O'Brien Kathleen - Mężczyzna z przeszłością.pdf

(900 KB) Pobierz
O'Brien Kathleen - Mężczyzna z przeszłością.doc
O'Brien Kathelen
M ęż czyzna z przesz ł o ś ci ą
ROZDZIAŁ PIERWSZY
- Och mój Boże! Co oni zrobili z tym dzieckiem! - rozległ się z oddali
rozdzierający krzyk. - Lacy!
Gdzie jesteś! Dziecko wisi do góry nogami!
W zatłoczonej ujeżdżalni ucichły na moment rozmowy. Odświętnie przybrane
stajnie Barnhardta wypełniał tłum ponad stu gości spodziewających się
godnego przyjęcia w zamian za swój finansowy wkład, dzięki któremu szpital
w Pringle Island miał się wzbogacić o nowy oddział poporodowy. Wieść o
dziecku wiszącym do góry nogami wywołała ogólne poruszenie.
- Lacy! Chodź tutaj!
W łagodnym świetle zawieszonych pod sufitem lamp ku Lacy Morgan
zwróciło się kilkadziesiąt twarzy, spoglądających na nią z wyrazem uprzejmie
powściąganego zdziwienia. Wzdłuż korytarza głównej stajni, w której
Barnhardt trzymał niegdyś osiem koni, z osobnych boksów wychylali się
inni zaciekawieni goście, oglądający wystawione w boksach, przeznaczone na
aukcję przedmioty.
- Lacy, chodź zaraz! - Głos stał się piskliwy. Chodź, na litość boską, spójrz na
to dziecko!
Lacy westchnęła w duchu, rozpoznając dobrze znany głos. Nikt prócz Tilly
Barnhardt nie potrafiłby wydobyć z gardła podobnie przeraźliwego tonu. I
nikomu prócz owej ekscentrycznej matrony nie przyszłoby do głowy zakłócić
swoim dzikim wrzaskiem eleganckiej inauguracyjnej fety na cześć
sponsorów nowo otwieranego oddziału szpitala.
- Przepraszam, ale chyba ktoś mnie wzywa.
Lacy obdarzyła przepraszającym uśmiechem swego towarzysza, który od pół
godziny wprowadzał ją we wszelkie możliwe tajniki hodowli kukurydzy.
Rzuciwszy pozostałym gościom parę uspokajających słów, wdzięcznym
gestem wzięła kieliszek szampana z niesionej przez kelnera tacy
i uniósłszy drugą dłonią kraj długiej szafirowej sukni, odpłynęła w kierunku,
skąd dochodziło rozpaczliwe wołanie.
W dawnym składzie paszy odnalazła przyjaciółkę, wpatrującą się z wyrazem
najwyższego oburzenia w wielkie olejne płótno.
- Ciszej, kochanie - powiedziała, podając jej z uśmiechem wysmukły
kieliszek. - Połowa gości myśli, żeśmy tu kogoś zamordowały.
-Ale popatrz tylko, co zrobił jakiś półgłówek! - Tilly dramatycznym gestem
wskazała płótno długim palcem. - Obraz Verengettiego! Clou programu!
Największa atrakcja całej tej aukcji wisi do góry nogami!
Lacy uspokajającym gestem dotknęła jej ramienia i poczuła pod palcami
znajomą szorstkość wytartego materiału. Tilly miała na sobie swoją
odwieczną suknię z czarnego aksamitu, w której składała wizyty dwóm
prezydentom, pochowała trzech kolejnych mężów, i w której zebrała blisko
pięć milionów dolarów na szpital. Jako bogatą wdowę po najbardziej wziętym
w całej okolicy ginekologu i położniku stać ją było na to, by co tydzień
kupować sobie nową wieczorową suknię.
Ale i na to, jak lubiła powtarzać, żeby tego nie robić. Lacy najbardziej w niej
ceniła właśnie tę skromność i brak wszelkich pretensji.
- On nie jest powieszony do góry nogami - wyjaśniła Lacy, obejmując
wzrokiem tak charakterystyczne dla Verengettiego szaleństwo różowo-
niebieskich plam. Różowości i niebieskości tworzyły w centrum obrazu postać
dziecka w ramionach matki, która naj widoczniej musiała stać na głowie.
Artysta chciał zapewne wyrazić w ten sposób kosmiczne aspekty
macierzyństwa, ale Lucy wiedziała, że Tilly nie zaakceptuje tego typu
tłumaczenia. - Ma być tak, jak jest.
-Wariactwo - parsknęła Tilly, po czym wpatrzyła się w obraz, stopniowo
pochylając głowę w bok, aż Lacy zaczęła się obawiać, czy sztywna, siwa
peruka nie spadnie jej Z głowy. - Naprawdę? Przeniosła
wzrok na Lacy. - Tak ma być?
-Tak, moja droga - przytaknęła Lacy i podała Tilly szampana, który tym razem
został przyjęty.
-Też coś. - Starsza pani jednym haustem opróżniła kieliszek do połowy. - Też
coś. - Rzuciła Lacy sarkastyczne spojrzenie. - Pani magister musi wiedzieć
lepiej. Dziwnych rzeczy was uczą na tych nowomodnych uniwersytetach!
- B yć może - odparła Lacy z uśmiechem. Często się na ten temat
przekomarzały. Tilly była bodaj jedyną osobą w mieście, której nie
imponowało nader kosztowne akademickie wykształcenie
młodszej przyjaciółki. Zmarły mąż Lacy dostawał z tego powodu szału.
Malcolm Morgan życzył sobie, by całe miasto podziwiało, jakiego dokonał
cudu, przemieniając biedną Lacy Mayfair, z którą się ożenił, w wyrafinowaną
intelektualistkę. Wszyscy mu w tym basowali. Wszyscy z wyjątkiem
Tilly. I oczywiście samej Lacy.
Lacy nie przeceniała swego przeobrażenia. No bo cóż ma wspólnego
wykształcenie z przeżywaniem sztuki i tego, co piękne? Nigdy nie zapomni
owego dnia, było to dziesięć lat temu, w którym, podczas szkolnej wycieczki,
pierwszy raz w życiu ujrzała prawdziwe dzieło malarskie. Na żadnym
uniwersytecie nie można się nauczyć owego niemal dotykalnego, niemego
zachwytu, w jaki wprawia kontakt z tworem genialnego artysty.
Teraz zaś, kiedy może na co dzień obcować dziełami sztuki, niezmiernie
rzadko zdarza jej się odczuwać tę niemal fizyczną fascynację pięknem.
Malcolm chyba rzeczywiście przerobił ją na własne podobieństwo. Dzisiejsza
Lacy Morgan w wytwornej szafirowej sukni wiedziała mnóstwo
rzeczy na temat sztuki, ale zatraciła coś, co z taką łatwością przychodziło
dawnej biednej Lacy Mayfair. Jakby zatraciła zdolność odczuwania.
Dotyczyło to nie tylko malarstwa. Po dziesięcioletnim terminowaniu w szkole
Malcolma potrafiła wprawdzie po paru taktach rozpoznać każdą operę, lecz
najpiękniejsze arie świata nie trafiały jej tak wprost do serca jak tamta
ukochana rockandrollowa ballada, przy której dźwiękach,
wydobywających się taniego radioodbiornika, tańczyła kiedyś z Adamem
Kendallem w padającym deszczu.
Adam Kendall. Chyba to miejsce przywołało jego imię. Dziesięć lat temu ona
i Adam zakradli się kiedyś o północy do tych stajni, szukając samotności.
Mogłaby jeszcze dziś, gdyby sobie na to pozwoliła, poczuć zapach siana i
ujrzeć odbłyski światła w wilgotnych oczach koni, z ciekawością
zwracających łby w kierunku intruzów.
Dosyć tego. Lacy otrząsnęła się ze wspomnień, zacisnęła wargi i głęboko
westchnęła. Nie zamierza się grzebać w tamtej minionej historii. N a pewno
nie dzisiaj.
W ogóle nigdy.
Zepchnąwszy wspomnienie dotyku ramion Adama i zapachu świeżo
skoszonego siana na powrót do nieprzepuszczalnej przegródki świadomości,
gdzie od dziesięciu lat tkwiło zamknięte na cztery spusty, i uszczknąwszy z
kieliszka Tilly łyk szampana, rzeczowym okiem zmierzyła ponownie obraz
Verengettiego. Czy on mi się w ogóle podoba? Nie była pewna. Ale podobały
jej się pieniądze, które sprzedaż obrazu na cichej aukcji przyniesie szpitalowi.
Z chłodnym wyrachowaniem, jakiego sam Ma1colm mógłby jej pozazdrościć,
obliczała, ile za" niego dostaną.
Może piętnaście tysięcy? Gdyby nie szum z powodu wieszania dziecka do
góry nogami, mogłoby być więcej.
Lacy wzięła Tilly pod ramię i pociągnęła ją w kierunku pomieszczeń, gdzie
odbywało się przyjęcie.
-Wracajmy - powiedziała. - Nie chcesz chyba, żeby ludzie zaczęli szeptać, że
na nowym oddziale poporodowym zajmujemy się wieszaniem dzieci. A poza
tym - dodała ze śmiertelną powagą - Howard
Whitehead chce ci opowiedzieć o plantacjach kukurydzy.
- Przeklęta piła! - ze złością mruknęła Tilly. Dobrze wie, że zostawi nam
dzisiaj dziesięć tysięcy.
Ale on musi nas przedtem zanudzić na śmierć. Zerknęła na Lacy. - Skąd ty
masz w sobie tyle spokoju?
Słowo daję, to nieludzkie! Czy ty nigdy nie tracisz panowania nad sobą?
- Nie wobec człowieka, który jest gotowy dać na szpital dziesięć tysięcy -
roześmiała się Lacy.
Ruszyły ramię w ramię w głąb stajni, zaglądając od czasu do czasu do
boksów, wymieniając z przyjaciółmi powitania, odpowiadając na pytania
dotyczące eksponowanych dzieł sztuki. W chwili, gdy były już blisko
zewnętrznego dziedzińca, podbiegła do nich członkini zarządu szpitala, Kara
Karlin.
-Wreszcie was złapałam - zawołała zdyszana.
- Nie uwierzysz, Lacy, kto jest dzisiaj z nami. I pytał o ciebie!
- Jeżeli to Howard Whitehead - parsknęła Tilly - to mu powiedz, że nie mogłaś
nas znaleźć.
Piwne oczy Kary błyszczały podnieceniem.
- Nie, nie. To ktoś inny. Ktoś nowy. No, nie całkiem nowy, ale ... - Nie
przestając paplać, popychała
Lacy w środek ciasnego kręgu gości. - Zresztą sama zobaczysz. Nie do
uwierzenia! Co za... elegancja to za małe słowo. Och, on jest taki ...
niesłychanie ... Chodźmy. Co się tak ociągasz?
-Ależ idę, idę - uspokoiła ją Lacy. Była zaskoczona i na dobre zaciekawiona,
kto wprawił tę niemłodą damę w stan wręcz pensjonarskiego podniecenia.
Oby nie kolejny aktorzyna. Ich malownicze, dość oryginalne angielskie
miasteczko przyciągało niekiedy ekipy filmowe. Rok temu miasto oniemiało
na wieść, że drugorzędny bohater popularnej opery mydlanej kupił w lokalnej
stacji. benzynowej paczkę prezerwatyw.
- Nie pędź tak, droga Karo! Nie chcesz chyba, żebym się potknęła o spódnicę i
runęła jak długa u stóp tego fascynującego osobnika.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin