1
KAZIMIERZ WYBRANOWSKI
DZIEDZICTWO
Rozdział I.
Na stacji położonej obok powiatowego miasta, ruszało się kilku ludzi ze służby kolejowej w oczekiwaniu Północnego Expresu, który w drodze od granicy do Warszawy zatrzymał się tu dla nabrania wody. Niebo było pochmurne, szare, ostry wiatr wschodni podrywał garstki śniegu, leżącego w bruzdach zamarzniętej ziemi.
Jedyną nie należąca do służby osobą był przechodzący po peronie mężczyzna atletycznej budowy, barczysty gruby w karku, z szeroka kanciasta twarzą, z małymi, głęboko osadzonymi oczami, które tej twarzy nadawały prawie dziki wyraz. Ubrany w przyzwoite palto z futrzanym kołnierzem i w futrzaną czapkę, mógł wyglądać na świeżo wzbogaconego chama, gdyby nie powściągliwość w ruchach i skromność w wyrazie twarzy, świadcząca o tresurze.
Rozległ się gwizd lokomotywy i pociąg zwolnionym pędem zajechał na stację. Z paryskiego wagonu lekko wyskoczy wysoki, smukły mężczyzna w wykwintnie skrojonym miejskim futrze, w miękkim, grubym kapeluszu, i zaczął się rozglądać po stacji. Z młodzieńczymi jego ruchami stanowiła kontrast blada twarz, zmęczona i oczy badawcze, przenikliwe a zarazem jakieś niezwykle stare. Przyglądająca mu się służba stacyjna zawyrokowała, że jest cudzoziemcem.
Oczekujący na peronie atleta szybko podszedł ku niemu, zdjął czapkę, wyprostował się i rzekł:
- Grzegorz, służący z Turowa.
- Mamy, zdaje się jechać prosto do kościoła? - zapytał przybysz po polsku, z niedostrzegalnym prawie akcentem cudzoziemskim, a jednocześnie wbił badawcze oczy w służącego, który musiał uderzyć go swym typem niezwykłym.
- Tak jest, proszę pana - odrzekł Grzegorz i, wziąwszy z rąk konduktora dwie
walizki, poprowadził gościa przez budynek stacyjny na druga stronę.
Przy okazalej limuzynie stal szofer, chłop rosły, fizycznie dobrze rozwinięty, aczkolwiek znacznie lżejszej wagi od służącego.
- Szofer Marek - przedstawi Grzegorz i zabrał się do lokowania waliz we wnętrzu samochodu tak, żeby nie przeszkadzały podróżnemu. Ten mierzy okiem to służącego, to szofera; nie mogło też ujść jego uwagi, ze obaj oni, acz ukradkiem, bacznie mu się przyglądają.
Grzegorz poprosił go, żeby zajął miejsce, oryl mu szczelnie nogi baranicą,
proponował nawet wdzianie dachy, która w zamkniętym samochodzie nie była potrzebna.
- Wiatr jest mroźny - mówił - a mamy przed sobą przeszło półtorej godziny drogi.
Siadł kolo szofera i ruszyli, rozwijając znaczną szybkość pomimo niezbyt równej drogi.
Podróżny przez chwile patrzył w okna na roztaczającą się po obu stronach
jednostajna, szarą równinę, po czym popadł w zadumę.
Jechał na pogrzeb człowieka, którego był synowcem, wychowańcem i spadkobiercą. Jechał prosto z Paryża, gdzie stale mieszkał. Ze względu na spadek będzie musiał jakiś czas pozostać w Polsce, której prawie nie znał, bo od trzynastego roku życia wychowywał się, a potem pracował zagranicą. Planów żadnych tymczasem nie robił - musiał przede wszystkim zorientować się w swym nowym położeniu. Zdawał sobie jednak sprawę z tego, że w życiu jego zachodzi przewrót - jak wielki tego jeszcze nie mógł przewidzieć.
Stryja swego widywał rzadko i znał mało; spodziewał się teraz więcej o nim dowiedzieć. Postanowił dokładnie notować sobie wszystko, co by mogło mu rzucić jakiekolwiek światło na tę postać, pod wielu względami dotychczas dla niego niezrozumiałą. Na wstępie zwrócili jego uwagę ci oto dwaj ludzie, których wygląd świadczył, że stryj jego lubił dobierać sobie do służby atletów. Czy to było tylko upodobanie?..
Obudził się z zamyślenia, gdy szofer zaświecił reflektory. Zapadła wczesna noc zimowa, noc czarna, bezgwiezdna. Przed oczyma przesuwały się tylko silnie oświetlone pnie drzew przydrożnych. Spojrzał na zegarek, minęła już godzina jazdy. Za pól godziny pogrzeb. Znajdzie się wśród nowych, nieznanych ludzi, wobec których będzie jedynym przedstawicielem zmarłego. Prawdopodobnie będą tam sąsiedzi i niezawodnie liczni znajomi ze stolicy: stryj musiał być człowiekiem ustosunkowanym. Nie znal miejscowych zwyczajów i nie bardzo wiedział, jak się trzeba zachować. Na szczęście będzie tam adwokat stryja Osiecki, który zajął się pogrzebem i w obszernym telegramie do Paryża zawiadomił go, jak ma na pogrzeb zdążyć. Ten mu udzieli wszelkich potrzebnych wskazówek.
Szofer dal parokrotny przeciągły sygnał. Wreszcie po dłuższej chwili samochód stanął. Grzegorz szybko wyskoczył i, otwarłszy drzwiczki, pomógł przybyszowi wysiąść.
Panowały nieprzeniknione ciemności. Tylko o jakieś dwadzieścia kroków widać było otwarte drzwi kościelne, z których płynęła smuga słabego światła aż do samochodu. W tym świetle stał tuż przed nim ubrany w grube futro mężczyzna średniego wzrostu, dość otyły, z krótko przystrzyżonymi, jasnymi wąsami, z twarzą przeciętnie inteligentną, na której wyrażał się stosowny do chwili urzędowy smutek i powaga. Wyciągnął rękę do przybysza ze słowami:
- Jestem Osiecki. Czekaliśmy tylko na pana. Chodźmy do kościoła.
Po kilku słowach formalnego podziękowania adwokatowi za zajęcie się pogrzebem przybysz ruszył z nim do wejścia do kościoła przez szpaler chłopów i bab, zgromadzonych na cmentarzu ko...
mundek42