Drzewo, z natury zagmatwane Całość Rozdział 1-14.doc

(1651 KB) Pobierz
***

- 1 -

 

***

„Drzewo, z natury zagmatwane"

***

Pewnego dnia na Wyspie Błogosławionych, wiele lat po tym, jak zniszczył ją ogień, stal i gniew, niespodziewanie znów wyrasta drzewo.

Zaczyna się od ziarna.

(nieprawda — na początku jest groza i lęk i rozpad)

(kawałek po kawałku, rozdzierane ciało, nic z delikatności i godności, proszę skończ już, nie mogę, nie wytrzymam, stop)

Na początku jest ziarno.

(prawie prawda)

Ziarno wyrasta nie z ziemi, lecz z człowieka; nie jako wspomnienie lata czy zwiastun jesieni, ale pozostałość po czymś, co istniało wiele wiosen i lat, przeżyło wiele jesieni i widziało wiele śniegów. Pozostałość po kimś.

(rozpad, rozdarcie, pył człowieczy, ludzka klęska, poświęcenie, horror, życie i śmierć — uroda gasnącego w oczach świata)

Na początku jest ziarno, z którego wyrasta roślina. Pędy przebijają skorupkę, wydostają się z mozołem na zewnątrz, rozrastają, szukając dla siebie miejsca i punktu zaczepienia.

(zbyt szybko, nienaturalnie, nie w porządku, zbyt zielono)

Młode pędy znajdują wreszcie oparcie i łapią się go kurczowo. Zaczynają drogę ku pionowi, wysoko, przed siebie, w górę, ku słońcu. Zawsze ku słońcu.

(czemu jasność? słoneczna i włosów, halo ze światła i przeznaczenia, błysk w oku, uśmiech, matczyne ręce i spokojne bicie cudzego serca kołyszące cię do snu, wszystko, co stracone, zabrane, i zostaje tylko światło, słońce, ciepło)

(czemu…?)

Rosną w siłę, karmione słońcem, a życie dookoła przyjmuje je, choć są zbyt prędkie, zbyt nienaturalne, choć wyrosły z człowieka, a nie z gleby, choć nie mówią ich mową, a ich słowa i myśli są zbyt skomplikowane, obce i głośne, jakby nikt ich jeszcze nie nauczył, że naturą świata jest milczenie.

(czemu tak...?)

(czym jesteś?)

Na początku jest ziarno, z ziarna wyrastają pędy, które, pnąc się w górę, urastają w siłę i gdzieś po drodze układają w drzewo.

(nie rozumiem)

Gdzieś na Wyspie Błogosławionych wyrosło drzewo. Jest młode, niezręczne i brak mu siły wyrazu. To drzewo-nastolatek, całe nieporadne i niepewne swego, jakby samo nie wiedziało, czy powinno być drzewem. Każdy z jego liści jest trochę inny i razem, w jednej koronie, nie mają racji bytu.

(to nie tak, nie tak)

Drzewo jest niewysokie, mało imponujące.

Obce. Nowe. Inne.

Trawy porastające wyspę witają je z otwartymi ramionami, ptaki przyfruwają tulić się do jego gałęzi, owady siadają ostrożnie na jego liściach, czekając na pojawienie się pierwszych kwiatów, a wiatr zwalnia, by nie burzyć niczyjego spokoju.

Na Wyspie Błogosławionych wyrosło drzewo.

Nie mówi ich językiem, myśli zbyt ostro i hałaśliwie, nie umie nawet normalnie oddychać.

Mimo to witają je jak swego.

(nie rozumiem)

Coś w jego wnętrzu pachnie magią.

Na Wyspie Błogosławionych znów rośnie drzewo, a zamknięta w nim magia wyśpiewuje światu pieśń pachnącą jak dom, spokój i spełnienie.

Kapłanka podchodzi bliżej i kładzie dłoń na świeżej korze. W jej głowie myśli szamocą się, oszalałe, zagubione, rozdarte pomiędzy celami i wspomnieniami. Dotyka kory opuszkami palców, a magia odskakuje, drga i próbuje uciekać.

(wróg!)

— W porządku — mówi kapłanka, zmieniając dotyk w delikatną pieszczotę. — Na tej wyspie nic nie grozi żadnemu drzewu. Nawet tobie.

(czemu wróg? nie pamiętam, czemu ona…?)

(nie pamiętam)

(nie…?)

(…?)

(…)

Magia uspokaja się, układając spokojnie pod korą i nic nie unika już spotkania z niczyimi dłońmi. Kobieta wpatruje się w drzewo w milczeniu.

— Gdy byłam mała… Gdy przywieziono mnie tu po raz pierwszy, całą wyspę porastały drzewa. — Jej głos jest inny niż zwykle. Zanurzony w przeszłości i złagodzony nostalgią. — Kwitnące jabłonie. Dlatego kiedyś o tej wyspie mówiono Wyspa Jabłoni. Ludzie z zewnątrz czasami rozpoznawali nas po zapachu jabłek, jaki zabieraliśmy ze sobą na wyprawy na ląd.

(…?)

— Myślę, że powinieneś zostać jabłonią.

(jabłonią…?)

— Jabłonią — powtarza kapłanka, powoli, wyraźnie, przywołując z pamięci odpowiedni obraz i owijając go zaklęciem jak kokonem. — Drzewem, które rodzi jabłka.

(jabłka?)

— Jabłka. Owoce.

(jabłka)

(światło, słońce, ciepło, coś…?)

Na początku nie dzieje się nic, a potem, powoli, wśród liści zaczynają pojawiać się pąki. Otwierają się nieśmiało, dopiero po paru minutach, jakby wymagało to od nich głębszego namysłu. Białe płatki wychylają się na zewnątrz ostrożnie, trochę niepewnie, a po chwili kwitną już bez zahamowań. Część z nich to polne kwiatki, takie, jakie znać może dziecko wychowane na wsi, część to ozdobne egzotyczne okazy, takie jak te, które sprowadza się z dalekich stron na królewskie dwory. Niewiele z nich to prawdziwe kwiaty jabłoni, ale to nie ma znaczenia.

(światło, słońce, ciepło, czyjś uśmiech, halo wokół czyjejś głowy, czyjeś dłonie, bicie czyjegoś serca, przeznaczenie)

Mija trochę czasu, ale pod koniec dnia drzewo na Wyspie Błogosławionych jest ciężkie od jabłek. Ich radosna czerwień przebija zza liści: dębowych, klonowych, małych, dużych, liści akacji, kasztanu, platanu i wiśni. Liści jabłoni.

(przeznaczenie)

Gdy zachodzące słońce pokrywa świat różową poświatą, kapłanka wyciąga dłoń po jedno z jabłek. Ciągnie. Ogonek pęka. Czerwone jabłko wydaje się pasować do jej bladej dłoni.

Gra się rozpoczyna.

***

Część 1/7 - „O tej, która nie dbała o drobiazgi"

***

Przyszłość nie powinna być otwartą księgą.

Nie ma nic naturalnego w wiedzy, co zdarzy się za chwilę, za miesiąc, jak skończy się twoje życie i książka, którą znajdzie się za trzy tygodnie pod stertą traktatów na temat istoty prawa i porządku. Nie ma nic naturalnego w tym, że wie się, co się stanie, gdy traktaty te trafią w ręce twoich prawnuków, ani w tym, że samo dotknięcie powierzchni papieru wywołuje w tobie wizję jego powolnego rozkładu.

Natura ludzka lubi niepewność. Niespodzianki. Ludzie stworzeni zostali do patrzenia przed siebie niewidzącym wzrokiem i odbywania niekończących się podróży niewiadomo dokąd, czasem idiotycznych, czasem absurdalnych, czasem zupełnie błędnych,. Bo tylko w niepewności jest nadzieja i powód by trwać w tym, co czasem wydaje się nie do zniesienia.

To nieludzkie wiedzieć, że za zakrętem droga się kończy, a uśmiech, który właśnie rodzi w tobie nić uczucia, to kłamstwo przynoszące zdradę. Nieludzkim jest mieć pewność, że żadne działanie nie ma sensu, bo śmierć obstawiła wszystkie możliwe kombinacje i pewne rzeczy są już nieuniknione. Nieludzkim jest w wieku lat dwunastu wiedzieć jak wygląda własna przeorana zmarszczkami twarz i widzieć początek końca w każdym rozpoczynającym się śnie.

W naturze ludzkiej leży uparte trzymanie się życia i wpijanie paznokciami w wiarę, że to, co lepsze, jest nadal prawdopodobne.

Gdy na końcu życia dzieli nas od śmierci jeden oddech, to i ten ostatni czerpiemy z przyzwyczajenia, jakby miał nam przynieść coś nowego. Prezent, błyskotkę, promień słońca na soplu lodu.

Jeśli postawisz wędrowca pośrodku pustkowia i dasz mu drogę prowadzącą za horyzont, to on pójdzie nią na kraniec świata, goniąc chmury, miraże, czerwone promienie zachodów i ptaki odfruwające do nierozpoznanych celów. Nawet jeśli horyzont ciągnie się w nieskończoność.

Natura ludzka domaga się ruchu.

Nieludzkim jest stać w miejscu i patrzeć w przyszłość z rezygnacją i spokojem.

Nieludzkim jest wiedzieć za dużo, ale i to można odwrócić. Zaadaptować i uczłowieczyć, przemienić z nieznośnego na zaledwie drażniące i ulepić od nowa w coś bardziej przyjemnego.

Można wziąć to, co nieludzkie, pomieszać z tym, co ludzkie i stanąć na wprost przyszłości i powiedzieć: co to, to nie.

Nieludzkim jest oglądać przyszłość jak własne odbicie w tafli lustra, czystą, niezmąconą i zimną.

Ludzkim jest jednak niszczyć lustra wściekłością i pięścią.

Ludzkim jest grać o przyszłość nawet, gdy sama gra jest ustawiona, a karty znaczone.

Ludzkim jest rzucać kartę na stół, stawiać na nią wszystko i nawet więcej, a potem patrzeć jak ruch ten odbija się echem wśród zdumionych tłumów.

Ludzkim jest stawiać wszystko na jedną kartę, gdy nieludzki dar mówi ci, że ruch taki niewiele da.

Ludzkim jest wybrać do tego kartę, której nikt się nie spodziewa.

Ludzkim jest oszukiwać przeznaczenie.

Na szczęście dla poniektórych, Aerten bywa bardzo ludzka.

***

Za pierwszym razem wszystko kończy się katastrofą.

Za drugim zresztą też.

Trzeci to już kwestia dyskusyjna.

***

Artur obudził się, rozejrzał dookoła i rozpoczął oczekiwanie na niechybnie spóźnionego Merlina. Minęły minuty, najpierw pojedyncze, potem ubrane w pary, jeszcze później zebrane w grupy, a za oknem słońce przetoczyło się z jednego krańca dziedzińca na drugi, zatrzymując się w końcu w pozycji najmniej Arturowi odpowiadającej. Przewrócił się na drugi bok, odwracając tyłem do złośliwych promieni i nadmiernej jasności poranka, i zaczął zabijać czas układaniem w głowie coraz to dłuższej listy zażaleń. Miał szczery zamiar zaatakować nimi Merlina od progu.

Wszystkimi. Najlepiej naraz.

Widzisz to tam za oknem? Takie jasne? To słońce. Wiem, że życie na wsi pozbawiło cię elementarnego wykształcenia, więc pozwól, że wytłumaczę. Gdy to jasne pojawia się na zewnątrz, oznacza to, że ja już nie śpię, a ty właśnie się spóźniasz.

Merlin-w-głowie-Artura uśmiechnął się w odpowiedzi mniej więcej tak samo radośnie i beztrosko jak zwykle. Jakby cały wysiłek, jaki Artur wkładał w wychowanie go na istotę przydatną do czegokolwiek, był jakimś jednym wielkim żartem.

To nie był dowcip, powiedział Artur-w-głowie-Artura, przyprawiając tego drugiego o lekki ból głowy i mały kryzys tożsamości, i nie robiąc zupełnie wrażenia na iluzorycznej wersji Merlina.

Zabrzmiało, jakbyś twierdził, że wschód słońca też jest twoją zasługą, powiedział Merlin-w-głowie-Artura i Artur już chciał rzucić mu spojrzenie sugerujące, że jego dowcipy nie są ani na miejscu, ani w gruncie rzeczy dowcipne, ale przypomniało mu się, że cała konwersacja toczy się jednak w jego głowie i w ostatniej chwili się powstrzymał. Nie miał zamiaru zniżać się do rzucania spojrzeń przeznaczonych dla Merlina w stronę jakichś okien czy krzeseł. Zachowa je na później. Nie ma co marnować królewskiego spojrzenia na pierwsze lepsze kawałki drewna czy szkła.

Właśnie.

Artur wytrzymał może minutę czy dwie, a potem przymknął oczy i rzucił jednak to wyimaginowane, pełne sugestii i politowania spojrzenie w kierunku równie wyimaginowanego Merlina i rozmowa potoczyła się dalej, swobodna i trochę zadziorna, zwyczajna i pozbawiona drugiego dna.

A potem Merlin, przynajmniej ta wersja, którą Artur wyobraża sobie, czekając na permanentnie spóźniony oryginał, dostała poduszką po głowie, bo Artur, a właściwie Artur-w-wyobraźni-Artura, miał ją akurat pod ręką, a Merlin, jego odstające uszy i lekko skudlone włosy stanowiły zbyt oczywisty cel, by się przed rzucaniem powstrzymywać. Poduszka oczywiście trafiła w sedno sprawy, czyli gdzieś w środek merlinowego czoła, bo Artur jest księciem i ma znakomitego cela, a Merlin nie posiada refleksu ani instynktu samozachowawczego i właściwie powinien się cieszyć, że Artur się nim zajmuje, bo inaczej prawdopodobnie zabiłby się potykając o własne nogi, spadając ze schodów, wpadając do studni lub w zamyśleniu wchodząc wprost na ścianę.

(Artur nie był do końca pewien, jak można się zabić wpadając na ścianę i czy to w ogóle możliwe, ale był za to pewien, że Merlin by temu jakoś podołał.)

A potem, gdy minuty przeszły już ze spacerowania w małych grupkach do podróżowania w całych stadach, a nawet słońce przestało już uparcie świecić Arturowi prosto na prawą stronę łóżka — co stanowiło chyba jakiś znak dla jego żołądka, że oto może zacząć wydawać dźwięki — Artur westchnął i podniósł się wreszcie do pozycji siedzącej. Przekontemplowawszy ciężar posiadania całkowicie niekompetentnej służby i starannie unikając myślenia o tym, że niemożność rzucenia w Merlina poduszką o poranku napawa go dziwnym rozczarowaniem, Artur wstał z łóżka, ubrał się w coś przypadkowego i nieskoordynowanego kolorystycznie, i ruszył na poszukiwanie jakiejś bardziej odpowiedzialnej niż Merlin jednostki, którą mógłby wysłać do kuchni po śniadanie.

Na korytarzu znalazł jakąś mgliście znaną mu z widzenia służącą i obarczył dziewczynę zadaniem znalezienia mu czegoś do jedzenia. Służąca umknęła w bardzo adekwatnym do wagi sprawy pośpiechu, najwyraźniej rozumiejąc, że stan żołądka przyszłego króla jest rzeczą wagi, nomen omen, państwowej, dygając jeszcze przy tym nisko i usłużnie i rzucając w jego stronę potulne "tak, panie." Co mogło, ale nie musiało, mieć coś wspólnego z tym, że prośba Artura mogła dla laika brzmieć jak rozkaz wydany dość wściekłym tonem.

Służąca pośpieszyła do kuchni, a Artur śledził ją wzrokiem póki nie zniknęła za zakrętem, rozmyślając nad tym, że męczył się już chyba z Merlinem za długo, bo jedyne, co z tego wszystkiego wyniósł to lekkie poczucie winy, że wzbudził w dziewczynie aż takie przerażenie. Artur skrzywił się lekko, zdusił w sobie to dziwne coś, co domagało się od niego wystosowania względem tej służącej jakichś przeprosin, i skupił na wymyślaniu, co zrobi z Merlinem, jak już go znajdzie. To zajęcie było bardziej konstruktywne.

(Artur był też prawie pewien, że obrażanie niesubordynowanego, wiecznie spóźnionego służącego jest czynem bardziej przystającym księciu niż ganianie za jakąś bezimienną służącą w celu przeproszenia ją za własny ton głosu. Prawie. Merlin wprowadził mu w głowie spory mętlik i czasami Artur miał wrażenie, że nie jest już pewien niczego. No, może poza tym, że Morganie nie należy pod żadnym pozorem ufać, gdy zaczyna się do ciebie spontanicznie uśmiechać. No i tym, że słońce wstaje na wschodzie. I to by było mniej więcej tyle.)

Artur westchnął głęboko, akcentując swoje wewnętrzne niezadowolenie, bo coś przecież z nim zrobić musiał, a potem ruszył przed siebie, w dół korytarza, bo stanie tak bez celu w przejściu zastawiając ludziom drogę i wpatrywanie się morderczym wzrokiem w ścianę wyglądało dość dziwnie, a strażnicy od jakiejś minuty obserwowali go z niepokojem i wymieniali niewątpliwe znaczące spojrzenia, które mogły dotyczyć czegokolwiek, ale najprawdopodobniej sprowadzały się jednak do czegoś w stylu: "klasa panująca, psychiczni, wszyscy co do jednego." Artur lubił udawać, że wszyscy poddani jego ojca myślą o nim w samych superlatywach i z odpowiednią dozą szacunku, ale niestety, gdy miał lat szesnaście dał się namówić Owainowi na wypad na miasto w przebraniu i odkrył, że najwyraźniej dla większości poddanych jest jakąś mieszanką maskotki, zdziwaczałego wujka i elementu dekoracyjnego, a to ostatnie to też nie zawsze, vide liczne uwagi dotyczące tak mniej jego królewskiego urodzenia a bardziej niezbyt imponujących kształtów jego królewskiego przyrodzenia i siedzenia, i Artur obiecał sobie, że nigdy, ale to nigdy nie założy już tych obcisłych bryczesów do krótkiej tuniki, bo nie i na tym zakończmy. A potem przyłożył Owainowi miecz do gardła i powiedział, że jeśli jakimś cudem Morgana się o tym wszystkim dowie, to on skończy tragiczną i niefortunną śmiercią podczas treningu i będzie to wypadek smutny, ale śmiertelny.

Oczywiście Morgana i tak się dowiedziała, chociaż Artur podejrzewał, że nie od Owaina, bo nikt nie potrafiłby chyba aż tak dobrze udawać śmiertelnego lęku przed książęcym gniewem. A gdy Morgana już się dowiedziała, to wiedział o tym każdy, z jego ojcem włącznie, i Artur spędził sporo czasu wpatrując się w ściany i starając nie myśleć o tym, czemu cały dwór patrzy na niego i chichocze.

Bryczesy zostały wygnane na dno kufra na mniej więcej rok, a potem królewskie pralnie dopadła jakaś magiczna bestia z upodobaniem do królewskich spodni i Artur musiał, chcąc nie chcąc, przywrócić bryczesy do łask na parę tygodni, w trakcie których zamkowe szwaczki produkowały spodnie za spodniami jak najszybciej się dało.

(Właściwie to dało się odrobinę szybciej, ale żadna z nich nie chciała wylądować na stosie za podejrzanie szybkie szycie ubrań, więc trzymały się tempa, które uznane zostało za rozsądne przez wszystkie zainteresowane, wliczając w to sześćdziesięcioletnią Rozę Ingern, której palce zaatakował parę lat temu artretyzm. A jeśli król jest niezadowolony z tempa, wymamrotała Roza, z namaszczeniem wbijając igłę w materiał, to cóż, nie nasza wina. Trzeba było nie palić tych magicznych krosien. Zdanie to zyskało pomruk cichej, acz zdecydowanej aprobaty. Poza tym, dorzuciła nieśmiało Fiona, jedna z młodszych szwaczek w towarzystwie, to nie jest tak, że oni zupełnie nie mają w czym chodzić. Popatrzcie na księcia, nie można powiedzieć, żeby... miał problemy, prawda? Pomruk aprobaty pojawił się ponownie i tym razem zyskał trochę na sile, bo wszystkie szwaczki jak jeden mąż, a właściwie jak jedna szwaczka, wspomniały księcia Artura odzianego w przyciasne bryczesy i wspomnienie to napełniło je błogością i nawet pewnym afektem względem gustującej w królewskich spodniach magicznej bestii. Każda z osobna i wszystkie razem, nie ustalając tego ze sobą zupełnie, zwolniły nagle tempo. W końcu nie było się gdzie śpieszyć. A gdyby ktoś narzekał, to no cóż, szkoda tych magicznych krosien, nie?)

I tak Artur, nieświadomy całkowicie kontekstu i przyczyny, zastanawiając się jednak trochę, czemu stworzenie jednej pary luźnych spodni trwa aż tyle czasu, spędził okolice swoich siedemnastych urodzin paradując po zamku, mieście i okolicach w bryczesach przylegających doń jak druga skóra i myśląc dużo o ścianach, polach, zbożach i waleniu ludzi mieczem po głowie, i ani minuty o tym, jak jego królewskie siedzenie (i przyrodzenie, nie zapominajmy o przyrodzeniu) się w tych bryczesach prezentuje, bo wcale, a to wcale się tym nie przejmował. A potem Owain stracił cierpliwość i wywlókł go ponownie na wyprawę incognito do tawerny (wywlekanie odbyło się głównie za pomocą Gawaina i Belvedere'a, a także dużej ilości cydru), gdzie Artur usłyszał sporo rzeczy, w których znowu mało było informacji na temat głębi szacunku i poważania, ale pojawiły się wreszcie superlatywy i najwyraźniej rok robi jednak sporą różnicę i Artur nigdy, ale to nigdy nie miał zamiaru się rozstać ze swoimi bryczesami, skoro była z nich aż tak skuteczna broń. Kiedy wytrzeźwiał trochę, zmodyfikował plan minimalnie, uznając, że oszałamianie pospólstwa swą urodą codziennie bez wyjątku byłoby pewną przesadą i mogłoby się odbić negatywnie na ich zdolnościach do pracy, czego ojciec Artura pewnie by nie docenił. Wystarczy więc, uznał Artur, czując się przy tym wielkodusznie i bardzo rozsądnie, że będzie je nosił co drugi dzień. Nie ma co przedobrzać.

(Gdy Artur udał się do szwaczek i poprosił je, żeby połowę z przewidzianych par spodni uszyły w formie trochę węższej i bardziej przylegającej, spotkał się z całkowitym zrozumieniem i aprobatą. Za to Morgana zupełnie nie wykazała ani jednego, ani drugiego, i radośnie drwiła sobie z Artura i jego zmieniających krój bryczesów przy każdej okazji. Artur zupełnie się tym nie przejmował, bo wiedział, że Morgana jest po prostu zazdrosna, że to nie jej atrybuty wzbudzają taki zachwyt wśród poddanych i bardzo możliwe, że raz, gdy polało się trochę za dużo wina, a Artur miał jakieś intelektualne zaćmienie, zdołał oskarżyć Morganę o to, że zazdrości mu urody i że to on jest z nich dwóch lepszą księżniczką. Na szczęście dla Artura Morgana była wtedy jeszcze bardziej pijana niż on i raz w życiu nastąpił cud i uwaga poszła w niepamięć. Niepamięć Morgany, bo Gwen przez następne pół roku za każdym razem, gdy mijała go na korytarzu, potykała się o własne stopy. Bardzo to było merlinowe z jej strony.)

Gdy Artur skończył wreszcie lat dwadzieścia jeden i jego przyszłość na królewskim tronie zmieniła się z czegoś bardzo prawdopodobnego w bardzo pewne, doszedł do wniosku, że powinien być odrobinę bardziej roztropny i ustatkowany, i uznał, że elektryzująca moc przyciasnych bryczesów już go tak nie ekscytuje. I nie miało to absolutnie nic wspólnego z tym, że bryczesy najwyraźniej nie działały na Merlina. Na Merlina i Morganę, co prawdopodobnie było dowodem na to, że Artur miał rację nazywając Merlina dziewczyną i że, oczywiście, bo jakże by inaczej, Merlin jak już tą dziewczyną był, to musiał być dziewczyną w akurat tym najdziwniejszym i najbardziej drażniącym Artura typie.

(Bywały takie chwile, gdy Artur miał wrażenie, że tak na wszelki wypadek powinien trzymać Merlina z daleka od Morgany, bo Morgana miała nieodpowiedni wpływ na wszystkich bez wyjątku i czasami wystarczyło, że przejdzie przez pokój i Artur wręcz wyczuwał w powietrzu zwiększoną ilość niesubordynacji, a coś takiego to Merlinowi absolutnie nie było potrzebne, bo w tej materii radził sobie znakomicie samodzielnie. To była chyba jedyna dziedzina, w której wykazywał jakieś kompetencje. Oczywiście. Bo świat miał najwyraźniej coś przeciwko Arturowi. I owszem, Artur miał nieraz ochotę odgrodzić Merlina od Morgany jakimś kilkupiętrowym murem, ale się powstrzymywał, bo nie był naiwny i wiedział, że gdyby tylko powiedział choć słowo na widok Merlina i Morgany przebywających ze sobą zbyt długo i zbyt blisko, oboje bladzi, ciemnowłosi i jakoś tak wizualnie zbyt pokrewni i zdecydowanie zbyt do siebie pasujący, to Morgana wysnułaby z tego coś całkowicie błędnego, co zupełnie i absolutnie nie miało żadnego pokrycia w rzeczywistości. Zupełnie i absolutnie.)

— Panie?

Artur odwrócił się gwałtownie w stronę służącej, wyrwany z rozmyślań i trochę zirytowany faktem, że znów najwyraźniej stanął na korytarzu i tak sobie stał w sposób wysoce podejrzany i mało książęcy. Zmarszczył srogo brwi i obrzucił dziewczynę ostrym spojrzeniem w ramach prewencji, żeby przypadkiem nie przyszło jej do głowy plotkować z resztą służby na temat jego dziwnego upodobania do zastygania w miejscu jak słup soli. Skuliła się lekko za trzymaną tacą, jak za tarczą, a Artur zarejestrował, że, po zawartość tejże tacy sądząc, wbrew temu, co zawsze uparcie twierdził Merlin, na przyniesienie z kuchni śniadania nie potrzeba wcale przynajmniej trzydziestu minut. Artur dopisał tę uwagę do długiej listy uwag-do-wykrzyczenia-ewentualnie-wygłoszenia-bardzo-sarkastycznym-tonem-gdy-tylko-Merlin-się-raczy-objawić.

— Zanieś to do mojej komnaty — rzucił, jako że Merlin pozostawał uparcie nieobjawiony, a jakoś trzeba było dojść do śniadania.

— Tak, panie — szepnęła służąca w odpowiedzi i dygnęła nerwowo, żeby zaraz potem szybko ruszyć w kierunku wskazanych przez Artura komnat. Wyglądała na wystraszoną i w Arturze obudziły się znowu wyrzuty sumienia. W końcu to, że Merlin jest idiotą i irytuje Artura nawet, gdy go nie ma, nie oznacza, że cała ludzkość musi cierpieć z tego powodu. Postanowił wielkodusznie wykonać więc jakiś gest łagodzący sprawę.

— I dziękuję — zaoferował plecom oddalającej się służącej najuprzejmiejszym tonem, na jaki go było stać. Służąca wzdrygnęła się gwałtownie i w wielkim szoku wypuściła z rąk tacę. Śniadanie i zastawa wylądowały na posadzce, a Artur westchnął głęboko i uznał, że ta cała uprzejmość to chyba jednak nie dla niego, bo przynosi jakieś dziwnie opłakane skutki.

— Posprzątaj to, a potem przynieś do moich komnat następną porcję — skwitował w końcu i na wszelki wypadek postanowił oddalić się na bezpieczną odległość, bo kto tam wiedział, może jego książęcy oddech okazałby się za chwilę czynnikiem zbyt zatrważającym, żeby móc w spokoju znosić jego występowanie i znów nastąpiłaby jakaś katastrofa, a Artur w końcu umarłby z tego wszystkiego z głodu. Służba ostatnimi czasy pozostawiała wiele do życzenia.

(Może za wyjątkiem Ginewry. Kiedykolwiek by jej Artur nie widział, przy jakimkolwiek zajęciu by jej nie zastał, zawsze zachowywała się odpowiednio, przykładnie i kompetentnie. Artur nie miał najmniejszego pojęcia, jak Morganie udało się znaleźć kogoś takiego jak Gwen i jak udawało się jej utrzymać ją przy sobie, ale lojalność Gwen była niepodważalna. I Artur wcale nie wiedział tego, bo w wieku lat piętnastu próbował bezskutecznie przekupić Ginewrę by przeszła do niego na służbę, ani też ta jego wiedza, która wcale nie pochodziła z pierwszej ręki, nie wiązała się nijak z tym przykrym incydentem, kiedy to Lady Catherine usiłowała zdyskredytować Morganę przekupując jej służbę i podrzucając jej stos pikantnych listów miłosnych skierowanych do Sir Breda, który to incydent zakończył się tym, że ostatnie, co o Lady Catherine w ogóle słyszano, to anegdota o tym, jak to biegła w nocy na oślep przez wrzosowisko umykając przed jakimś niesprecyzowanym wrogiem. Artur nie mógł też, oczywiście, mieć stuprocentowej pewności, że lojalność Ginewry przetrwa wszelkie próby, bo, oczywiście, nie był nigdy siedemnastolatkiem w przyciasnych bryczesach oferującym ulubionej służącej swojej siostry-nie-siostry stałej dostawy usług seksualnych w zamian za porzucenie Morgany na lodzie. Gdyby coś takiego się rzeczywiście wydarzyło, Artur mógłby uznać, że lojalność Gwen nie ma granic, a tak musiał się zadowolić przypuszczeniami. A to, że gdzieś koło tego wyżej wymienionego siedemnastego roku życia zdecydował nagle, że przez następny rok czy dwa najlepiej będzie udawać, że Gwen nie istnieje, byle by tylko nie musieć patrzeć jej w oczy, nie miało z niczym nic wspólnego. To był po prostu bardzo ciężki rok. Bardzo ciężki. Z naciskiem na to bardzo.)

Zajęty rozmyślaniami nad służbą, Artur doszedł z przyzwyczajenia pod drzwi Morgany. Nacisnął klamkę — bo pukanie jest dla tych, co nie są dziećmi króla — i pewnym krokiem wkroczył do środka.

Morgana odwróciła się w jego stronę z miną sugerującą, że jej zdaniem to dzieci króla i pukanie jak najbardziej powinny chodzić w parze, ale Artur zignorował to tak jak wszystkie inne jej nowomodne wymysły.

— Czego chcesz? — zapytała Morgana nim Artur zdążył przekroczyć porządnie próg, bo cała już była taka uprzejma, taktowna i pozytywnie nastawiona do życia i Artura.

— Sprawdzam, czy już doszczętnie zwariowałaś — odparował Artur, bo w sumie też był z podobnej gliny ulepiony, a uprzejmość jest zajęciem męczącym. Poza tym, tak było łatwiej. Automatycznie. Bez wysiłku.

— Wyobraź sobie, że nie — odpowiedziała pewnie i gładko, a ta nuta niepewności ukryta gdzieś na dziesiątym planie była łatwa do zignorowania. — Ale daj mi trochę czasu i z pewnością coś uda mi się zorganizować w tej materii. — Uśmiechnęła się drwiąco, po swojemu. — Nie wypada, by książę się nudził.

Artur posłał jej spojrzenie treści której przy damach nie wypadało artykułować i nie poczuł się nawet ciut winny, że tak w sumie to właśnie wysłał je w kierunku damy i może był w tym wszystkim jakiś dysonans, bo Morgana znała się doskonale na rozpoznawaniu elementów obraźliwych, nawet takich, które wyrażono w języku arturo-wzrokowym. No, ale Morgana to Morgana, nie żadna dama, niezależnie ilu ludzi by przed jej imieniem tego "lady" nie przyklejało. I to była wersja, której Artur miał zamiar się trzymać.

Morgana ułatwiła mu to całe trzymanie odpowiadając na pełne elementów drastycznych spojrzenie spojrzeniem podobnej treści, co Artur rozpoznał od razu, bo język morgano-wzrokowy miał zadziwiająco dużo wspólnego z językiem arturo-wzrokowym. Szczególnie w rejonach dotyczących wyzwisk, porównań do trzody chlewnej i aluzji do dewiacji seksualnych najróżniejszej maści i koloru.

(Gdyby jakiś uczony lingwista chciał zaryzykować śmierć w męczarniach, mógłby zwrócić uwagę, że podobieństwo leksykalno-semantyczne pomiędzy tymi dwoma tworami języko-podobnymi sugeruje istnienie powinowactwa struktur myślowych i ogólne zrozumienie, a sam fakt, że twór ten wykształcił się pomiędzy tymi akurat jednostkami służyć może na dowód na to, że istnieje pomiędzy nimi potężna potrzeba komunikacyjna. Na razie jednak żaden uczony lingwista na to się nie porwał. Jeśli takowy śmiałek miałby się jednak w Camelocie znaleźć i chciałby wyrzucić z siebie zdania podobnego kształtu, zaleca się usilnie by okrasił je dużą ilością słów a'la "idiolekt" i "tożsamość instytucjonalna", w celu odwrócenia uwagi od sedna sprawy. Bo sedno z pewnością wywołałoby ogromne protesty. Wprawdzie Artur był gotowy bić się za Morganę do ostatniego tchu, a ona była mniej więcej tak samo gotowa skrócić żywot każdego, kto śmiałby zaatakować Artura, ale żadne z nich nie miało specjalnej ochoty się do tego przyznawać. Ani o tym słuchać.)

— Żyjesz?

Artur otrząsnął się z zamyślenia i zerknął na Morganę, jej przytomne, jasne oczy, ostry wzrok i pomyślał, jak to dobrze, jak to doskonale, że ona jest znów czujna i uważna, i trzeba się przy niej pilnować.

— Oczywiście, że żyję. Co za pytanie.

Trochę ci się zamarło.

— Niektórzy z nas wolą stać w miejscu niż robić z siebie przedstawienie, biegając jak nawiedzeni po schodach w tę i nazad.

To mogło być trochę za dużo, zbyt prędko i za wcześnie, i Artur wstrzymał oddech, zerkając kątem oka na reakcję Morgany.

— Może i wolą — odparła. — Ale słyszałam, że u ciebie to zamieranie jest już wręcz seryjne.

— Kuchenne plotki.

— Inne cię nie dotyczą.

— To ma być zarzut?

Uśmiech Morgany sugerował, że puenty powinien dopatrzeć się sam, czego Artur na wszelki wypadek postanowił nie robić.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin