Kaiser_Janice_Gra_o_milosc_T113.pdf

(567 KB) Pobierz
Janice Kaiser
Gra o miłość
H a r l e q u i n
Toronto  Nowy Jork  Londyn
Amsterdam  Ateny  Budapeszt  Hamburg
Madryt  Mediolan  Paryż  Sydney
Sztokholm  Tokio  Warszawa
107077647.005.png 107077647.006.png 107077647.007.png 107077647.008.png
Janice Kaiser
Tytuł oryginału:
Deceptions
Pierwsze wydanie:
Harlequin Books, 1993
Przekład:
Melania Drwęska
ISBN 83-7070-634-7
Indeks 378577
Strona nr 2
107077647.001.png
GRA O MIŁOŚĆ
ROZDZIAŁ 1
Jechałam Pearson Avenue po raz pierwszy od ostatniego Bożego
Narodzenia. Ekipy porządkowe rozwieszały właśnie dekoracje przed
nadchodzącym świętem. Z każdym rokiem moje rodzinne miasto wydawało
mi się bardziej prowincjonalne, a nastrój radości coraz sztuczniejszy.
Wszystko wyglądało tu inaczej, kiedy byłam dzieckiem. Oczywiście od
dawna podejrzewałam, że to ja się zmieniłam, a nie Harrisburg, stolica stanu
Pensylwania.
W ostatnich latach otwarto tu kilka barów szybkiej obsługi. Lśniły
nowością i w porównaniu z sąsiednimi budynkami były wyjątkowo jasno
oświetlone, ale jakoś nie mogłam się do nich przekonać. Obserwując
przemiany zachodzące w moim rodzinnym mieście, doznawałam mieszanych
uczuć. Na szczęście nie zmieniła się panująca tu szczególna atmosfera.
W tym roku ojcowie miasta wybrali szerokie wstęgi z czerwonego
plastiku – chyba dlatego, że nadawały się do wielokrotnego użytku – i była to
najlepsza decyzja, zważywszy na ograniczony budżet i prowincjonalny gust.
Po raz pierwszy opuściłam Pensylwanię dwanaście lat temu, kiedy
rozpoczęłam studia w Waszyngtonie. Moje związki z Harrisburgiem z czasem
się rozluźniły.
Mimo to nie powinnam kręcić nosem na moje rodzinne miasto tylko
dlatego, że się z niego wyprowadziłam. Harrisburg na zawsze pozostanie
moim domem.
Zatrzymałam się na światłach. Zapadał zmierzch. Mężczyzna w wiśniowej
kamizelce przytwierdzał czerwoną wstęgę do słupa po drugiej stronie ulicy.
Strona nr 3
107077647.002.png
Janice Kaiser
Udekorowano tylko jedną stronę. Wyglądało to dość dziwnie, ale dzisiaj
była tylko wigilia Święta Dziękczynienia, a nie Boże Narodzenie.
Stwierdziłam z żalem, że ani ja, ani Harrisburg nie byliśmy gotowi na
spotkanie.
Po raz pierwszy mama poprosiła mnie, żebym zamiast jak dotąd, na
gwiazdkę, przyjechała do domu na Święto Dziękczynienia. Było mi wszystko
jedno, chociaż oznaczało to wyłom w prawie dziesięcioletniej tradycji.
Okazało się, że mama ma przyjaciela – pierwszego od śmierci ojca, czyli
od prawie dwudziestu pięciu lat – i została zaproszona na Boże Narodzenie
do jego rodziny w Pittsburghu. Nie chciałam pokrzyżować jej planów,
powiedziałam więc, że równie dobrze mogę ją odwiedzić w Święto
Dziękczynienia. Dlatego przyjechałam do mojego rodzinnego miasta w
listopadzie, a nie w grudniu, i teraz oglądałam je na wpół przystrojone i
zasypane więdnącymi liśćmi, zamiast – jak zazwyczaj – rozjarzone tysiącami
światełek i pobielone śniegiem.
Jadąc w górę Pearson Avenue, rozglądałam się uważnie. Poczta nadal
wyglądała tak samo. Stary sklepik z drewnianymi podłogami został zamknięty
– prawdopodobnie padł ofiarą radykalnych zmian w sposobie handlowania.
Nie było też małej cukierenki, której jako dziecko zawdzięczałam liczne
dziury w zębach. Przed paroma laty zastąpiła ją wypożyczalnia kaset.
Mijając moją starą szkołę, rzuciłam jej tęskne spojrzenie. W półmroku
jesiennego wieczoru zdawała się równie opuszczona, jak wszystkie szkoły
mojego dzieciństwa, zamknięte na głucho podczas wakacji.
Jechałam teraz wzdłuż chodnika, który setki razy przemierzałam w obie
strony, w drodze do szkoły i do domu.
Na rogu skręciłam w moją ulicę. Nasz dom znajdował się o dwie
przecznice stąd. Widok Colton Street zawsze mnie wzruszał i przywoływał
falę wspomnień. Tu zaczęło się moje życie, tu nauczyłam się jeździć na
rowerze, tu po raz pierwszy pocałowałam się z chłopcem, poznałam pierwszą
szczenięcą miłość i przeżyłam pierwszy zawód miłosny. I to wszystko – jak
sobie teraz zdałam sprawę – w ciągu kilku lat.
Matka od ponad trzydziestu pięciu lat mieszkała w tym samym domu,
znanym mi równie dobrze, jak moje dzieciństwo – pełnym dziwacznych
mebli, starych fotografii, pamiątek z przeszłości, zapachów, których nigdy
później nie spotkałam w żadnym innym miejscu, i przedmiotów, których
dotykałam rękami dziecka, podlotka, młodej kobiety...
Nasz mały drewniany domek z każdym rokiem robił się coraz starszy,
trochę tak jak ja, ale mało się zmieniał, chociaż między kolejnymi świętami
mama remontowała łazienkę albo kupowała nowe fotele do saloniku. Mimo
to udało mu się pozostać wciąż tym samym, znanym mi od trzydziestu lat
moim domem rodzinnym.
Strona nr 4
107077647.003.png
GRA O MIŁOŚĆ
Choć coroczna pielgrzymka do Harrisburga wiele dla mnie znaczyła, nie
tęskniłam za częstszymi wizytami. Pięć czy sześć dni w czasie świąt w
zupełności zaspokajało moją potrzebę uczuć rodzinnych aż do maja, kiedy to
mama przyjeżdżała do Waszyngtonu na moje urodziny. Raz tylko
nadprogramowo wybrałam się do domu – matka miała wtedy operację – ale
poza tym jednym wyjątkiem od lat widywałyśmy się dwa razy do roku. Kilka
razy w miesiącu dzwoniłyśmy do siebie i to nam w zupełności wystarczało.
Obie wiodłyśmy samodzielne życie i każda z nas ceniła sobie swoją
niezależność.
Zatrzymałam się przed domem, ale jeszcze przez chwilę siedziałam w
samochodzie. Ilekroć znalazłam się na Colton Street, jakaś drobna cząstka
mojej osoby stawała się znowu małą dziewczynką. Potrzebowałam trochę
czasu, żeby przeskoczyć z jednego świata w drugi.
Na ogół zgadzałyśmy się z mamą, ale był taki okres, kiedy stosunki
między nami stały się dość napięte. Skończyłam wtedy studia i postanowiłam
spełnić wieloletnie marzenie mojego życia. Chciałam zostać agentem FBI.
Matka nie mogła się pogodzić z moim wyborem i błagała mnie, żebym
zmieniła zdanie. Jestem pewna, że powodowała nią troska o moje
bezpieczeństwo. Mój ojciec był policjantem i zginął na służbie. Dostał kulę w
serce w czasie napadu na sklep. Mama nie chciała, żeby i mnie spotkało coś
podobnego.
Jak na ironię, po trzech latach pracy zostałam ranna w klatkę piersiową,
dokładnie w to samo miejsce co ojciec. Przeżyłam cudem i kiedy wreszcie
doszłam do siebie, porzuciłam pracę w FBI dla mniej stresującego zajęcia –
zostałam prywatnym detektywem. Mama, uszczęśliwiona, dziękowała
opatrzności i przestała mnie wreszcie nękać, choć nie omieszkała mi
zakomunikować, że cieszyłaby się jeszcze bardziej, gdybym wyszła za mąż i
miała dzieci.
Śmierć ojca, nie była jedyną tragedią, jaka dotknęła naszą rodzinę. Kiedy
miałam czternaście lat, moja starsza siostra Cara zachorowała na serce i
wkrótce potem zmarła, niespełna dwa miesiące przed dyplomem i
planowanym ślubem z Kyle’em Westonem, chłopakiem, z którym spotykała
się przez całe studia.
Był to dla nas straszny cios. Niełatwo jest pogodzić się ze stratą dziecka,
ale rozpacz matki była tym większa, że bezkrytycznie uwielbiała Carę. Kiedy
podrosłam, w którymś momencie zdałam sobie sprawę, że moja siostra była
realizacją jej marzeń. Cara była piękna, inteligentna, utalentowana i na
dodatek zaręczona z przedstawicielem jednej z najlepszych rodzin w
Baltimore. Matka uważała narzeczonego Cary niemal za chodzącą
doskonałość.
Między Carą i mną było osiem lat różnicy, więc siłą rzeczy nie byłyśmy
Strona nr 5
107077647.004.png
Zgłoś jeśli naruszono regulamin