Rozbitek z Cynthii.doc

(910 KB) Pobierz

 

     JULIUSZ VERNE

     ANDRE LAURIE

     ROZBITEK Z „CYNTHII”

     

   

    

    

     I. Przyjaciel pana Malariusa

    

    

     Prawdopodobnie ani w Europie, ani nigdzie indziej nie ma uczonego, którego fizjonomia byłaby powszechniej znana niż oblicze doktora Schwaryencrony ze Sztokholmu. Wizerunek doktora, powielony przez kupców pod znakiem fabrycznym jego firmy na milionach zalakowanych na zielono butelek, dociera wraz z nimi do najdalszych zakątków kuli ziemskiej.

     Gwoli prawdy wyznać należy, że butelki te zawierają jedynie tran dorszowy, lekarstwo godne szacunku, a nawet zbawienne, stanowiące dla mieszkańców Norwegii corocznie, w koronach o wartości jednego franka trzydziestu dziewięciu centymów, zyski siedmio- lub ośmiocyfrowe.

     Niegdyś produkcja tranu była w rękach rybaków. Dziś ekstrakcji dokonuje się metodami naukowymi, a królem tego szczególnego przemysłu jest właśnie słynny doktor Schwaryencrona.

     Nie ma takiej osoby, która by nie znała spiczastej bródki, pary okularów na haczykowatym nosie i czapki z futra wydry. Choć reprodukcja nie należy raczej do najbardziej wyszukanych, jej uderzające podobieństwo jest rzeczą pewną. Dowodem niech będzie to, co wydarzyło się pewnego dnia w szkole powszechnej w Nore na zachodnim wybrzeżu Norwegii, kilkanaście mil od Bergen.

     Wybiła właśnie druga po południu. Uczniowie siedzieli w dużej, wysypanej piaskiem klasie, dziewczynki po lewej, chłopcy po prawej stronie, zajęci śledzeniem przeprowadzanego na tablicy przez nauczyciela, pana Malariusa, dowodu pewnego twierdzenia, gdy nagle otworzyły się drzwi, a na progu stanęła postać w płaszczu na futrze, futrzanych botkach, futrzanych rękawiczkach i w czapce z futra wydry.

     Uczniowie natychmiast powstali z miejsc na znak szacunku, jak należy to czynić, gdy ktoś odwiedzający wchodzi do klasy. Żaden z nich nigdy przedtem nie widział przybysza. A jednak wszyscy zaczęli szeptać na jego widok:

     „Pan doktor Schwaryencrona!”

     Tak wielkie było podobieństwo portretu utrwalonego na butelkach doktora.

     Należy tu dodać, że uczniowie pana Malariusa mieli niemal ciągle te butelki przed oczyma, jako że jedna z głównych fabryk doktora mieściła się właśnie w Nore. Niemniej prawdą jest także, iż od lat ów uczony mąż nie postawił nogi w tych stronach i żadne z dzieci nie mogło aż do tego dnia pochwalić się, że widziało go we własnej osobie.

     W wyobraźni tak, ale to inna sprawa. Wiele mówiło się w Nore o doktorze Schwaryencronie podczas wieczornych pogwarek. I gdyby wierzyć ludowym przesądom, często musiałby mieć czkawkę.

     Tak czy inaczej, to rozpoznanie, równie jednogłośne co spontaniczne, stanowiło prawdziwy triumf nieznanego autora portretu, triumf, z którego ten skromny artysta miałby prawo być dumny, a którego niejeden modny fotograf mógłby mu pozazdrościć.

     Ależ tak, to bez wątpienia spiczasta bródka, para okularów, haczykowaty nos i czapka z futra wydry sławnego uczonego! Nie mogło być mowy o pomyłce. Wszyscy uczniowie pana Malariusa daliby sobie głowę uciąć.

     Zdziwiło ich tylko, a nawet trochę rozczarowało, że doktor okazał się mężczyzną normalnego, średniego wzrostu, a nie kolosem, jakiego sobie wyobrażali. Jakże uczony równie znamienity mógł się zadowolić wzrostem pięciu stóp i trzech cali? Jego siwa głowa ledwie sięgała do ramienia pana Malariusa. A przecież lata przygarbiły już nauczyciela. Był jednak o wiele szczuplejszy od doktora, co sprawiało, że wydawał się dwukrotnie wyższy. Jego obszerna, rudawobrązowa opończa, której długie używanie nadało zielonkawych odcieni, powiewała na nim jak sztandar na drzewcu. Był w spodniach za kolana i zapinanych na klamry butach, a spod beretu z czarnego jedwabiu wymykały się kosmyki siwych włosów. Jego różowa, uśmiechnięta twarz tchnęła anielską łagodnością. Podobnie jak doktor nosił okulary, ale nie rzucał zza nich jak tamten przeszywających spojrzeń, przeciwnie, błękitnymi oczami przyglądał się wszystkiemu z nieprzebraną życzliwością.

     Jak daleko pamięć uczniowska sięga, pan Malarius nigdy nie ukarał żadnego ze swych podopiecznych. A jednak czuli przed nim respekt, bo go kochali. Wszyscy bowiem doskonale wiedzieli, że to człowiek wielkiego serca. Dla nikogo w Nore nie było tajemnicą, że w latach swej młodości zdał wspaniale jakieś egzaminy i że on także mógł zdobyć tytuły naukowe, zostać profesorem wielkiego uniwersytetu, dostąpić zaszczytów i dojść do majątku. Lecz miał siostrę, biedną Kristinę, ciągle chorą i cierpiącą, która za nic w świecie nie chciała opuścić swej wioski. Miasto budziło w niej trwogę i bała się, że tam właśnie umrze. Toteż Malarius poświęcił się cicho dla niej i przyjął ciężką a skromną funkcję szkolnego nauczyciela. A kiedy po dwudziestu latach Kristina zgasła błogosławiąc go, Malarius, przyzwyczajony do swego życia w cieniu i zapomnieniu, nawet nie pomyślał o rozpoczęciu innego. Pochłonięty własnymi badaniami, zapominając o tym, by je ujawnić światu, znajdował najwyższą przyjemność we wzorowym prowadzeniu najlepszej szkoły w tych stronach, a nade wszystko w wychodzeniu poza zakres nauczania podstawowego i prowadzeniu lekcji na wyższym poziomie. Lubił rozwijać wiedzę swoich najlepszych uczniów, wprowadzać ich w tajniki nauk ścisłych, w świat literatur starożytnych i nowożytnych, w to wszystko, co zwykle jest udziałem bogaczy, ludzi zamożnych, nigdy zaś rybaków i wieśniaków.

     „Dlaczego to, co jest dobre dla jednych, nie miałoby takim być dla innych? — mawiał. — Skoro i tak biedacy nie mają dostępu do wszystkich radości tego świata, dlaczego jeszcze odmawiać im tej jednej, płynącej ze znajomości Homera i Szekspira, z umiejętności nazwania gwiazdy, która ich prowadzi po oceanach, lub rośliny, po której stąpają! Nim zniewoleni codziennym trudem zegną swój kark nad bruzdą ziemi, niech choć w dzieciństwie mają możliwość czerpania z tych czystych źródeł i uczestniczenia we wspólnym dziedzictwie wszystkich ludzi!”

     W niejednym kraju system ten uznano by za nieostrożny, zdolny wzbudzić niechęć maluczkich do skromności ich doli i pchnąć ich do ryzykownych przedsięwzięć. Ale w Norwegii nikt ani myśli niepokoić się takimi sprawami. Patriarchalna łagodność usposobień, oddalenie od miast, nawyk pracy rozproszonej ludności zdają się z góry wykluczać wszelkie zagrożenia wynikające z tego typu doświadczeń. Toteż bywają one częstsze, niż można by sądzić i nigdzie nie są tak daleko posunięte jak w tamtejszych szkołach, i to zarówno w tych najbiedniejszych wiejskich, jak w miejskich gimnazjach. Dlatego Półwysep Skandynawski może poszczycić się tym, że w stosunku do liczby ludności, wydał więcej uczonych i znakomitości wszystkich dziedzin niż jakikolwiek inny region Europy. Podróżny jest tam ustawicznie zaskakiwany kontrastem między półdziką przyrodą a fabrykami i dziełami sztuki będącymi świadectwem nader wyrafinowanej cywilizacji.

     Ale czas już chyba wrócić do doktora Schwaryencrony, którego zostawiliśmy na progu szkoły w Nore.

     O ile uczniowie szybko gościa rozpoznali, choć nigdy przedtem go nie widzieli, o tyle ich nauczyciel miał z tym niejakie trudności, mimo iż znał go od dawna.

     — Dzień dobry, mój drogi Malariusie! — wykrzyknął serdecznie gość, podchodząc z wyciągniętą ręką do nauczyciela.

     — Witamy pana w naszych progach — odrzekł Malarius, nieco stropiony, nieśmiały jak wszyscy samotnicy, zaskoczony w trakcie przeprowadzanego wykładu. — Wybaczy pan, jeśli spytam, z kim mam przyjemność?...

     — Cóż to? Czyżbym tak bardzo się zmienił od czasu, jak w Christianii biegaliśmy razem po śniegu i palili takie długie fajki? Czy to możliwe, żebyś zapomniał pensjonat pani Krauss i swego kolegę i przyjaciela?

     — Schwaryencrona! — wykrzyknął Malarius. — Czy to możliwe? To naprawdę ty? ... Czy to pan, panie doktorze?

     — Och, proszę cię, daj spokój ceremoniom! Czyż nie jestem twoim starym Roffem, jak ty zawsze dla mnie zacnym Olafem, najlepszym przyjacielem z lat młodości? Tak, tak, wiem, czas leci i trochę zmieniliśmy się obaj przez te trzydzieści lat! ... Ale serce zostało młode, czyż nie tak? I jest w nim zawsze mały kącik dla tych, których pokochaliśmy, wiodąc wspólnie skromny, acz nie pozbawiony uroków żywot dwudziestolatków?

     I doktor śmiał się, ściskał obie ręce Malariusa, ten zaś miał oczy pełne łez.

     — Mój drogi przyjaciel, mój dobry, wspaniały doktor! — powtarzał. — Nie zostaniemy tutaj. Zaraz zwolnię tych wszystkich opryszków, którzy pewnie się tym nie zmartwią i pójdziemy do mnie...

     — Nie ma mowy! — oświadczył doktor, odwracając się w stronę uczniów śledzących z żywym zainteresowaniem szczegóły tej sceny. — Nie mogę ani przeszkadzać tobie w pracy, ani zakłócać nauki tej wspaniałej młodzieży. Jeśli chcesz sprawić mi przyjemność, to pozwól usiąść tutaj, obok ciebie i podejmij przerwaną lekcję...

     — Chętnie — odparł Malarius — tylko, prawdę mówiąc, nie miałbym teraz serca do geometrii, a poza tym, skoro już wspomniałem dzieciakom o zwolnieniu ich do domu, nie mogę tak cofnąć słowa... Jest jednak sposób, aby wszystko pogodzić: pan doktor Schwaryencrona zechce uczynić zaszczyt moim uczniom i przepyta ich z tego, czego się nauczyli, a potem pozwoli im wyfrunąć...

     — Doskonały pomysł! Załatwione! Zostałem więc wizytatorem.

     Po tych słowach doktor zasiadł na miejscu nauczyciela i zwracając się do całej klasy, zapytał:

     — Kto jest najlepszym uczniem?

     — Erik Hersebom! — odpowiedziała bez wahania pięćdziesiątka dziecięcych głosów.

     — Erik Hersebom?... A więc, Eriku, czy zechciałbyś podejść tutaj?

     Dwunastoletni chłopiec wyszedł z pierwszej ławy i zbliżył się do katedry. Było to dziecko niezwykle poważne, o zamyślonym wyrazie twarzy, dużych oczach i głębokim spojrzeniu. Erik chyba wszędzie zostałby zauważony, a tym bardziej tu, wśród otaczających go jasnowłosych głów. Bo też wszystkie dzieciaki obojga płci miały włosy koloru lnu, różową karnację, zielone lub niebieskie oczy, jego zaś włosy, podobnie jak i oczy, były ciemnokasztanowe, a cera śniada. Nie miał wystających kości policzkowych, krótkiego nosa i krępej budowy dzieci skandynawskich. Jednym słowem, fizycznie różnił się od tej oryginalnej i jakże specyficznej rasy, do której należeli jego koledzy ze szkoły.

     Nosił jak oni ubranko z grubego sukna na modłę wieśniaków z okolic Bergen, ale subtelna, mała głowa osadzona na smukłej, delikatnej szyi, naturalny wdzięk jego ruchów i postawy — wszystko w nim zdawało się wskazywać na obce pochodzenie. Każdego fizjonomistę podobnie jak doktora Schwaryencronę uderzyłaby natychmiast ta odrębność.

     Na razie jednak doktor nie miał żadnego powodu, aby się nad tym dłużej zastanawiać. Toteż po prostu zabrał się do przepytywania.

     — Od czego zaczniemy? Od gramatyki? — zapytał chłopca.

     — Jak pan doktor każe — odpowiedział skromnie Erik.

     Doktor zadał mu dwa bardzo proste pytania, lecz zdumiały go odpowiedzi dotyczące nie tylko języka szwedzkiego, ale także francuskiego i angielskiego. Był to zwyczaj wprowadzony przez pana Malariusa. Uważał on bowiem, że równie łatwo jest nauczyć się trzech języków naraz, jak jednego.

     — Uczysz ich więc francuskiego i angielskiego? — zwrócił się doktor do swego przyjaciela.

     — A dlaczego nie, i to z elementami greki i łaciny? ... Nie sądzę, by im to zaszkodziło.

     — Ja też nie! — roześmiał się doktor.

     Po czym otwarł na chybił trafił tom Cycerona, z którego Erik Hersebom zgrabnie przetłumaczył kilka zdań.

     We fragmencie tym była mowa o cykucie wypitej przez Sokratesa. Malarius poprosił doktora, aby ten kazał sobie powiedzieć, do jakiej rodziny należy ta roślina. Erik oznajmił bez wahania, że jest to trująca bylina z rodziny baldaszkowatych i określił wszystkie jej cechy gatunkowe.

     Od botaniki przeszli do geometrii. Posługując się fachową terminologią, Erik przeprowadził dowód twierdzenia o sumie kątów trójkąta.

     Doktor nie mógł wyjść z podziwu.

     — Pomówmy trochę o geografii — podjął. — Jakie morze oblewa od północy Skandynawię, Rosję i Syberię?

     — Ocean Lodowaty Północny, zwany inaczej Morzem Arktycznym.

     — A z jakimi morzami łączy się ten ocean?

     — Z Atlantykiem na zachodzie i z Pacyfikiem na wschodzie.

     — Czy mógłbyś mi wymienić dwa, trzy ważne porty na Pacyfiku?

     — Jokohama w Japonii, Melbourne w Australii, San Francisco w stanie Kalifornia.

     — A zatem, skoro Ocean Lodowaty łączy się z jednej strony z Atlantykiem, oblewającym nasze wybrzeża, a z drugiej z Pacyfikiem, to czy nie sądzisz, że najkrótszą drogą do Jokohamy czy do San Francisco byłoby właśnie to arktyczne morze?

     — Oczywiście, panie doktorze — odparł Erik — byłaby to najkrótsza droga, gdyby można z niej korzystać. Ale dotąd wszystkich żeglarzy próbujących tamtędy płynąć zatrzymywały lody i musieli rezygnować z przedsięwzięcia, o ile wcześniej nie dosięgła ich śmierć.

     — Mówisz, że często próbowano znaleźć Przejście Północno-Wschodnie?

     — Blisko pięćdziesiąt razy w ciągu trzech wieków i ciągle na próżno.

     — Czy mógłbyś wymienić kilka z tych ekspedycji?

     — Pierwsza została zorganizowana pod kierunkiem Franciszka Sebastiana Cabota w roku tysiąc pięćset dwudziestym trzecim. Jej trzema statkami dowodził nieszczęsny sir Hugh Willoughby, który zginął w Laponii wraz z całą załogą. Jeden z jego poruczników, Chancellor, miał początkowo więcej szczęścia i udało mu się utorować sobie bezpośrednią drogę od kanału La Manche do Rosji przez morza arktyczne. Ale i jemu przyszło zginąć podczas kolejnej próby. Kapitan Stephen Borough, wysłany na jego poszukiwanie, zdołał przebyć cieśninę oddzielającą Nową Ziemię od wyspy Wajgacz i przedostać się na Morze Karskie, ale góry lodowe i gęste mgły nie pozwoliły mu posunąć się dalej... Dwie wyprawy podjęte w roku tysiąc pięćset osiemdziesiątym są równie bezowocne. Nie odstąpiono jednak od zamiaru znalezienia Przejścia Północno-Wschodniego i w piętnaście lat później Holendrzy wyprawiają w tym celu trzy kolejne ekspedycje pod dowództwem Barentsa. W roku tysiąc pięćset dziewięćdziesiątym szóstym Barents ginie w lodach Nowej Ziemi... Dziesięć lat później podobnie nie wiedzie się w czasie trzech kolejnych wypraw Henry’emu Hudsonowi, wysłanemu przez holenderską Kompanię Indyjską... Duńczycy w roku tysiąc sześćset pięćdziesiątym trzecim nie mają więcej szczęścia... W tysiąc sześćset siedemdziesiątym szóstym ponosi także klęskę kapitan John Wood i od tamtej pory przedsięwzięcie zostało uznane za niewykonalne i zarzucone przez wszystkie potęgi morskie.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin