James Follett
Złoto Churchilla
Wstęp
Wszystkie okoliczności dotyczące złota Churchilla w latach 1940 i 1941 mogą
nigdy nie ujrzeć światła dziennego, gdyż Bank Anglii stał się przedsiębiorstwem
państwowym dopiero po II wojnie światowej, wskutek czego nie jest zobowiązany
do przekazywania swych archiwów wojennych do Rejestru Publicznego. Wszystkie
próby uzyskania informacji oficjalnymi kanałami napotkały grzeczną, aczkolwiek
lodowato zimną ścianę milczenia. Z tego powodu chciałbym wyrazić wdzięczność
tym osobom w Ameryce, Anglii, Południowej Afryce i Niemczech, które opowiedziały
mi swoją część historii, specjalne podziękowania zaś należą się tym nielicznym,
którzy powiedzieli mi więcej, niż powinni. James FollettLuty 1980
CZĘŚĆ PIERWSZA
Trafienie
1
Szesnaście miesięcy wcześniej, wśród kłębowiska marznącej piany,
w lodowatym, jałowym pustkowiu Morza Południowego, samica kaszalota połączyła
się w krótkim akcie ze starym samcem. Teraz zbliżała się chwila narodzin jej
pierwszego dziecka.
Poród był trudny, ogon pierworodnego wystawał już z jej ciała, lecz kolejne
skurcze mięśni, mogące zmiażdżyć człowieka, nie mogły wypchnąć
czteroipółmetrowego potomka na zewnątrz.
Samica przewróciła się na bok, spieniając wodę uderzeniami swego potężnego
ogona w desperackiej próbie uwolnienia noworodka, któremu groziło uduszenie. Jej
towarzyszki ze stada wyczuły rozpaczliwą sytuację rodzącej. Porzuciły swą ucztę
z kałamarnicy, płynąc wyżej przez ciepłe warstwy Oceanu Indyjskiego w stronę
iskrzącego się słońca.
- Tam! Tam! Widać je - pięć kaszalotów!
Robert Gerrard odgarnął z czoła kosmyki ciemnych kręconych włosów i spojrzał
kątem oka na platformę obserwatora, aby zorientować się, gdzie wskazuje
wyciągnięta ręka malajskiego chłopca. Spojrzał szybko przez lornetkę na morze
i zauważył wygięte grzbiety olbrzymich bestii i srebrzyste pióropusze ich oddechów,
mieniące się jak fontanny pereł w zachodzącym słońcu. Wykwitały w powietrzu
skierowane naprzód, pod kątem do ciał tych olbrzymich zwierząt. To musiały być
kaszaloty - tylko one potrafiły tak dmuchać. A w grudniu 1940 roku kaszaloty były
jedynym powodem obecności "Tulsara" na Oceanie Indyjskim, gdyż właśnie
rozpoczął się krótki sezon polowania na wieloryby koło wybrzeży
południowoafrykańskiego Natalu.
Piet van Kleef, pierwszy oficer Gerrarda, przechylony przez barierkę mostka klął
w języku osadników holenderskich na załogę żurawi przytrzymujących jedną z dwóch
bardzo szybkich łodzi do polowań na wieloryby.
- Stój, Piet - powiedział Gerrard szorstko, nie odwracając wzroku od lornetki.
- Nie spuszczaj łodzi.
Olbrzym spojrzał na swego kapitana ze zdumieniem.
- Przecież tam jest ze sto baryłek olbrotu, kapitanie - zaprotestował,
obliczywszy już swój udział w zdobyczy.
- Gwiżdżę na to, nawet jeżeli jest tam i tysiąc baryłek - warknął Gerrard.
Gwałtownym ruchem wskazał na czerwieniejące słońce. - Jest za późno, słońce
zajdzie za dwie godziny.
Piet poskrobał się w brodę brudnym kciukiem. - W porządku. Więc ustrzelimy
je teraz, a rano wyciągniemy na pokład.
- I damy każdemu cholernemu rekinowi w okolicy darmową kolację?
Piet pływał z Gerrardem od dziesięciu lat, wystarczająco długo, by zrozumieć
bezużyteczność wszelkich sporów z krewkim kapitanem statków wielorybniczych
z Bostonu. Mimo szczupłej budowy Robert Gerrard był niesłychanie silny i szybki,
przyzwyczajony do wygrywania sporów za pomocą swych śmiercionośnych pięści lub
bystrego umysłu, dwóch cech, które odziedziczył po swych dziadkach ze strony ojca,
hugenotach. Amerykanin położył swoją żylastą dłoń na ramieniu Pieta i dał mu
przyjacielskiego kuksańca.
- Będą tu dziś wieczór miały dość żarcia, jak tylko wypłyną kałamarnice.
Do rana nie odpłyną zbyt daleko.
Gdy Piet zaczął wykrzykiwać rozkazy, Gerrard powrócił do małej grupki
wielorybów. Były to samice. Domyślił się, że samiec wypłynął parę mil w morze, by
bronić swych żon przed niespodziewanym atakiem. Jedna z samic wydawała się
mieć kłopoty z pływaniem, bo przewróciła się na bok. Dopiero wtedy Gerrard zdał
sobie sprawę, że rodzi. Potężne fale wywołane przez te królewskie zwierzęta
uspokoiły się nagle, gdy samica odwróciła się prawie całkiem na grzbiet, ukazując
ponad dwumetrowe ciało swego na poły urodzonego dziecka wystające z brzucha.
Przez chwilę niezwykły widok przysłonięty został pianą i wzburzoną wodą, po czym
Gerrard, ku swemu zaskoczeniu, zobaczył, jak jedna z samic delikatnie ujęła
nieruchomy ogon niemowlaka i wyciągnęła go z ciała matki.
Przez dwadzieścia pięć ze swych czterdziestu lat, jakie Gerrard spędził polując
na wieloryby, nigdy nie widział czegoś podobnego i był przekonany, że nieprędko
zobaczy coś takiego po raz drugi. Nagle poczuł się nieszczęśliwy i samotny, przyjście
na świat małego wieloryba było czymś, co Cathy na pewno bardzo chciałaby
zobaczyć.
Kilka wietrzących łatwą zdobycz ptaków morskich poczuło, że dzieje się coś
niezwykłego, zmieniło więc kurs i badawczo krążyło nad miejscem zdarzenia.
Tymczasem dwie samice ostrożnie wsunęły swe wielkie płaskie głowy pod nowo
narodzonego kaszalota i podtrzymywały nad wodą jego pysk, by mógł zaczerpnąć
powietrza. To spowodowało przerwanie pępowiny grubej jak ramię mężczyzny.
Krążących ptaków było coraz więcej, ich ochrypłe, urywane nawoływania były
doskonale słyszalne pod cmokaniem i sykiem fal Oceanu Indyjskiego uderzających
o stalowy kadłub "Tulsara". Ogon wieloryba poruszył się niepewnie i za chwilę mały
opływał już krągłe ciało matki w poszukiwaniu życiodajnych sutków.
Gerrard próbował zapomnieć o Cathy, patrząc, jak wieloryby kierują się
na północ, ich obłe grzbiety szkliły się szaro i czarno w żółtawo złotym słońcu,
pióropusze oddechów smagane wiatrem rozpływały się w powietrzu jak obłoki pary
dziwnych lokomotyw głębin. Przynajmniej raz Gerrard cieszył się, że nie będzie
musiał ich zabić.
W ślad za odpływającymi wielorybami poczerwieniała woda. Ptaki szybko
zniżyły lot, by zbadać przyczynę. Gerrard ustawił ostrość lornetki i dostrzegł
na powierzchni pół tony mięsa - łożysko usunięte z ciała matki w kilka sekund
po urodzeniu małego. Ptaki były niezdecydowane - wciąż krążyły nad zdobyczą
na wysokości wierzchołków fal. Jeden z albatrosów wreszcie się zdecydował,
zanurkował prosto w dół, trzepocąc skrzydłami, by zmniejszyć prędkość spadania.
Lecz wielki ptak nie dotknął wody, nagle zmienił zamiar i gwałtownie poderwał się
w górę. Mewy uczyniły to samo, krzycząc z trwogi.
Zaintrygowany, Gerrard nie spuszczał oka z pływającej masy mięsa.
Grzbietowa płetwa rekina zbliżyła się do posiłku jak miniaturowy żagiel genueński,
ale i on nagle zmienił kierunek.
W tym momencie Gerrard dojrzał powód niepewności ptaków - długi, niski,
groźny kształt płynący na północ z prędkością około dwóch węzłów. Nie było tu
cienia wątpliwości. Dla Roberta Gerrarda ten na wpół zanurzony kształt był
najbardziej znienawidzony na świecie: jeden z nich odebrał mu Cathy.
Opuścił lornetkę. Gołym okiem nie można było nic dostrzec. Ocenił, że znajduje
się w odległości około sześciu mil, i sprawdził jego pozycję względem słońca, które
wisiało nad horyzontem jak krwistoczerwony, napęczniały, przejrzały owoc. "Tulsar"
znajdował się między nim a słońcem. Była szansa, mała, ale jednak szansa. Dał nura
'na pomost sternika i odepchnął Brody'ego od steru.
- Co u diabła się dzieje? - zaprotestował nowojorczyk. Jako były pięściarz
zawodowy wagi średniej, a teraz sternik "Tulsara", Brody nie przywykł do takiego
traktowania.
- Wybacz, Sam - powiedział Gerrard, obracając chromowanym kołem
sterowym i spoglądając na wskaźnik, który przesuwał się po skali.
- Myślałem, że wieloryby będziemy ścigać dopiero jutro rano.
- Nie ścigamy wielorybów.
W głosie Gerrarda brzmiała napięta, złowieszcza nuta, co sprawiło, że Brody
nie zadawał dalszych pytań. Sternik zobaczył, jak Gerrard naciska przycisk telefonu
do maszynowni. "Tulsar" był najnowocześniejszym statkiem-przetwórnią wielorybów
na świecie - nie miał rur głosowych.
- Tu mostek - rzucił szorstko. - Słuchajcie, chłopaki, jak podam całą
naprzód na obie, to macie mi dać całą naprzód, a nie jakieś tam narzekania na temat
waszych pieprzonych turbin, albo was przegonię po maszynowni. Zrozumiano?
Wysłuchał krótkiej odpowiedzi i odłożył słuchawkę.
- Co mogę zrobić, szefie? - zapytał Brody.
Gerrard znalazł w górnej kieszeni swej wyświechtanej bluzy pogniecione cygaro
hawańskie i zapalił. Gryzący dym ze zwietrzałego cygara powoli uspokajał jego myśli
i nerwy. Dzika nienawiść, która zalęgła się w jego sercu, ustąpiła miejsca przebiegłej
zręczności doświadczonego myśliwego.
- Słuchaj, Sam - wymamrotał, dopiero teraz odpowiadając na pytanie
Brody'ego. - Steruj, jak ci powiem, i na mój znak podaj całą naprzód. - To mówiąc,
oddał Brody'emu ster i wyszedł ze sterówki. Oparłszy się o barierkę, na powrót uniósł
lornetkę do oczu. Obiekt poruszał się wciąż na północ z tą samą prędkością, lecz był
znacznie bliżej. Gerrard oglądał go niedbałe, a twarz jego najmniejszym drgnieniem
nie zdradzała nienawistnych uczuć, jakie żywił do rzeczy, którą miał przed sobą -
rzeczy, która rok wcześniej zabiła mu Cathy, pierwszego dnia wojny przeciw
Hitlerowi. Ameryka nie była w stanie wojny z Niemcami, ale to niczego nie zmieniało.
- Daj trochę w lewo, Sam - krzyknął przez otwarte drzwi. Spokój jego
własnego głosu zdumiał go.
Brody obrócił koło sterowe swymi krótkimi, grubymi palcami, poprawnie
odgadując polecenie Gerrarda jako "dziesięć stopni na lewą burtę".
- Dobra, Sam. Tak trzymaj. - Gerrard nie spuszczał oka ze swej ofiary.
Poczuł obecność Pieta tuż obok, zanim jeszcze usłyszał skrzypienie mahoniowej
barierki, na której oparł się olbrzymi Afrykaner. Piet przypominał budową drzwi sejfu
bankowego: wysoki, okrągły, ciężki i niezawodny. Piętnasto centymetrowy pas
ze skóry słonia, opasujący jego potężny brzuch, pasował doskonale do sflaczałego
kapelusza, jakie nosili kiedyś osadnicy holenderscy w Afryce Południowej. Nie trzeba
było wiele wyobraźni, by ujrzeć Pieta van Kleefa powożącego zaprzęgiem wołów
przez masyw Gór Smoczych, jak jego burscy przodkowie, którzy parli na północ
od Przylądka, uciekając przed panowaniem brytyjskim.
- Więc co ścigamy, kapitanie? - zapytał Piet.
Gerrard podał mu lornetkę i wskazał kierunek. Olbrzym rozglądał się przez
chwilę, zanim zlokalizował obiekt. Potężny kciuk manipulował przez chwilę
karbowaną gałką do ustawiania ostrości. Zesztywniał.
- Jezu Chryste - wysapał. - Łódź podwodna.
- Niemiecka łódź podwodna - wyszeptał Gerrard. Odebrał Afrykanerowi
lornetkę, nie zwracając uwagi na jego zaniepokojony wyraz twarzy.
- Zamierzasz to, co myślę, że zamierzasz? - upewnił się Piet.
- Tak.
- Jesteś szalony.
- Tak, jestem.
- Jezu Chryste - wymamrotał Piet, kładąc swoją wielką łapę na żylastej dłoni
Gerrarda. - Posłuchaj, człowieku, skąd u diabła wiesz, że niemiecka? Tutaj?
Na Oceanie Indyjskim?
Gerrard wyswobodził rękę z przyjacielskiego uścisku Pieta. Uśmiechnął się
krzywo. - Pomost z działem przeciwlotniczym za wieżyczką obserwacyjną, Piet.
Tylko Niemcy budują takie łodzie. - Odwrócił się ku sterówce. - Oczko w lewo,
Sam!
"Tulsar" skręcił o jeden stopień na lewą burtę.
- Co to da, kapitanie? - oponował Piet. - Nic to nie zmieni, nie przywróci jej
życia.
Gerrard tkwił przyklejony do lornetki. Piet zauważył, że palce, którymi ją ściskał,
były blade.
- Jak dotkniesz tej łodzi, powieszą cię tak wysoko, że będziemy musieli
patrzeć przez lornetkę, żeby cię rozpoznać.
Gerrard dalej nie zwracał uwagi na Pieta. Ten, zdesperowany, zawołał: -
Będziesz miał straszne kłopoty ze swoim rządem, a oni z Niemcami. To śmierdzący
interes.
Amerykanin opuścił lornetkę. Jego szare oczy lśniły złowieszczo, gdy patrzył
na morze, lecz głos pozbawiony był emocji.
- Dziękuję, Piet. Ci szubrawcy z Waszyngtonu są dziesięć tysięcy mil stąd,
a ta łódź mniej niż cztery. Zatopię drania. - Nagle odwrócił się. - Sam! Cała
naprzód na obie! Teraz!
Telegraf w maszynowni rozdzwonił się. Dwie leniwe fale dziobowe zaczęły
wspinać się po kadłubie, w miarę jak dwie zestrojone turbiny Parsonsa pompowały
dziesięć tysięcy koni mechanicznych w dwie śruby statku wielorybniczego. Szmer
podniecenia przebiegł wśród zbierających się wzdłuż parapetu wielorybników.
Wybiegający jeden po drugim chłopcy malajscy krzyczeli, pokazując sobie cel; gibkie,
nagie ciała wspinały się na hydroplan, by lepiej widzieć. Pokład zaczął drżeć pod
stopami Gerrarda, gdy "Tulsar" osiągnął swoją maksymalną prędkość dwudziestu
sześciu węzłów. Chłopak, który zauważył wieloryby, tańczył na platformie
obserwatora i krzyczał: - Tam! Tam! - zapamiętale pokazując kierunek
wyciągniętym chudym ramieniem.
Łódź podwodna była teraz oddalona o mniej niż trzy mile, nie zdając sobie
rzecz jasna sprawy z widma, sposobiącego się do ataku od strony szybko
zachodzącego podzwrotnikowego słońca. Gerrard mógł już dostrzec sylwetki dwóch
mężczyzn na mostku łodzi podwodnej.
- Jeżeli mają hydrofony, to nas słyszą - wyszeptał Piet.
Gerrard w milczeniu trzymał się barierki, wpatrując się w znienawidzony kształt.
Nieregularne węzły niebieskich żył na jego muskularnych przedramionach wyraźnie
pulsowały na tle tatuażu, który przedstawiał harpunnika z Bostonu zabijającego
wieloryba. Nagłe poruszenie zapanowało na mostku łodzi podwodnej. Dwaj
mężczyźni zniknęli z pola widzenia. Z tyłu łodzi dobiegł ich słaby dźwięk klaksonu,
a woda z tej strony zamieniła się w pianę. Otwory powietrzne na pokładzie łodzi
wypluły fontanny powietrza, znak, że jednostka rozpoczęła szybkie zanurzanie.
- Cztery na lewo! - ryknął Gerrard. Wielorybnicy i Malajczycy wydali okrzyki
radości. Nie wiedzieli zupełnie, o co chodzi, z wyjątkiem tego, że dobrze się bawią.
Kapitan łodzi podwodnej spróbował ustawić swój okręt dziobem do atakującego
statku - desperacki krok, który, jak sądził Gerrard, miał na celu zmniejszenie
powierzchni celu. Był to błąd, nie przemyślany manewr kosztował łódź utratę
szybkości w ostatnim, decydującym momencie. Zanim zdano sobie sprawę z pomyłki
i łódź mogła odrobić straty, "Tulsar" był już w odległości mniejszej niż dwieście
metrów, a przestrzeń dzieląca dwie jednostki kurczyła się z prędkością prawie
szesnastu metrów na sekundę.
- Zamknij wodoszczelne drzwi dziobowe, Sam - zawołał Gerrard
do Brody'ego.
Warkocz piany ciągnął się w ślad za wieżyczką obserwacyjną, jedyną częścią
łodzi wystającą teraz nad powierzchnię morza. Nawet Piet, flegmatyczny Afrykaner,
krzyczał, waląc w podnieceniu wielką pięścią w barierkę.
Tylko Gerrard milczał, gdy staranowana łódź podwodna zniknęła pod dziobem
"Tulsara". - Cała wstecz na obu! - wykrzyknął do Brody'ego.
Siła uderzenia sprawiła, że statek wielorybniczy stracił prędkość. "Tulsar" uniósł
dziób, a niszczycielski impet przeniósł go nad łodzią. Zgrzyt metalu o metal sprawił,
że Pietowi zadzwoniły zęby.
- O Boże - wyszeptał do siebie - Jezu Chryste.
Straszliwy pisk giętej blachy ustąpił miejsca głuchemu zgrzytowi, kiedy statek
wielorybniczy zatrzymał się i począł cofać.
- Maszyny stop - rozkazał Gerrard.
Ręka Brody'ego szukała dźwigienki telegrafu, gdy on sam patrzył na wprost
przez okno sterówki. Gerrard wychylił się przez barierkę i patrzył w dół na morze,
gdzie miejsce kolizji zdradzała wciąż powiększająca się plama śmierdzącej ropy.
Po łodzi podwodnej nie pozostał nawet ślad. Malajscy chłopcy, zdradzający wielkie
podniecenie, nagle ucichli.
Wzrok Pieta napotkał oczy Gerrarda. Amerykanin milczał przez chwilę.
Ponownie zapalił cygaro i pstryknął zapałkę poza barierkę. Piet znał Gerrarda
wystarczająco dobrze, żeby poznać, kiedy udaje obojętność.
- Jak coś masz do powiedzenia, powiedz to teraz - rzekł Gerrard. -
I zapomnij o tym. Dobra?
Lecz Piet nie wiedział, co powiedzieć.
Jack Colby, Kanadyjczyk, kościsty i niefrasobliwy radiotelegrafista "Tulsara",
pojawił się na mostku i podszedł do Gerrarda. W ręku trzymał kawałek papieru,
któremu uważnie się przyglądał, nim podał go kapitanowi.
- Udało mu się przesłać jakąś wiadomość - powiedział. - Chyba
zaszyfrowaną, bo nic nie mogłem zrozumieć, z wyjątkiem jednego słowa.
Gerrard spojrzał na pogmatwaną plątaninę liter na skrawku papieru, który podał
mu Colby. Jedno słowo aż biło w oczy swą zrozumiałością - TULSAR.
Piet zajrzał Gerrardowi przez ramię i zaklął.
Colby wyszczerzył zęby w uśmiechu. Kanada była w stanie wojny z Niemcami,
...
biedronowa