03 - Cena magii.rtf

(916 KB) Pobierz

Mercedes Lackey

 

 

 

CENA MAGII

 

Tłumaczyła Magdalena Polaszewska-Nicke

 

 

 

Dla Russella Galena

Judith Louvis i Sally Paduch

oraz wszystkich, którzy marzą

o przywdzianiu Bieli.

 

ROZDZIAŁ PIERWSZY

 

Po plecach spływał Vanyelowi pot i lekko bolała go noga w kostce - wcale jej nie skręcił, poślizgnąwszy się na drewnianej podłodze sali na samym początku pojedynku, a mimo to po piątej wymianie ciosów wciąż jeszcze mu dokuczała. To jego słaby punkt i lepiej, by miał to na uwadze, ponieważ równie pewne jak słońce na niebie jest to, że przeciwnik wręcz wypatruje podobnych oznak jego słabości.

Vanyel obserwował oczy swego przeciwnika, spoglądające nań z ciemnego wnętrza hełmu. "Uważaj na jego oczy"

- pamiętał, że Jervis zwykł to stale powtarzać. "Oczy powiedzą ci to, czego nie powiedzą ci ręce." Więc przyglądał się tym na wpół ukrytym oczom i próbował zasłonić całe ciało brzeszczotem swego miecza.

Oczy ostrzegły go, zwężyły się i łypnęły szybko w lewo, zanim jeszcze Tantras się poruszył. Vanyel był gotów do przyjęcia ataku.

Doświadczenie podpowiedziało mu, na moment przed skrzyżowaniem się ich mieczy, że będzie to ostatnia wymiana ciosów. Zrobił wypad w kierunku Tantrasa, zamiast się cofnąć, czego naturalnie ten się spodziewał, nawiązał walkę, zablokował miecz przeciwnika i rozbroił go, a wszystko to w mgnieniu oka.

 

Gdy miecz ćwiczebny stuknął o podłogę, Tantras potrząsnął pustą już dłonią i zaklął.

- Ubodło cię to, co? - powiedział Vanyel. Wyprostował się i ściągnął z głowy opaskę przytrzymującą włosy wpadające mu do oczu i pozwolił im opaść na czoło wilgotnymi pasemkami. - Przepraszam. Nie miałem zamiaru tak się rozpędzać. Ale nie jesteś w formie, Tran.

- Nie przypuszczam, abyś przyjął na moje usprawiedliwienie to, że się starzeję? - spytał Tantras z nadzieją i zdjąwszy rękawice, przyglądał się swym poharatanym palcom.

Vanyel parsknął.

- Nie ma mowy. Breda jest w takim wieku, że mogłaby być moją matką, a i tak regularnie przegania mnie po całej sali. Jesteś w fatalnej formie.

Herold zdjął hełm i uśmiechnął się ponuro.

- Masz rację. Stanowisko herolda kasztelana oznacza może wysoki status, ale nie przysparza okazji do ćwiczeń.

- Potrenuj z moim bratankiem, Medrenem - odparł Vanyel. - Jeśli ci się zdaje, że ja jestem szybki, to powinieneś zobaczyć jego. To pomogłoby ci podtrzymać formę. - Mówiąc to, rozpiął kaftan i rzucił go pod ścianę, na stertę ekwipunku czekającego na czyszczenie.

- I tak zrobię. - Tantras nieco wolniej oswobadzał się ze swej, cięższej zresztą, zbroi. - Bogowie wiedzą, że pewnego dnia mogę stanąć przed koniecznością zmierzenia się z kimś, kto będzie posługiwał się tym twoim wariackim stylem, więc lepiej będzie, jeśli już teraz przyzwyczaję się do tego, że ty raz bijesz, raz się ścigasz.

- Taki jestem, do szpiku kości. - Vanyel odłożył na stelaż swój ćwiczebny miecz i skierował się do wyjścia. - Dzięki za trening, Tran. Potrzebowałem czegoś takiego po dzisiejszym ranku.

Kiedy otworzył drzwi, na spoconej skórze poczuł falę chłodu - to było wspaniałe uczucie. Tak przyjemne, że nieskory do powrotu do pałacu, owiany świeżym, ostrym powietrzem poranka, postanowił wrócić do swego pokoju okrężną drogą. Taką, która pozwoli mu nie zbliżać się do ludzi, i która, może choć na moment, zajmie go, odsuwając na bok myśli, podobnie jak podziałał trening z Tantrasem.

Skierował się ku ścieżkom wiodącym do ogrodów pałacowych.

Donośna ptasia pieśń ulatywała spiralą dźwięku ku pustemu niebu. Vanyel pozwolił swym myślom odpłynąć, wsłuchując się w szczebiotliwe trele i stopniowo zrzucając z siebie każdą ważką troskę, aż w końcu jego umysł był już równie pusty jak powietrze nad jego głową...

- Van, zbudź się! Masz przemoczone stopy! - W głosie myślomowy Yfandes znać było rozdrażnienie. - Zmarzniesz. Przeziębisz się.

Mag heroldów Vanyel zamrugał powiekami i popatrzył na zroszoną trawę zaniedbanego ogrodu. Nie mógł wprawdzie zobaczyć swych stóp ukrytych w długich, obumarłych źdźbłach trawy, ale teraz, gdy Yfandes przywołała go znów do rzeczywistości, poczuł je. Przyszedł tutaj w swych miękkich zamszowych butach, które wcale nie były przeznaczone do wychodzenia na dwór; idealnie nadawały się do treningu z Tranem, ale teraz...

- Nie ma co, są zupełnie zniszczone - rzuciła cierpko Yfandes.

Tak bardzo przypominała teraz jego ciotkę, maga heroldów Savil, że Van musiał się uśmiechnąć.

- To nie pierwsza para butów, które doprowadzam do ruiny, moja droga - odparł łagodnie. Jego stopy były bardzo zmoczone. I bardzo zimne. Tydzień temu nie byłoby tu jeszcze rosy tylko szron. Ale teraz wiosna była już w drodze: pod martwymi zeszłorocznymi źdźbłami zieleniła się świeża trawa, każdą gałązkę obsypywały rozwijające się młode listki, a kilka najwcześniej przylatujących śpiewających ptaków dokonało już inwazji na ogród. Vanyel przypatrywał się i przysłuchiwał dwóm z nich, o żółtych brzuszkach, samcom - rywalom przybierającym bojową posturę w pojedynku na melodie.

- I pewnie nie jest to wcale ostatnia część garderoby, jaką spotyka taki los - rzekła zrezygnowana. - Przebyłeś długą drogę odkąd wybrałam ciebie jako tamtego próżnego pięknisia.

- Tamten mały, próżny piękniś, którego wybrałaś, o tej porze jeszcze byłby w łóżku. - Ziewnął. - Moim zdaniem był pod tym względem o wiele rozsądniejszy. Ta pora dnia z pewnością nie jest dla ludzi.

Słońce ledwie wzniosło się nad horyzont i większość mieszkańców pałacu wciąż jeszcze spała snem wyczerpanych, jeśli nie sprawiedliwych. Na wpół dziki ogród był jedynym zakątkiem, którego od wschodniej strony nie zasłaniały budynki i mury. Lekki, przejrzysty słoneczny blask rozlewał się tu, połyskując na każdym delikatnym listku i źdźble trawy. Według tradycji ścieżka ta, wraz z całym labiryntem żywopłotów i altanek, miała być ogrodem królowej - co było przyczyną obecnego zapuszczenia tego miejsca. Teraz Valdemar nie miał już królowej, a towarzyszka życia króla, połączona z nim więzią życia, miała pilniejsze zajęcia aniżeli doglądanie ogródków, z których jedyny pożytek był taki, że dostarczały uciechy ludzkim oczom.

Jakiś staruszek - sądząc po jego zabrudzonym ziemią fartuchu, ogrodnik - wyłonił się z pobliskich drzwi pałacu i kuśtykał ścieżką w stronę Vanyela. Herold usunął się, ustępując mu drogi i witając przyjaznym skinieniem głowy. Tamten jednak zupełnie go zignorował i wyminął, mamrocząc coś pod nosem.

Kierował się najwyraźniej do stojącej nie opodal, obrośniętej różowym winem szopy. Na moment zniknął w jej wnętrzu, ale zaraz pokazał się z motyką w dłoni, aby od razu przystąpić do obrabiania najbliższej rabaty. Był tak obojętny na obecność Vanyela, że ten równie dobrze mógłby być duchem.

Vanyel przyglądał mu się jeszcze przez chwilkę, a potem odwrócił się i wolno powędrował w stronę pałacu.

- Czy przyszło ci kiedyś do głowy, kochana - zagadnął puste powietrze - że i ty, i ja, i cały pałac moglibyśmy zniknąć w ciągu jednej nocy, a ludzie tacy jak ten staruszek nawet by za nami nie zatęsknili?

- Ale nie deptalibyśmy już jego kwiatów - odparła Yfandes. - To był niedobry ranek, prawda. - Było to zdanie twierdzące, nie pytanie. Yfandes nie opuszczała swego miejsca w umyśle Vanyela przez cały czas trwania sesji Osobistej Rady.

- Jak dotąd jeden z najgorszych poranków dla Randiego. Dlatego próbowałem rozładować frustrację w treningu z Tranem. - Vanyel kopnął bogu ducha winny chwast, wyrastający pomiędzy kamieniami na ścieżce. - A dziś po południu Randi musi się zająć kilkoma ważnymi sprawami. Oficjalne audiencje, jedno spotkanie z ambasadorami. Ja nie mogę go zastąpić. Nalegają na widzenie z królem. Czasem żałuję, że muszę zachowywać się taktownie, bo z chęcią chwyciłbym tych dyplomatów za te ich łby i rąbnął porządnie jednym o drugi. Tashir - niech bogowie błogosławią jego szczere serce - poradził sobie ze swymi sprawami nieco lepiej.

Pojawił się jeszcze jeden ogrodnik i obrzucił mijającego go Vanyela dziwnym spojrzeniem. Van zdusił w sobie chęć przywołania go i wytłumaczenia się. "Musi być nowy; wkrótce się dowie o heroldach rozmawiających z powietrzem."

- A co zrobił Tashir ze swymi posłami? Rozmawiałam z Darveną Ariela, kiedy byłeś nimi zajęty. Wiesz, nadal nie mogą uwierzyć, że twój brat, Mekeal, spłodził dziecko obdarzone wrażliwością, która pozwoliła mu zostać Wybranym.

- Ja też. Wniosek z tego, że rodziną rządzi chyba zupełny brak logiki. A co do Tashira, jego posłowie otrzymali rozkaz uznania mnie za człowieka przemawiającego w imieniu króla... - wyjaśnił Vanyel. - Są kłopoty z terytorium nad Jeziorem Evendim, które Tashir zaanektował. Ci ludzie z Krainy Jezior są bardzo przewrażliwieni, a audiencja u kogokolwiek poniżej samego króla będzie w ich oczach niewybaczalnym afrontem.

- A gdzie znalazłeś ten smaczny kąsek?

- Ostatniej nocy. Po tym, jak ty doszłaś do wniosku, że ten ogier z północy ma przepiękny...

- Nos - skwapliwie przerwała mu Yfandes. - Miał śliczny nos. A ty i Josh zanudzaliście mnie na śmierć swymi relacjami o zasobach skarbca.

- Biedny Josh.

To były szczere słowa. "Zajmuje swe stanowisko od niespełna roku, a próbuje pracować za dwudziestu. Do tego z całego serca marzy o tym, by znów być czyimś pomocnikiem. Niestety Tran o jego obowiązkach wie mniej niż on sam."

- Nie czuje się dobrze w roli kasztelana.

- Nie da się zaprzeczyć, kochana. Jest młody i nerwowy, więc chciał, aby ktoś przejrzał jego rachunki, zanim przedłoży je Radzie. - Vanyel westchnął. - Bogowie wiedzą, że Randi nie jest w stanie tego zrobić. Będzie miał szczęście, jeśli uda mu się skończyć to dziś popołudniu.

- Esten mu pomoże. On zrobiłby dla Randiego wszystko.

- Wiem o tym, Yfandes, ale zdolność Towarzysza do współodczuwania bólu i zapas sił, jakich może użyczyć swemu Wybranemu, już nie wystarczają. Czas, abyśmy wszyscy przyznali się, że o tym wiemy. Choroba Randiego jest cięższa od dolegliwości, które umiemy leczyć... - Vanyel wziął głęboki oddech, by uspokoić kłębiące się w nim uczucia. - ...i możemy jedynie krzepić się nadzieją, że znajdziemy sposób, aby ulżyć mu w cierpieniu, na tyle by mógł normalnie funkcjonować. A jeśli nie, to trzeba ufać, że w niedługim czasie uda nam się wyuczyć Trevena.

- To znaczy wyuczyć Trevena na czas. - Posępnie dorzuciła Yfandes. - Bo ten umyka nam prędko. To potworne, Van. My nie możemy nic zrobić, uzdrowiciele nie mogą nic zrobić... Randal gaśnie z każdą chwilą a żadne z nas nic na to nie może poradzić!

- Możemy tylko patrzeć - odparł Vanyel z goryczą. - Z każdym dniem Randal czuje się coraz gorzej, a my nie tylko nie potrafimy tego zatrzymać; my nawet nie wiemy, dlaczego tak się dzieje! Są wprawdzie przypadłości, których uzdrowiciele nie potrafią wyleczyć, ale my przecież nie wiemy, jaka choroba zabija Randiego... Czy jest dziedziczna? Czy Treven też może ją mieć? U Randiego nie ujawniała się, dopóki nie dożył połowy trzeciej dziesiątki swych lat, a Trev jest ledwie siedemnastolatkiem. Za dziesięć, piętnaście lat możemy znaleźć się w sytuacji podobnej do tej, w której jesteśmy teraz.

Natrętne myśli wciąż czaiły się w zakamarkach jego umysłu. "Dobrze, że Jisa nie stoi w kolejce do sukcesji tronu, bo ludzie i w stosunku do niej zadawaliby sobie takie pytania. Jak miałbym im wówczas wytłumaczyć, dlaczego nie grozi jej niebezpieczeństwo, nie ściągając przy tym na nas jeszcze większych kłopotów, których wszak żadne z nas sobie nie życzy? A już szczególnie ona. Wystarczy, że ma się piętnaście lat i jest się córką króla. Być zmuszoną do zajmowania się całą resztą... dzięki łasce boskiej potrafię zaoszczędzić jej przynajmniej części związanych z tym zgryzot."

Szedł nie odrywając oczu od zarośniętej ścieżki, tak głęboko pogrążony w rozmyślaniach, że Yfandes taktownie wycofała się z rozmowy. Czasami myśli dotykały takich spraw, że nawet Towarzysz nie lubił ich podsłuchiwać.

Vanyel szedł powoli przez zapuszczony ogród. Wybrał krętą dróżkę, która miała go zaprowadzić do drzwi pałacowych. Stąpał z przesadną ostrożnością, odsuwając moment powrotu w mury budynku najdalej, jak tylko mógł. Mimo to nękające go troski ścigały go wszędzie.

- Wujku Vanyelu? - zawołał za nim zdyszany dziewczęcy głos. W tym znajomym głosie Vanyel usłyszał ból i stłumione łzy. Odwrócił się, rozwarł ramiona, a Jisa wpadła wprost w jego objęcia.

Nie powiedziała nic; nie musiała. Wiedział, co ją tu sprowadziło: te same zmartwienia, które jego zawiodły w zapomniany labirynt opuszczonego ogrodu. Cały poranek spędziła z matką i ojcem nie opodal Vanyela, dokładając wszelkich starań, by ulżyć w bólu Randalowi i dodać sił Shavri.

Van gładził długie, rozpuszczone włosy Jisy, pozwalając jej wypłakać się na swym ramieniu. Nie wiedział, że szła za nim...

W normalnych okolicznościach zaniepokoiłoby go to. Ale nie wtedy, gdy chodziło o Jisę. Jisa świetnie się osłaniała; tak świetnie, że umiała nawet stać się niedostrzegalna dla jego przenikliwych zmysłów. Zapewniało jej to nie byle jaką ochronę - bo skoro potrafiła ukryć swą obecność przed nim, mogła również ukryć się przed wrogami.

Vanyel był powiązany z każdym żyjącym heroldem i umiał wyczuć ich wszystkich, kiedy tylko chciał, lecz Jisa nie była heroldem i nigdy nie wiedział, gdzie jest, chyba że celowo jej "szukał".

Jisa nie została jeszcze wybrana, co Vanyel uznawał za dobrą wróżbę. Według niego wcale nie było takiej potrzeby. Jako osoba posiadająca dar empatii, Jisa pobierała już pełne wykształcenie uzdrowiciela, a Van oraz jego ciotka, Savil, udzielali jej nauk dokładnie takich, jakie należały się świeżo wybranemu kandydatowi na herolda. Ludzie dziwili się, dlaczego dziecko dwojga heroldów nie zostało jeszcze wybrane, za to Towarzysze w Przystani kochały ją i traktowały tak, jakby była jedną z nich. Ten fakt tym bardziej zastanawiał. Vanyel należał do nielicznych, którzy wiedzieli, w czym tkwi przyczyna. Jisa nie została jeszcze wybrana, gdyż jej Towarzyszem miał być Taver. Taver zaś był Towarzyszem osobistego herolda króla - jej matki, Shavri. Jisa i Taver mieli więc połączyć się dopiero po śmierci Shavri.

A do tego nikomu się nie spieszyło.

Żadne z nich - ani Randal, ani Shavri, ani Vanyel - nie było jeszcze gotowe na wyjawienie Kręgowi Heroldów powodu, dla którego Shavri nie została dotąd wybrana. Jisa wiedziała - Vanyel jej powiedział - lecz rzadko poruszała ten temat, a Van nie prowokował jej do tego. To dziecko miało dość trosk, z którymi musiało sobie radzić.

"Mieć dar empatii i żyć pod jednym dachem z umierającym ojcem..."

To co innego niż wiedzieć, że ktoś, kogo kochasz, ma umrzeć. Dzielić cierpienie Randala, tak jak było to udziałem Jisy, musiało dorównywać najcięższym torturom.

Nic dziwnego, że przybiegła do Vanyela, aby wypłakać się na jego ramieniu. Dziwić się można było jedynie, że nie robiła tego częściej.

Gładząc jej splątane, kruczoczarne włosy, przesłał do jej umysłu cieniutką nitkę myśli. Nie zrobił tego dla pocieszenia; w tej sytuacji nie istniała żadna pociecha. Chciał tylko

dać jej znać, że nie jest sama.

- Wiem, kochanie. Wiem. Dałbym sobie odebrać wzrok aby tylko ci ulżyć.

Jisa zwróciła ku niemu swą zalaną łzami twarz.

- Czasami wydaje mi się, że dłużej tego nie zniosę; zabiję kogoś albo oszaleję. Ale nie ma kogo zabić, a popadanie w szaleństwo i tak niczego nie zmieni.

Obiema dłońmi odgarnął włosy z jej twarzy, ujął ją pod brodę i zajrzał w piwne oczy.

- Jak na mój gust jesteś aż nadto praktyczna. Wątpię, czy którekolwiek z rozwiązań branych przez ciebie pod uwagę chociaż na moment pozwoliłoby mi usiedzieć na miejscu. - Udał, że pogrąża się w zadumie. - Przypuszczam, że z tego wszystkiego zdecydowałbym się popaść w obłęd. Zabijanie łączy się ze zbyt wielkim zamieszaniem, jeśli człowiek chce to zrobić w sposób satysfakcjonujący. Jak sprałbym potem krew z moich białych szat?

Jisa, rozbawiona, zachichotała z cicha. Vanyel odpowiedział jej uśmiechem i chusteczką wyciągniętą zza mankietu rękawa otarł z łez jej oczy i policzki.

- Poradzisz sobie, tak jak zwykle, najdroższa moja. I co jakiś czas zbierzesz swoje smutki i przyjdziesz z nimi do mnie albo do Trevena, gdy nie będziesz już mogła unieść tego ciężaru na swych własnych barkach.

Jisa pociągnęła nosem i potarła go wierzchem dłoni. Vanyel odciągnął jej rękę od twarzy i marszcząc brwi z udanym zagniewaniem, zgromił ją wzrokiem, po czym podał jej chusteczkę.

- Przestań, malutka. Sto razy ci mówiłem, żebyś nie chodziła bez chusteczki. Co pomyślą ludzie, widząc królewską córę wycierającą nos w rękaw?

- Pewnie, że jest dzikuską - westchnęła Jisa, przyjmując chusteczkę.

- Przysięgam, że każę twoim pokojówkom obszyć wszystkie rękawy twoich sukienek szorstkimi, srebrnymi taśmami, żebyś nie używała ich do tego, do czego nie służą. - Jeszcze raz zmarszczył brwi i uśmiechnął się.

- Czyż nie byłby to uroczy obrazek? Obszywać srebrną taśmą moje rzeczy, to tak, jak ozdabiać koronką derki dla koni. - Jisa ubierała się zwyczajnie, prosto jak nowicjusz, chyba że matka wymusiła na niej włożenie czegoś bardziej wyszukanego. Teraz na przykład miała na sobie zwykłą, brązową tunikę i długie, samodziałowe bryczesy, które nie raziłyby na nogach drobnego dzierżawcy ziemskiego po drugiej stronie granicy karsyckiej.

- Oj, Jiso, Jiso - wzdychał Vanyel. Jej oczy zajaśniały, a ukryty w ich głębi figlarny uśmiech przydał urody jej ślicznej, pociągłej twarzy. Niekiedy Vanyel podejrzewał, że Jisa ubiera się tak pospolicie tylko po to, aby go troszkę podrażnić. - Każda inna dziewczynka, w twoim wieku i na twoim miejscu miałaby szafę pełną pięknych ubrań. Pokojówki mojej matki ubierają się lepiej niż ty!

Rozmowa z Jisa w myślomowie była łatwiejsza aniżeli mówienie na głos. Jisa potrafiła używać myślomowy od szóstego roku życia i był to dla niej naturalny sposób porozumiewania się. Z drugiej jednak strony, trudno było coś przed nią ukryć...

- W taki sposób nikt się nigdy nie domyśli, że jesteś moim ojcem, prawda? - odrzekła zadziornie. - Może nawet powinieneś być mi za to wdzięczny, tatusiu-strojnisiu.

Vanyel pociągnął ją za loczek.

- Uważaj na swe maniery, dzieweczko. Niegrzecznych docinków nasłucham się dość od Yfandes. Twoich mi nie trzeba. Lepiej ci już?

Jisa przetarła prawe oko wierzchem dłoni, lekceważąc trzymaną w niej chusteczkę.

- Troszkę - wyznała.

- Więc idź rozejrzeć się za Trevenem. Pewnie już cię szuka. - Van zachłysnął się zduszonym śmiechem. Każdy, kto ich znał, wiedział, że tych dwoje nie rozstawało się ze sobą od chwili, gdy Treven po raz pierwszy postawił stopę na terenie pałacu. Radowało to większość członków dworu i Kręgu - z wyjątkiem młodych dworek, pielęgnujących w swych sercach namiętność do przystojnego, młodego herolda. Treven był bowiem chłopcem o mocnej budowie ciała, istną jasnowłosą kopią swego dalekiego kuzyna, Tantrasa, ze wszystkimi jego defektami - których wszak nie było wiele - idealnie wygładzonymi. Połowa dwórek włóczyła się za nim w stanie ciągłego zauroczenia. Ale on należał do Jisy, całkowicie i bez reszty. Jego lojalność była niepodważalna i nikt spośród obdarzonych darami nie wątpił w jego miłość do niej. Niekiedy martwiło to Vanyela, nie z powodu siły ich wzajemnej fascynacji, lecz dlatego, że istniało prawdopodobieństwo, iż Treven będzie kiedyś zmuszony zawrzeć małżeństwo dla zawiązania sojuszu z którymś z sąsiadów, tak samo jak musiała zrobić jego babka, królowa Elspeth.

To zawsze będzie małżeństwo jedynie z nazwy. Tego Vanyel był pewny. W przypadku Trevena zachodziły okoliczności, których jego matka i kuzynka nigdy nie musiały brać pod uwagę. Elspeth nie posiadała daru myślomowy, zaś u Randiego umiejętność ta rozwinęła się w nikłym stopniu. Tylko herold władający tym zmysłem mógł wiedzieć, jak dla osoby obdarzonej niezwykle silnym darem myślomowy, takiej jak Trev, nieprzyjemne może być kochanie się z osobą o nieprzystępnym umyśle i, co gorsza, zupełnie nieznajomą. Prawdopodobnie przestraszoną, nieszczęśliwą nieznajomą.

"Ktoś mógłby się zastanawiać, jak król z darem myślomowy w ogóle może nie być cnotliwy..."

Jednakowoż władcy Valdemaru wypełniali swe obowiązki dawniej i najprawdopodobniej dalej będą je wypełniać. I Trev pewnie też będzie musiał. O tak, to jest przygnębiające, lecz takie jest życie. Heroldowie czynili już wiele rzeczy, które nie zawsze były po ich myśli. Jeśli już o tym mowa, to dla dobra Valdemaru Vanyel zdecydowałby się dzielić łoże z kim- bądź czymkolwiek.

W gruncie rzeczy zrobił już kiedyś coś w tym rodzaju i nie było to przeżycie do końca przykre. Z biedną, drogą Shavri Van spłodził Jisę, gdy okazało się, że Randal jest bezpłodny; zrobił to, mimo iż zarówno wówczas, jak i obecnie, skłonny był zwracać się zdecydowanie ku własnej płci...

Podobnych jemu nazywano teraz shayn - od określenia wziętego z języka Tayledras, choć ledwie garstka ludzi w całym Valdemarze znała pochodzenie tego słowa. Mimo że Van otwarcie deklarował się jako shayn, jednak dał Shavri dziecko, ponieważ Randi nie mógł tego zrobić, zaś ona rozpaczliwie tego pragnęła. Dla Randiego ważny był spokój i równowaga psychiczna jego towarzyszki życia, a serce Shavri rozdzierała tęsknota za potomstwem.

Ponadto jej ciąża położyła kres wszystkim plotkom, jakoby Randal był niezdolny do spłodzenia potomka, a to z kolei podtrzymało możliwości zawarcia przezeń małżeństwa zapewniającego sojusz z innym królestwem; przynajmniej do czasu kiedy jego choroba nie nasiliła się do tego stopnia, że nie sposób było już dłużej ją ukrywać.

Jednak ze względu na to, że Randal musiał pozostawić sobie otwartą furtkę do zawarcia politycznego małżeństwa - a Shavri przejmowała grozą nawet myśl o tym, że kiedyś miałaby rządzić - nigdy nie poślubił swej towarzyszki, z którą łączyły go więzy życia. Zatem w momencie, gdy stało się jasne, że jest śmiertelnie chory, a Towarzysze z "niewiadomych przyczyn" nie zdradzali zamiaru wybrania Jisy, zaczęto badać poboczne linie rodu Randala w poszukiwaniu następcy tronu.

Treven okazał się jedynym kandydatem: został wybrany dwa lata wcześniej i posiadał dar myślomowy, równie silny jak Vanyel. Rozumiał zasady sprawowania władzy - przynajmniej w stopniu, w jakim odnosiły się one do przygranicznych majątków jego rodziców - gdyż od dziewiątego roku życia pełnił rolę prawej ręki swego ojca.

Jisa pokochała go od chwili, kiedy tylko przekroczył próg pałacu. Osobisty króla nie miał obowiązku zakochiwać się w swym władcy, jednak zdaniem Vanyela było to pomocne...

"Tyle że wtedy wszystko okrutnie się komplikuje."

- Ona nie jest już dzieckiem - przypomniała mu Yfandes. Vanyel przypatrzył się Jisie nieco uważniej i ujrzał ciało młodej kobiety, poprzedniego roku jeszcze tak mato kobiece.

- Nie uprzedzajmy faktów - zbył swego Towarzysza, uciekając od tematu.

Jisa popatrzyła nań swymi aż nadto mądrymi oczami.

- Trev czeka na mnie; to on mnie do ciebie przysłał. Czasem sam wie prędzej ode mnie, czego mi potrzeba. Vanyel wypuścił ją i cofnął się o krok.

- Myślisz, że jestem ci jeszcze potrzebny?

Jisa potrząsnęła głową i odrzuciła włosy na plecy.

- Nie, już mi lepiej. Nie wiem, jak to robisz, ojcze. Jak udaje ci się być takim silnym za nas wszystkich. Teraz już pójdę, ale jeśli będziesz mnie potrzebował...

Vanyel potrząsnął głową, a Jisa uśmiechnęła się blado, po czym odwróciła się i odeszła przez zarośnięte rabaty, wybierając najkrótszą drogę, tę, z której on przed chwilą zrezygnował.

Przemoczy buty. Ale nic sobie z tego nie robi.

- Jaki ojciec, taka córka - parsknęła Yfandes.

- Ucisz się, szkapo - odciął się Van.

Jego myśli pobiegły za córką. "To, co łączy ją i Trevena, to więź życia. Jestem pewny. Ona zawsze wie, co on robi, a, on wie, co czuje i myśli ona... Pod pewnym względem to nic złego. Gdy umrze Randi, Jisa będzie potrzebowała wsparcia emocjonalnego, a Shavri z pewnością nie będzie mogła jej tym służyć. Sama będzie cierpieć zbyt mocno, aby pomóc Jisie - zakładając, że w ogóle przeżyje choć jedną miarkę świecy bez niego..."

"Ale problemy... ach, bogowie na niebie i ziemi! Czy ona dorosła już do zrozumienia, do czego będzie zmuszony Trev... że dobro Valdemaru może mieć - i będzie miało - pierwszeństwo przed jej szczęściem? Jak ma to zrozumieć piętnastolatka? Szczególnie gdy jej serce i duszę łączą z nim więzy tak głębokie?"

"A jednak była dość duża, aby zrozumieć to, co dotyczyło mnie..."

O, jakże doskonale Vanyel to pamiętał...

"...warunki wykluczenia będą następujące..."

- Wujku Vanyelu?

Vanyel uniósł wzrok znad projektu nowego traktatu z Hardorn. Miał dziwne przeczucie, że pomiędzy licznymi paragrafami i ustępami tego dokumentu coś się kryło, coś, co mogłoby przysporzyć Valdemarowi wielu kłopotów. Nie tylko on odnosił takie wrażenie. Zaniepokojony był również kasztelan, a z chwilą przekroczenia progu pokoju, w którym znajdowało się to pismo, podobnych odczuć nabierali wszyscy heroldowie posiadający dar przewidywania.

Tak więc Vanyel przesiadywał do późna w nocy, szukając ukrytej pułapki, usiłując wykryć problem i wprowadzić poprawki, zanim przeczucie stanie się rzeczywistością.

Wziął ten przeklęty papier do swej sypialni, gdzie mógł przestudiować go w spokoju. Minęła już pora, kiedy nawet najwięksi pośród dworzan miłośnicy rozrywek kładli się do snu, a Jisa powinna być w łóżku już od dawna. Mimo wszystko jednak jego córka stała teraz przed nim, otulona szlafrokiem o trzy numery za dużym, z jedną stopą za, a drugą przed progiem.

- Jisa? - zapytał, spoglądając na nią ze zdziwieniem i usiłując przestać myśleć o mętliku warunków i klauzul traktatu. - Jiso, dlaczego jeszcze nie śpisz?

- Chodzi o papę - powiedziała wprost. Przestąpiła próg i stanęła w świetle. Miała zaczerwienione i podkrążone oczy. - Nie mogę nic robić, i spać też nie.

Vanyel wyciągnął ku niej ramiona, a ona podeszła do niego, wpadając w jego objęcia niczym wycieńczony ptaszek do swego gniazda.

- Wujku Van... - Od razu musnęła jego umysł wiązką swego myślodotyku, a on poczuł, jak wszystko w jego głowie burzy się pod wiązką jej myśli, które słała teraz ku niemu. - Wujku Vanyelu, nie chodzi tylko o papą. Mam pytanie. Nie wiem, czy ci się to spodoba, czy nie, ale muszę ci je zadać, bo... muszę znać odpowiedź. Vanyel odgarnął jej włosy z czoła. - Nigdy cię nie okłamałem i nie zbyłem byle wymówką, kochana - odparł. - Nawet wtedy gdy zadawałaś nieprzyjemne pytania. Słucham.

Jisa wzięła głęboki oddech i strząsnęła z ramion jego ręce.

- Papa nie jest moim prawdziwym ojcem, prawda? Ty nim jesteś.

Uderzenie magicznej błyskawicy byłoby dla niego mniejszym wstrząsem.

- Ja... Tak... ale... - odpowiedział bez zastanowienia. Jisa zarzuciła mu ręce na szyję i przywarła do niego, nie mówiąc nic, za to promieniując uczuciem ulgi. Ulgi... i osobliwej, stłumionej radości. Vanyel zamrugał i niepewnie musnął jej umysł:

- Kochanie? Czy...

- Cieszą się - odpowiedziała. I otworzyła przed nim swe myśli. Vanyel ujrzał jej obawy... że i ona zachoruje, jak Randal. Zobaczył jej zagubienie w pewnych sprawach, o których usłyszała przez przypadek, gdy mówiła o nich jej matka... Zagubienie w dziwacznych, wymijających wyjaśnieniach, których udzieliła córce. Zobaczył przygnębienie, ogarniające ją, gdy czuła, że nie mówi się jej prawdy. I dezorientację, gdy starała się zgłębić sprawy, które zamieniały się w tajemnicę. I miłość, jaką go darzyła. Miłość, którą mogła mu teraz swobodnie ofiarować, jak podarek.

Być może właśnie ta ostatnia rzecz była dla niego największą niespodzianką.

- Nie masz nic przeciwko temu? - zapytał z niedowierzaniem. Jak wiele dorastających dzieci, Jisa była ostatnio trochę przewrażliwiona przebywając w jego otoczeniu. Vanyel uznał, iż dzieje się tak dlatego, bo dziewczynka nie czuje się swobodnie w jego towarzystwie - i rozumiał to. Jisa wiedziała, że był shayn i co to oznacza, na tyle przynajmniej, aby rozumieć, że na swych najbliższych towarzyszy wybierał mężczyzn. Zarówno on, jak i jej rodzice, uznali, że nie ma sensu tego przed nią ukrywać; zawsze była rozwinięta nad swój wiek, czego dowodem była ta mała niespodzianka.

- Naprawdę nie masz nic przeciwko temu? - powtórzył oszołomiony.

- A dlaczego miałabym mieć? - zapytała Jisa na głos i uścisnęła go jeszcze mocniej. - Tylko... powiedz mi, dlaczego. Dlaczego papa nie jest moim ojcem... i dlaczego ty?

Wytłumaczył jej więc, najprościej i najjaśniej jak tylko potrafił. Miała wówczas zaledwie dwanaście lat, ale chłonęła jego słowa ze zrozumieniem osóbki znacznie starszej.

I wprawiła go tym w zdumienie.

W końcu poszła do łóżka, a on wrócił do pracy nad traktatem, zadziwiony i dumny zarazem, że córka podziwia go tak bardzo...

I kocha go tak bardzo.

I nadal go kochała, i ufała mu; niekiedy nawet bardziej niż swym "rodzicom". Bez wątpienia jemu zwierzała się częściej niż Shavri.

Vanyel potrząsnął lekko głową i ruszył przed siebie brukowaną ścieżką, która w końcu miała go zaprowadzić do wyjścia z ogrodu. ,,Biedna Jisa. Shavri opiera się na niej, jak gdyby była już dorosła - polega na niej w tylu sprawach, że wydaje się to wręcz niesprawiedliwe. Ale z drugiej strony, może powinienem zazdrościć tej małej psotce. Ja wciąż jeszcze nie umiem nakłonić swoich rodziców, aby myśleli o mnie jako o człowieku dorosłym."

Ścieżka skończyła się aż nazbyt szybko. W plątaninie gałęzi, żywopłotu i pnączy kryły się wyszczerbione, zielone drzwiczki. Vanyel otworzył je i wszedł do mrocznego korytarza apartamentów królowej.

Tutejsze pokoje były równie zaniedbane jak ogród: ciemne, zastawione zakurzonymi meblami, z nikłym duszkiem fiołkowych perfum Elspeth, wciąż wiszącym w powietrzu. Shavri nigdy nie czuła się tutaj dobrze, a Randal uznał (po wielu rozmowach) za posunięcie dyplomatyczne pozostawienie tych komnat pustych, na znak, że mogą przyjąć królową.

Trudno było wyegzekwować od Randala tę decyzję. Bo choć Shavri była jednocześnie osobistą króla i jego towarzyszką życia, jego doradcy - pośród nich Vanyel - zdołali przekonać go, iż powinien przynajmniej robić wrażenie wolnego, aby w razie potrzeby zawrzeć odpowiedni sojusz i przypieczętować go małżeństwem.

Shavri dostrzegała tę potrzebę, ale Randi bardzo się burzył, nawet złościł. Po wielu godzinach kłótni jednak nie mógł zaprzeczyć, że jeżeli będzie dążył wyłącznie do swego zadowolenia, nie przysłuży się tym Valdemarowi. Niedługo tę samą prawdę będzie musiał poznać Treven.

Na szczęście, Shavri - cudowna, cicha Shavri - poparła ich ze wszystkich sił, jakie zebrać mogło w sobie jej smukłe ciało. A było to poparcie znaczne, gdyż Shavri była nie tylko heroldem, lecz także bardzo silną uzdrowicielką. Magowie heroldów należeli do rzadkości, a zanim Taver wybrał Shavri, Valdemar nigdy nie widział herolda uzdrowiciela. Van miał nadzieję, że już nigdy nie zajdzie potrzeba, aby musiało się to powtórzyć.

Spacerował teraz przez komnaty poprzedniej królowej z uczuciem, że coś zakłóca. Tam, gdzie rozsunęły się zasłony, w promieniach słońca widać było zawieszone w powietrzu pyłki kurzu. Oprócz wspomnianej już nutki perfum nie wyczuwało się tu niczyjej obecności - Vanyel czuł, że przeszkadza raczej samym pokojom aniżeli czemukolwiek, co je zamieszkuje. Było w pałacu kilka miejsc takich jak to; miejsc, w których zdawało się, że ściany żyją...

Taver wybrał Shavri po śmierci Lansira - na krótko przed śmiercią samej Elspeth. Heroldowie byli zdezorientowani: nie mieli pojęcia, dlaczego uzdrowiciel został Wybranym, choć większość z nich doszła do wniosku, że zadecydowało o tym szczęście najwłaściwszej kandydatki lub też fakt, iż Shavri i Randala łączyła więź życia. Dopiero później, gdy Shavri, pomimo wszelkich wysiłków, nie mogła zajść w ciążę, sama zaczęła podejrzewać, iż powodem, dla którego Taver wybrał właśnie ją, mogła być choroba Randiego.

Lecz o tym, że jej podejrzenie było słuszne, wszyscy dowiedzieli się dopiero dużo, dużo później.

P...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin