Korabiewicz Wacław - Midimo - Romans afrykański.pdf

(1063 KB) Pobierz
Korabiewicz Waclaw - Midimo - R
Wacław Korabiewicz
Midimo
Romans afrykański
Czytelnik Warszawa 1983
SPOTKANIE
Zygmunt siedzi na kamiennej ławce, leniwie patrząc w otwartą przestrzeń Oceanu
Indyjskiego, z którego lazurowej perspektywy wyłania się coraz realniej statek z
czerwoną banderą sułtana Zanzibaru.
Uwierzyć trudno, że ziemia, którą w tej chwili depcze tak nonszalancko, to odległa o
tysiące mil od Polski Afryka Wschodnia — zdawałoby się, nigdy nieosiągalne
marzenie jego lat dziecięcych. Południowe morza, koralowe wyspy, ostrodziobe
pirogi, orzechy kokosowe padające z hukiem na asfaltowy chodnik ulicy, to wszystko
— takie niegdyś egzotyczne, niesamowicie romantyczne — dziś spowszedniało, stało
się dotykalne i codzienne.
Na ławce, tuż obok, rozparł się wygodnie Murzyn. Zadarł wysoko nogi i jest
niezmiernie dumny. Jeszcze tak niedawno podobne „poufalenie się” z wazungu,
białym człowiekiem, byłoby nie do pomyślenia. Dzisiaj już nikt go stąd wyrzucić nie
śmie. Tanganika to nie Afryka Południowa. Tu nie wieszają kartek z napisami:
„Tylko dla Europejczyków”, ONZ kontroluje rządy kolonialne w mandatowych
krajach.* Murzyn doskonale wie o tym, chociaż nie umie czytać, więc jeszcze wyżej
zadziera swoje bose nogi.
Za plecami Zygmunta, w cieniu pierzastych kokosowych palm, stoją długim
szeregiem makabryczne małe domki — hinduskie krematoria. Właśnie jeden z nich
smoliście dymi. Na szczęście wiatr odwiewa zapach spalenizny. Tutaj ludzie nie
czynią wielkich ceregieli z doczesnym przyodziewkiem nieśmiertelnej duszy.
Wszelkie przelotne sentymenty likwiduje stos najzwyklejszego drzewa.
Na podwiniętych bosych piętach (pantofle stoją obok), w kolorowych turbanach,
aksamitnych czarnych czapkach albo białych płóciennych furażerkach Ghandiego,
siedzą sobie w kucki, milcząc, najbliżsi krewni i przyjaciele, spełniając przepisową
powinność. Pilnują, aby złe duchy nie napastowały duszy, podczas gdy błądzi jeszcze
biedaczka wkoło trupa, szukając reinkarnacyjnego przeznaczenia.
* W jedenaście lat później, w 1961 r , Tanganika odzyskała niepodległość, a w 1962 r. proklamowała
się republiką.
Kiedyś, podczas wędrówki przez Indie, widywał już Zygmunt ciałopalenia, nie
interesował go więc teraz ten smolisty, drażniący nozdrza dym. Cóż nowego można
zobaczyć w daressalaamskim krematorium? Zresztą kamienna ławka, na której siedzi,
umieszczona jest w miłym cieniu kokosowej palmy, któż by więc chciał wyłazić teraz
 
w pełnię tropikalnego upału.
Jakże zazdrości w tej chwili rybakowi, który stoi przed nim po pas w wodzie i raz po
raz wyciąga z odpływowego błocka ślamazarnie poruszające się mątwy. Gdyby nie
„autorytet” białego człowieka, zanurzyłby się sam chętnie. Ale wybrzeże
przeznaczone jest tylko dla plebsu. Szanujący się bwana m’kubwa (wielki pan) musi
iść do pływackiego klubu albo jechać kilka mil dalej, na wybrane, „szlachetniej
urodzone” plaże.
Na wieży misyjnego kościoła bije godzina czwarta. Pora już iść do pracy. Ale się
wyraził. Jakaż to tam praca! Muzeum jest dla niego tylko wytchnieniem, wielką
przyjemnością. Wyżywa się w nim.
Gmach daressalaamskiego muzeum przypomina budowle południowej Hiszpanii albo
Bagdadu; takie same kolorowe kafle, połyskujące lazurem i bielą, takież same
kopułki i mauretańskie łuki.
Kiedy po chwili Zygmunt wchodził w główne drzwi, jeden z boyów, czyszcząc
bogatą rzeźbę arabskiej framugi, pozdrowił go grzecznie:
— Szikamo* bwana m’kubwa!
* Szikamo — tak pozdrawia się ludzi starszych i godniejszych (innych wita się zazwyczaj słowem
„jambo”).
— Marchaba! — odpowiedział zażenowany, bo jakiż tam z niego bwana m’kubwa!
Ot, hołodraniec uchodźczy, bezdomny włóczęga. Każdy obywatel tego kraju posiada
własny samochód albo przynajmniej rozporządza maszyną służbową, on tymczasem
ociekając potem chadza pieszo. Gdzież tam biednemu refugee* do normalnego
obywatela tego kraju, do prawdziwego bwana m’kubwy!
Chłodna sień owiała go miłym seledynem kaflowego wnętrza. W porównaniu z
żartem otwartej przestrzeni jest tu rześko. Olbrzymie dwa kły rekordowej wielkości
słonia chylą ze ściany swe ostrza. Z portretu w głębi patrzy król Jerzy V — stryjeczny
Mikołaja II, cara Wszechrosji. Bliźniacze podobieństwo tych dwóch twarzy nasuwa
przykre reminiscencje.
Na duży stół czytelni muzealnej wyłożył Zygmunt stos książek i pism. Usiadł, wplótł
palce w kędzierzawą czuprynę i zamyślił się nad mapą. Chciał wybrać najlepszą trasę
dla swojej pierwszej odkrywczej eskapady.
— Już pan wrócił z przechadzki?
Masz babo placek! Ledwie usiadł, a znów mu przeszkadzają. To pani Smith, jego
bezpośrednia zwierzchniczka, kuratorka muzeum. Lubił ją. Jej serce, zmiękczone
angielskim zdawkowym uśmiechem, rokowało dobre warunki współpracy. Kiedyś,
nie tak dawno, spędzili z sobą w jej prywatnym a nastrojowym saloniku bardzo miły
wieczór. Pan Smith, o wybitnie ostrym wyrazie twarzy, patrzył fotografiami z
każdego kąta i każda rozmowa schodziła jakoś niechcący na jego temat. Zginął pono
w samolotowym wypadku przed paru laty. (Zresztą Zygmunt nie wiedział dokładnie,
jak to było, a pytać nie chciał.) Był znanym uczonym, współtwórcą Tanganiki, ale
podobnie jak i jego żona, nie był Anglikiem. Tym obcym pochodzeniem należało
chyba tłumaczyć nieszablonowy charakter ich saloniku.
— Pan pozwoli, przejdziemy do sal muzealnych. Może się coś da zmienić w układzie
eksponatów, zawszeć nowy pracownik, nowe idee... nowa miotła...
* Refugee — (ang.) uchodźca.
— Właściwie jak dotąd nie bardzo się orientuję, jakiej gałęzi wiedzy poświęcone jest
to muzeum... — zaczął Zygmunt.
— Ba — uśmiechnęła się gorzko pani Smith — gdybym to ja wiedziała! Wszystko
 
zależy od przypadku, a właściwie od tego, kto wejdzie w skład zarządu tak zwanego
Komitetu Opieki. Ludzi tych przeważnie nie obchodzą sprawy muzealne. Do
komitetu dają się wybierać z pobudek czysto snobistycznych. Jeśli znajdzie się wśród
nich zoolog, wówczas głosują za powiększeniem ilości wypchanych zwierząt. Jeśli
zjawi się historyk — każą skupować zbroje i miecze. W ogóle kto okaże jakąś
inicjatywę, ten tu rządzi, cała reszta podnosi tylko, ziewając, ręce do głosowania.
— A jak z finansami?
— Mamy dość spory kapitał w banku. Szczytem honoru i ambicji jest jego
nienaruszalność. Wydatki pokrywa się z bieżących ofiar i małego subsydium
rządowego, musi tego wystarczyć na nasze pensje oraz sprzątanie. Wszystkie eks-
ponaty, jakie pan tu widzi, przywędrowały w ciągu dziesięciu lat istnienia muzeum
wyłącznie z łaskawych darów, dlatego panuje taki chaos.
— I nikt nie jeździł w teren? Nikt nie badał folkloru, nikt nie uzupełniał zbiorów? Jak
to być może? Wszakże muzeum to placówka naukowa. Świat pierwotny ginie. Nie-
długo nie pozostanie po nim ani śladu. Wszystko zalewa europejska tandeta.
— Myśli pan, że tego nie rozumiem? Ale oni marnują pieniądze. Zresztą, powiem
panu szczerze, nie było dotąd człowieka, który by się podjął podobnej roboty.
— Ależ pojadę w tej chwili — wyrwał się Zygmunt entuzjastycznie i zawstydził się
zaraz swojej bezpośredniości. Może nie wypada tak się narzucać?
— Nie potrzeba mi wielkich środków. Obejdę się prawie niczym. Niech mi tylko
pokryją koszty transportów — tłumaczył, jak gdyby usprawiedliwiając się przed
zarzutem interesowności.
Pani Smith uśmiechnęła się dobrotliwie. Jej z natury poczciwe oczy wyrażały teraz
matczyną troskliwość. Znikł gdzieś zdawkowy grymas podniesionych kącików warg.
— Mój mąż podobny był do pana. Taki sam zwariowany entuzjasta. Tak nie wolno,
to spala człowieka. Przeciętność nie znosi zapału. Niech pan pamięta, że każde
niedołęstwo rzuca kamienie pod nogi śpieszącym, a niedołęgów jest bardzo wielu,
tych zaś, co mogliby do czegoś dojść, liczba znikoma. Boję się przykrych
rozczarowań, ale niech się pan łatwo nie zraża. Ja panu we wszystkim pomogę.
Posuwali się wzdłuż gablotek czas jakiś milcząc, zajęci bardziej swoimi myślami
aniżeli tym, co leżało pod szkłem.
— A to co za figurka? — spytał Zygmunt podchodząc do niskiej gablotki, gdzie
wśród tykw obwieszonych paciorkami widniał komiczny drewniany wałek, z
przedniej jego powierzchni sterczały dwa stożkowate pagórki, imitujące jak gdyby
kobiece piersi, a nieco niżej, na samym środku — trzeci wzgórek, niczym wypuczony
murzyński pępek. U szczytu walca tkwiła mała główka w olbrzymim, stożkowatym,
napoleońskim kapeluszu. Poza tym ani nosa, ani oczu, ani żadnych rysów twarzy.
Symbolika czy stylizacja?
— Niestety nie mogę panu udzielić żadnych informacji, bo nikt nie zna pochodzenia
tego eksponatu — rzekła pani Smith. — Kiedyś próbowałam zidentyfikować go, ale
na próżno przeglądałam katalogi. Nic. Ani śladu. Prawdopodobnie jest to akcesorium
jakiegoś czarownika.
„...Akcesorium jakiegoś czarownika... Jak to brzmi zwyczajnie, powszednio” —
pomyślał Zygmunt. Dla niego była to podniecająca, tajemnicza historia. Bodziec do
energicznej akcji. Może tę małą figurkę dano komuś na szczęście, może przyniosła
śmierć? Ileż to niesamowitych scen mogło towarzyszyć jej narodzinom: tańce w
maskach, pierzaste stroje, zaklęcia i gwizdy, dzikie wycia przy ogniskach. Może
ludożercze rytuały? Kto to wie? I gdzie szukać odpowiedzi? Gdzie ów czarownik,
gdzie jego plemię?
— Kogo widzę! Mister Korewo! — przerwał mu rozmyślania znajomy głos pana
Reymana, przewodniczącego Komitetu Opieki. Biegł poprzez salę z wyciągniętą
 
dłonią, czym różnił się od przeciętnego Anglika, który z reguły wita się tylko swoim
-,,how do you do?” bez podawania ręki.
— Cudownie, że pana spotykam. Oto przyszła mi nowa myśl do głowy: musimy
zorganizować w muzeum wielką wystawę pod tytułem „Wpływy Indonezji na Afrykę
Wschodnią”. Zechce mi pan to wszystko przygotować.
— A któż wobec tego wybierze się w teren? — wybuchnął Zygmunt głosem tak
szczerej rozpaczy i zawodu, że oboje słuchający parsknęli śmiechem.
— Niechże pan nie bierze tej sprawy tak tragicznie — uspokajał pan Reyman. —
Wystawa nie potrwa długo. Pan tylko ją przygotuje i zaraz w drogę. Nie myślę pana
zatrzymywać. Tu jednak chodzi o zainteresowanie szerszej publiczności. Pojedzie
pan, pojedzie — zakończył jowialnie, poklepując Zygmunta po ramieniu,
„Chyba on nie jest czystej krwi Anglikiem — przemknęło przez myśl Zygmuntowi.
— Anglicy nigdy się nie poklepują”.
Pan Reyman tymczasem biegał już nerwowo po sali, coś poprawiał, coś wykrzykiwał
do boyów — i tyle go było widać. Gdy zniknął za drzwiami, pani Smith bezradnie
rozłożyła ręce.
— Widzi pan? Taka to i robota. Dziś wystawa, jutro nowy jakiś bzik, żadnego planu.
Będzie pan wyjątkowym szczęściarzem, jeżeli się panu uda wyruszyć kiedyś w teren.
— A jednak wyjadę, choćby się świat miał zawalić! — krzyknął na cały głos, trochę
dla podkreślenia swego uporu i siły woli, a bardziej z powodu nie dającej się
opanować wściekłości.
Po chwili śledził przez nie domknięte okno czytelni, jak mały samochodzik pani
Smith zakręca dokoła klombii. Mimo że zaczynała już siódmy krzyżyk, prowadziła
maszynę pewną ręką. Przypomniał sobie pewien obrazek sprzed lat, gdy,
przejeżdżając przez Cape Town, zobaczył za drucianą siatką parkanu grono siwych
staruszek grających w kręgle. Były ogromnie przejęte: śmiały się na głos,
wykrzykiwały i podskakiwały z radości. Czyż do pomyślenia byłaby podobna zabawa
w gronie naszych polskich sędziwych matron? Na szczęście są narody, które mogą
sobie pozwolić na podobny spokój i równowagę ducha.
Opuścił głowę. Przed nim leżała mapa Afryki Wschodniej. Zaczął wodzić po niej
palcem i czytać złożony obok tekst:
„...Mniej więcej tysiąc lat temu przybyli tu z dalekiego Celebesu i Moluków
Indonezyjczycy i odtąd bardzo często już tędy pływali. Za dowód tych wizyt niech
służą kwadratowe domki, których Murzyni przedtem nie znali, a także kokosowe
palmy...”
„Co? — zdziwił się Zygmunt. — Kokosy nie są pochodzenia afrykańskiego? Chyba
to nieprawda”. Ale było wyraźnie napisane; przywędrowały z wysp Moluków i
zasiały się na podatnej glebie. „To tak, jak z daktylami w Indiach — pomyślał. —
Tam również wyrosły palmy z pestek, które niegdyś wypluli żołdacy Aleksandra
Macedońskiego”.
„Najciekawszym jednak i niczym nie zbitym dowodem wpływów indonezyjskich są
rybackie łodzie z bocznymi pływakami, zwane mgalawa — czytał dalej. — Takich
łodzi, jak Afryka szeroka i długa, nigdzie więcej się nie spotyka. Istnieją wyłącznie
pomiędzy portugalskim Mozambikiem a Mombasą”.
Zygmunt był zły. Czemuż, u licha, tak się spóźnił przychodząc na ten głupi świat?
Dziś wszystko już odkryte, opisane, zarejestrowane. Wszystko posegregowane i
złożone do odpowiednich szufladek. Mozoli się oto nad papierami jakichś cudzych
odkryć, podnieca się, entuzjazmuje, a cóż dopiero musieli przeżywać owi pionierzy
idąc poprzez dziewicze puszcze i pustynie?
— No, ale na dzisiaj chyba dosyć — mruknął wstając od stołu i odkładając atlas.
Wyciągnął ramiona i szeroko ziewnął. Był zmęczony.
 
Za oknem już pełna noc. Boye dawno odeszli. Drzwi i okna pozamykano na ciężkie
rygle. Zygmunt pozostał sam w wielkim gmachu muzealnym. Przeszedł się po sali.
Echo kroków niemile dudniło w pustce wysokich sufitów. Manekiny zanzibarskich
szejków sztywno patrzyły nań z połyskujących szkłem gablotek. Pochylił się nad
szafą czarodziejskich amuletów. Tajemnicza figurka przykuła jego wzrok.
„A jednak — pomyślał — praca muzealna ma w sobie dużo elementu twórczego.
Wszakże tyle jeszcze nie rozwiązanych zagadek. Chociażby wyśledzić, skąd taka
figurka pochodzi, określić jej znaczenie. Czy istnieją podobne?... Zaraz! —
przypomniał sobie nagle. — Widziałem już prawie identyczną, tylko gdzie?” Wysilał
pamięć. Przesuwał w wyobraźni wizytowane muzea. Chaotycznie poplątane fragmen-
ty. British Muzeum!... Afryka Zachodnia?... Tak, zdaje się. Ale czyżby na dwóch
przeciwległych krańcach mogły powstać identyczne zjawiska? Było to jeszcze
bardziej intrygujące, jeszcze bardziej ciekawe.
Wrócił do biblioteki. Zapalił wszystkie światła. Rozglądał się po półkach. Znał je
dokładnie: tu zoologia, tam botanika, na dole periodyki antropologiczne, na lewo
językoznawstwo, a na wprost pamiętniki podróżników — dział najciekawszy.
Porywające historie różnych Livingstone’ów, Stanleyów, Grantów, Cameronów,
Rebmannów i Krapftów — dziś to tylko nazwiska, ale ileż pod nimi kryje się głę-
bokich przeżyć i przygód! Właśnie ostatnio Zygmunt utonął po uszy w tych
biografiach.
Ale co się mieści w najodleglejszym kącie pokoju? Stoi tam szafa, której dolna część
nie jest oszklona. Nie zauważył też, aby pani Smith kiedykolwiek tam zaglądała.
Podszedł bliżej. Nachylił się. Przyklęknął — zamknięta. Wszystkie klucze na tablicy
rozdzielczej w sekretariacie. Poszedł tam i przeszukał tablicę. Niestety, numer czter-
nasty świecił pustką. Przypomniał sobie wówczas, że widział pęk jakichś kluczy w
środkowej szufladzie biurka pani Smith, zajrzał więc tam. Kluczyk numer czternaście
leżał oddzielnie, odsunięty na bok, między papiery, zardzewiały, jakby nigdy nie
używany.
Spróbował klucz w zamku — nie chciał się obrócić. Dopiero po długich mozołach
drzwiczki ustąpiły. Odsłoniło się ciemne wnętrze, pełne jakichś zakurzonych gratów.
Czegóż tu nie było! Jakieś gliniane wazy, koszyki, potłuczone chińskie czerepy,
masajskie tarcze, kolorowe naszyjniki, słowem wszystko, czego w muzeum za dużo, a
wyrzucić szkoda. Zwykły śmietnik.
Wyjmował przedmiot za przedmiotem powoli i ostrożnie, kładąc obok siebie kolejno
na podłodze. Wreszcie sięgnął głęboko w mrok szafy. Palcami wyczuł okrągły jakiś,
zawinięty w gałgany kształt. Chwycił za najbliższy fałd i pociągnął ku światłu.
Paczka była bardzo lekka. Zaczął rozwijać płachta po płachcie, a było ich kilka
warstw. Nagle zadrżał. Odruchowo cofnął rękę. Oto spoza tych płacht wyjrzała nań
murzyńska głowa. Spoza nie domkniętych powiek patrzyły martwe, matowe białka
oczu. Gdyby nie lekkość — przedziwna, nieprawdopodobna wprost lekkość — byłby
przekonany, że to rzeczywiście głowa człowieka. Nie ulegało jednak wątpliwości, że
miał przed sobą doskonale zrobioną maskę: pusta w środku, wyrzeźbiona z jednego
kawałka drewna, precyzyjnie naśladowała ludzką twarz. Było w jej rysach coś
przykuwającego, nie wiedział, czy w oczach, czy w bolesnym wykrzywieniu warg,
czy w spazmatycznym odrzucie głowy i śmiertelnym opadnięciu powiek. Wypukłe
blizny na policzkach wzmagały jeszcze realność. Całą twarz pokrywał jakiś
szczepowy tatuaż, co dodawało tragizmu i ponurości.
Podniósł maskę bliżej ku światłu. Z utajonym, nie określonym lękiem obracał ją na
wszystkie boki. Nie spotkał dotąd podobnego okazu ani tu, ani w żadnym z muzeów
europejskich. Bez wątpienia był to bardzo wartościowy egzemplarz. Ale czemu pani
Smith nie wystawiła go dotychczas na pokaz? Czyżby nie wiedziała o jego istnieniu?
 
Zgłoś jeśli naruszono regulamin