bym nie pomyślał że to rewolwery.

- Ministerstwo Obrony Narodowej - oznajmili chórem

- Wiecie co, panowie, to chyba naprawdę pomyłka.

- Możemy wejść?

Pytanie, rzecz jasna, było retoryczne. Kiedy już wpakowali się do środka i zamknęli drzwi, ten najbardziej wesoły oznajmił:

- Przychodzimy w sprawie pańskich artykułów dotyczących naszego resortu...

- Ależ ja to wszystko zmyśliłem! - nie byłem pewien, czy w obecnej sytuacji jest to rozsądny argument, ale w sumie nie miałem nic innego do powiedzenia.

- Wiemy o tym - rzekł ten umiarkowanie wesoły - Właśnie dlatego tu przyszliśmy

- Ojczyzna pana potrzebuje - dodał ten najsmutniejszy

Zakręciło mi się w głowie.

A to wszystko przez to, że trzy miesiące wcześniej w "Obleśnych Nowinkach" zmienił się naczelny.

Istniało kilka reguł rządzących procesem następstwa zadków na stołku naczelnego. Po pierwsze: kadencje krótkie zawsze następowały po długich, na zasadzie kreska-kropka-kreska-kropka jak w alfabecie Morse'a. Po drugie: każdy naczelny typu "kropka" zaczynał od gruntownej reformy pisma celem jego większego urynkowienia. Mówiąc po ludzku: uskuteczniał nowe, w swoim przekonaniu genialne pomysły na czytanki dla analfabetów. Eksperymenty te owocowały rychłym spadkiem nakładu, w wyniku czego wydawca spławiał nowatora i dawał na jego miejsce przytomniejszego człowieka, który wkrótce doprowadzał nakład do poprzedniego poziomu. Następowała kadencja typu "kreska". Jednak po pewnym czasie wydawca znów zaczynał kombinować jak by tu jeszcze bardziej urynkowić "Nowinki" i w efekcie zaczynał się następny cykl. Nie było by w tym nic przykrego, gdyby nie to, że przy każdej reformie "Nowinek" dochodziło do pogromu stałych współpracowników.

Tym razem przyszła kolej na kropkę, czyli porcję postępu. Nowy naczelny na dzień dobry oznajmił, że od tej pory nie będziemy żadnym brukowcem, tylko poważnym pismem bulwarowym. Wśród autorów głupawek wybuchła panika. Ktoś kopnął się do komputera i zaczął przerabiać rolnika spod Piotrkowa, który zarąbał żonę motyką do buraków, na hrabiego Luisa z Monaco, który udusił żonę żywym pytonem. Kilka osób przezornie poszło rozglądać się za robotą gdzie indziej, a mnie strzelił do głowy ten cholerny pomysł. W te pędy zapisałem się na audiencję do naczelnego.

- Czym zajmował się pan do tej pory? - zapytał pół godziny później, patrząc "przenikliwie"

Wymieniłem tytuły paru moich głupawek. Zgodnie z oczekiwaniem naczelny skrzywił się z dezaprobatą.

- Postanowiliśmy, że już dość wymysłów - oznajmił.

- Od tej pory będziemy pismem bardziej reportażowym. Ponadto rozpoczynamy druk dalszego ciągu "Pana Tadeusza". Nie trzynastej księgi! - zastrzegł się gwałtownie, widząc radosny błysk w moich oczach. - Jest pewien młody, bardzo zdolny poeta, który podjął się opisać dalsze losy rodu Sopliców do Powstania Styczniowego włącznie.

- Aha... - chyba wiedziałem o którego poetę chodzi. Bez wątpienia o tego, który niedawno w trybie pilnym musiał żenić się z córką wiceprezesa wydawnictwa - Też chciałbym zaproponować coś zupełnie nowego - oznajmiłem.

- Co takiego? - mina naczelnego świadczyła, że nie ma dla niego pomysłów nowych.

- Pomyślałem, że "Nowinki" mogły by opublikować kilka supertajnych dokumentów Sztabu Generalnego.

- A skąd je pan weźmie? - zająknął się lekko i od razu, dla równowagi wzruszył ramionami.

- Wymyślę.

Bez trudu mogłem odczytać hieroglify, w które ułożyły się zmarszczki nowego naczelnego. Z jednej strony psułem mu nową koncepcję pisma, a z drugiej gdyby udało mi się zrobić jakąś większą zadymę... jakaś interpelacja w Sejmie... To była by wspaniała reklama dla "Nowinek".

- Cóż... - stęknął - Sądzę że mimo zaplanowanych zmian na przedostatniej stronie znajdzie się trochę miejsca. Niech pan wymyśla... - zakończył zdegustowany.

Wróciłem do domu okrutnie z siebie zadowolony. Nie dość, że znalazłem sposób na naczelnego, to jeszcze po raz pierwszy w mojej karierze w "Nowinkach" trafiła mi się pisanina wymagająca zaangażowania więcej niż trzech szarych komórek. Z zapałem zabrałem się do roboty. I trzeba, psiakrew, trafu, że sześć tygodni później pan Prezydent rozgonił Sejm i ogłosił się Naczelnikiem Państwa...

W samochodzie ten umiarkowanie wesoły przedstawił się jako pułkownik Moraszczyk, po czym wyciągnął ze schowka moją teczkę ewidencyjną z WKU.

- Służył pan może w wojsku? - zapytał rozwiązując tasiemki.

- Nie

- A dlaczego?

- Wykryto u mnie alergię na sierść kota.

Zirytowany zaszeleścił gwałtownie papierami. Mina wydłużyła mu się gdy, znalazł wyniki badań lekarskich.

- Rzeczywiście - westchnął - jest alergia na sierść kota, a na dodatek na kurz i pyłki traw.

- Czyli na koszary i poligon - skwitowałem zastanawiając się kiedy przejdą do rzeczy.

- Mam nadzieję, że nie jest pan pacyfistą - odezwał się ten, który uśmiechał się najszerzej.

- Nie jestem, ale za to znam dużo dowcipów o trepach.

Prowokacja dała zaskakujący skutek. Wszyscy trzej wyraźnie się zaniepokoili. Odniosłem wrażenie, że nie wiedzą jak ze mną rozmawiać. Zapadło niezręczne milczenie. Mijaliśmy właśnie Dworzec Zachodni i skręcaliśmy w kierunku Alei Jerozolimskich. W tym momencie jakiś pacyfistycznie nastrojony gołąb nasrał na przednią szybę. Dobra wróżba, pomyślałem.

- Proszę zrozumieć, że zależy nam na pańskiej współpracy - odezwał się wreszcie Moraszczyk - Nie jesteśmy pańskimi wrogami.

- A kim?

Ten najsmutniejszy odetchnął z ulgą i odwrócił się na chwilę od kierownicy.

- Generał Brygady Ryszard Jankowski - wyciągnął rękę.

- Ja też generał, tyle że dywizji - przedstawił się ten najweselszy - Emil Stebnowski.

- I co mamy robić? - spytałem starając się ukryć zaskoczenie.

- Przygotować obronę kraju według taktyki pańskiego pomysłu - oznajmił Moraszczyk.

- Mogliśmy zająć się tym sami, ale uznaliśmy, że będzie pan cennym konsultantem - dodał Stebnowski.

- Nie wierzę!

Wjeżdżaliśmy już w bramę budynku naprzeciwko domu handlowego IKEA.

- Opracowaliśmy już konstrukcję szerokozakresowego pelengnatora, o którym wspomina pan w swoich artykułach - ciągnął Stebnowski - W chwili obecnej trwa montaż ponad dwóch tysięcy tych urządzeń. Poza tym dziś rano rozpoczęliśmy rozśrodkowywanie dywizjii pancernych.

Słuchałem tego oniemiały. Po raz pierwszy od czasów przedszkola zapomniałem języka w gębie. Samochód zatrzymał się przy wewnętrznym dziedzińcu.

- Napisał pan trzy artykuły? - zapytał Jankowski

- Nie, cztery - wykrztusiłem - wszystkie złożyłem w redakcji "Nowinek"

- Psiakrew! Mówiłem że ten naczelny coś ukrywa! - zdenerwował się Moraszczyk - Zdaje się że pański szef zniszczył ze strachu ostatni artykuł o strategii chaosu.

- To do niego podobne - mruknąłem zastanawiając się intensywnie do czego oni zmierzają. - Czy mamy przygotować jakieś manewry?

Wszyscy trzej popatrzyli na mnie jak na zielonego ludzika.

- Jesteśmy tajną grupą konsultacyjną Naczelnika Państwa - oznajmił zimno Stebnowski - Nasze zadanie polega na zorganizowaniu wojny obronnej, która wybuchnie najdalej za dziewięćdziesiąt sześć godzin. Opracowane przez nas wytyczne będą natychmiast przekazywane do Sztabu Generalnego, a stamtąd bezpośrednio na front!

Cios obuchem w łeb zrobił by na mnie dużo mniejsze wrażenie.

- Czy... - z trudem przełknąłem ślinę - Czy to znaczy, że Amerykanie nie blefują?

Afera z Sejmem zaczęła się całkiem niewinnie.

Pewnego dnia w jednej z gazet pojawił się artykuł solidnie podbudowany faktami o związkach jednego z posłów z rosyjską mafią. Poseł ów należał do małej, opozycyjnej partyjki, która nie miała szans na wejście do jakiegokolwiek rządu. Zaś dowody były na tyle niezbite, że Sejm prawie jednogłośnie uchwalił uchylenie immunitetu i wykluczył czarną owcę ze swego grona. W ten sposób powstał precedens.

Tydzień później, kiedy wszyscy zaczęli o sprawie zapominać, inna gazeta, w żaden sposób nie powiązana z tą pierwszą, opublikowała materiały kompromitujące trzech innych posłów, tym razem jednego z koalicji rządzącej i dwóch z głównej partii opozycyjnej. Jak poprzednio, dowody były nie do odparcia. Dokumenty i zdjęcia jednoznacznie wskazywały, że panowie posłowie brali od rosyjskich mafiosów za wciskanie właściwych guzików do głosowania. W Sejmie zawrzało jak w kraterze czynnego wulkanu. Aferze najchętniej ukręcono by łeb, gdyby nie świeżutki precedens, który teraz okazał się mieć urok zadry w tyłku. Ostatecznie, sejmowa większość, wychodząc z założenia, że w sumie, po całej sprawie, będzie o jeden głos do przodu, wbrew skowytom opozycji zrobiła trójce winowajców polityczne kęsim.

I wtedy ruszyła lawina. Coraz to nowe gazety, prywatne stacje telewizyjne i radiowe zaczęły na wyścigi ujawniać powiązania kolejnych posłów z rosyjską mafią. Tym razem obrywało się głównie posłom koalicji rządowej. Dziennikarze zamienili sie w łowców głów dyszących żądzą mordu. Poszczególne gazety zaczęły się licytować liczbą skompromitowanych posłów.

Sejm najpierw zgłupiał z wrażenia, a potem jak jeden mąż zaczął udawać greka.

Tymczasem wyszło na jaw, że w pierwszej połowie lat dziewięćdziesiątych polska policja zawarła z "biznesmenami zza buga" pewien nieformalny układ. W zamian za nie tykanie Polaków, rosyjscy mafiosi dostali wolną rękę jeśli chodzi o ich własnych rodaków na terenie Polski. Mogli ich wieszać, palić i ścinać, a nasi stróże prawa mieli na to patrzeć przez palce, pod warunkiem, że wśród ofiar nie będzie polskich podatników. Obie strony sumienne przestrzegały porozumienia, aż w końcu, w ciągu następnego ćwierćwiecza, jakoś tak niepostrzeżenie, dwie trzecie polskich parlamentarzystów znalazło się na tajnych listach płac prywatnych spółek z przewagą kapitału zza Buga.

Te wydarzenia niewiele mnie obchodziły. W czasie kiedy sejm przypominał płonący skład materiałów wybuchowych, pracowałem nad cyklem artykułów, dzięki którym miałem nadzieję dotrwać do końca kadencji nowego naczelnego w redakcji "Nowinek". Wojsko, dziwnym zbiegiem politycznych okoliczności, rządzone przez dwóch ministrów obrony narodowej na raz (bo sejmowa komisja powoławszy drugiego, nie zdążyła odwołać starego) wydawała się instytucją całkowicie niegroźną. Formę i styl dokumentów Sztabu Generalnego zapożyczyłem z ogólnie dostępnych książek historycznych i sensacyjnych.

Na dobrą sprawę moim celem była niewinna, intelektualna zabawa. Miałem ochotę znaleźć odpowiedź na pytanie, w jaki sposób można walczyć z przeciwnikiem dysponującym dużą przewagą technologiczną. Skoro nad polem bitwy mamy wrogiego satelitę obserwacyjnego, niżej samoloty zwiadowcze, pod nimi bombowce strategiczne, myśliwce, samoloty szturmowe, helikoptery, a pod całym tym parasolem oddziały pancerne i zmotoryzowane, to jak można rozgryźć tę piramidę nie dysponując żadną podobną strukturą nad swoim wojskiem?

Odpowiedź na to pytanie dawały teoria chaosu i teoria burzy. Szło o to, aby uniknąć koncentracji własnych wojsk przed atakiem. Jeśli bowiem zaczniemy gromadzić w jednym miejscu oddziały pancerne, by potem rozpocząć ofensywę, to przeciwnik dysponujący dobrym zwiadem elektronicznym i przewagą w powietrzu błyskawicznie wykryje to zgrupowanie i minuta osiem przerobi je na kupę złomu i opiłków zaprawionych odrobiną keczupu. Wszystko to na długo przed tym, jak na horyzoncie pojawią się obce czołgi. Tak więc nasze wojska powinny skupiać się tylko w momencie ataku, a nie przed, bo to wystawia je na zniszczenie z powietrza.

Istnieje w przyrodzie pewne zjawisko, które dokładnie odpowiada tym wymaganiom. Jest nim piorun uderzający z chmury w ziemię. Wszak przed wyładowaniem atmosferycznym ładunki elektryczne nie skupiają się w jednym punkcie chmury, lecz w momencie uderzenia pioruna spływają z całej jej objętości. Pytanie jak sprawić, by czołgi zachowywały się jak naelektryzowane drobiny deszczu i lodu, a "pancerny piorun" uderzył dokładnie tam gdzie trzeba?

Tym, co steruje przebiegiem błyskawicy, jest różnica potencjałów elektrycznych pomiędzy niebem a ziemią. W przypadku czołgów mogło by to być źródło szumu radiowego, jakim niewątpliwie była by kolumna wrogich czołgów i pojazdów zmechanizowanych. Wystarczy więc, rozproszone na dużym obszarze czołgi, wyposażyć w pelengnatory, po czym drogą radiową dać im sygnał do ataku. Tego typu natarcia nie da się zaznaczyć na mapie sztabowej jedną równą strzałką, będzie to raczej krzak przypominający zygzak błyskawicy, ale można mieć pewność że ta błyskawica uderzy dokładnie tam gdzie powinna. Jeśli ponadto dowódcom czołgów wyda się rozkaz unikania wzajemnych kontaktów przed dotarciem do wroga (w razie przypadkowego spotkania mieliby się od siebie natychmiast oddalać), to całość operacji upodobni się do tzw. przepływu burzowego. A ponieważ na przepływy burzowe nie wymyślono jeszcze matematycznego wzoru, więc ruchy naszych wojsk staną się całkowicie nieprzewidywalne dla przeciwnika.

Wykorzystując ten pomysł wysmażyłem cztery szczegółowe teksty upozorowane na tajne dokumenty sztabowe. Naczelny trochę marudził i kręcił nosem, że pisanie ku pokrzepieniu serc było dobre w czasach rozbiorów, ale materiały kupił. Zdążyły się ukazać trzy odcinki.

Tymczasem polityczne trzęsienie ziemi sięgnęło zenitu. W momencie, gdy do zabawy w ujawnianie współpracowników rosyjskiej mafii włączyła się telewizja publiczna, Sejm, a mówiąc ściślej, koalicja rządowa, odkryły, że całą akcję przygotował i rozpoczął wywiad wojskowy. Bez wiedzy premiera, ale za to przy pełnej, acz cichej akceptacji prezydenta. W czasie gdy Wysoka Izba ustalała, na której latarni przed Domem Namiestnikowskim powiesić Głowę Państwa, w całej Polsce rozpoczęła się obława na rosyjskich „biznesmenów”. Schwytanych umieszczano w wagonach towarowych i wysyłano ciupasem za Bug. Kilka co bardziej paskudnych postaci w ogólnym zamieszaniu „uciekło do Mandżurii”. Oczywiście premier znów o niczym nie wiedział.

Koalicję ogarnął ustawodawczy amok. Uchwaliliby bez wątpienia rzeczy straszne, gdyby nie posłowie prawicowi, których, jak stwierdził cytowany na łamach prasy pewien rosyjski mafioso „nie warto było kupować”. Przynajmniej raz polska prawica, uzbrojona w nogi od krzeseł zdemolowanych w sejmowej stołówce, wykazała swoją wyższość na sali obrad. W kuluarach wsławiła się prawicowo - radykalna patriotyczna partia „Samosierra”, której posłowie szarżując wzdłuż korytarza samym swym impetem znieśli i rozgromili cztery kordony Straży Marszałkowskiej. Na sali koalicjanci, wprawdzie liczniejsi, ale gorzej uzbrojeni zostali przyparci do lewej ściany. W rezultacie marszałek Mirski, na którym połamano laskę, kiedy wygrzebywał się spod ruin prezydium, potraktowanego na dodatek butelką z benzyną, mógł zrobić tylko jedno. Wezwać straż pożarną i policję, co też uczynił. Tak zakończyły się ostatnie obrady Sejmu piętnastej kadencji.

W sumie była na co patrzeć, bo loża prasowa pracowała cały czas na pełnych obrotach, ale kiedy następnego dnia zjawiłem się w redakcji „Nowinek”, drogę zastąpił mi cieć. Wręczył wierszówkę i oznajmił, że nigdy mnie tu nie było, nikt mnie nie zna ani nawet o mnie nie słyszał - zarządzenie naczelnego i basta. Nietrudno się domyślić, że mój szef widząc że wojsko wypływa na wierzch, ze strachu musiał robić pod siebie.

Zostałem bez pracy i więcej czasu mogłem poświęcić na czytanie gazet. Reakcje międzynarodowe na wydarzenia w Polsce były zaskakujące. Niemcy z trudem kryli zadowolenie. Koniec końców, przecinając mafijne szlaki przerzutowe, odwaliliśmy za nich kawał dobrej roboty. Podobnego zdania byli Czesi. Jednym zdaniem polskie obrotowe przedmurze wznowiło działalność! Słowacy z zapałem poszli w nasze ślady, natomiast Węgrzy doszli do wniosku że chcieli by i boją się. Ukraina dokładnie odwrotnie. Białoruś i Litwa udawały że chwilowo ich nie ma. Rosja wystosowała stanowczą notę protestacyjną, ale jednocześnie prezydent Wałanow, którego uprawnienia za sprawą rodzin mafijnych zostały ograniczone do funkcji reprezentacyjnych, upił się z radości na umór. Wspólnota Europejska groziła kolejnym odłożeniem rozmów na temat członkostwa Polski, lecz najbardziej histeryczna okazała się reakcja Stanów Zjednoczonych.

Demokratyczny prezydent Nancy wygłosił w Kongresie płomienną mowę, w której powołując się na swój demokratyczny rodowód i demokratyczne tradycje Amerykanów, zażądał przywrócenia demokracji w Polsce. Zapowiedział, że w tej sprawie nie cofnie się przed niczym i użyje wszelkich dostępnych środków. Potem zaczęła się czystka w CIA, która o wydarzeniach w Polsce dowiedziała się z telewizji. To znaczy, odpowiednie raporty oczywiście istniały, tylko utknęły w stercie podobnych im dokumentów. Kilku urzędników położyło dokumenty po niewłaściwej stronie biurka i wyszło tak, jak z przypowieściami Nostradamusa, których trafność sprawdza się zawsze po fakcie. W efekcie przez kilka dni po wystąpieniu prezydenta, z siedziby CIA głowy dotychczasowego kierownictwa wynoszono koszami.

Amerykanie nie blefują - odpowiedział poważnie Stebnowski - Nasz wywiad również przegapił jedną cholernie ważną rzecz.

- Jaką?

- Tajny układ w sprawie kontroli nad rosyjską bronią atomową. Ponieważ oficjalny rząd w Moskwie nie był w stanie nic w tej kwestii zagwarantować, Amerykanie dogadali się z przywódcami głównych rodzin mafijnych w Rosji. Ci zgodzili się dopilnować by żadna z głowic nie trafiła do rąk muzułmanów, ale w zamian zażądali koncesji na Polskę. Mieliśmy zostać wyjęci spod parasola Interpolu, rzecz jasna nieoficjalnie, rosyjskie mafie inwestycyjne miały nie spotkać w Polsce konkurentów, a CIA przekazywać dane dotyczące działań polskiej policji. Rząd Stanów Zjednoczonych Ameryki przystał na te warunki bez wahania. Oddali Polskę do przerobienia na bazę rosyjskiej mafii. Ot, taka maluśka Jałta.

- Więc czeka nas wojna z Rosją? - zapytałem chrapliwie.

- Nie, nie z Rosją - odparł Jankowski - Rosyjskie rodziny mafijne podzieliły pomiędzy siebie wpływy w wojsku tak, aby na każdy klan wypadało po jednej, góra dwie dywizje. W tej chwili panuje tam stan równowagi i każda rodzina, która wyśle do Polski własną dywizję, ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin