Maclean - Tabor do Vaccares.pdf

(714 KB) Pobierz
Maclean - Tabor
Alistair MacLean
TABOR DO VACCARES
Wstęp
Przy pełnej kurzu krętej ścieŜce w górach Prowansji zatrzymali się na wieczorny posiłek Cyganie. Przybyli z Transylwanii,
z węgierskiej puszty, z wysokich Tatr, a nawet z rumuńskich plaŜ omywanych przez wody Morza Czarnego. Ich tabor miał za
sobą długą drogę. Przemierzyli monotonne, spalone słońcem równiny Europy Środkowej oraz peł ne trudów i
niebezpieczeństw łańcuchy górskie. Była to, krótko mó wiąc, męcząca podróŜ, nawet dla nich, którzy mieli włóczęgę we
krwi.
Jednak twarze męŜczyzn, kobiet, a nawet dzieci, siedzących półkolem przy dwóch koksownikach, nie zdradzały
wyczerpania. W swych tradycyjnych strojach przysłuchiwali się łagodnym, melancholijnym dźwiękom muzyki pochodzącej z
węgierskich stepów. Nie było widać po nich zmęczenia, poniewaŜ w przeciwieństwie do swych przodków, wędrujących przez
Europę kolorowymi, niewygodnymi wozami zaprzęŜonymi w konie, współcze§ni Cyganie poruszali się nowoczesnymi i
doskonale wyposaŜonymi karawaningami turystycznymi, lśniącymi od chromu i lakieru. Teraz ich podróŜ zbliŜała się ku
końcowi. Liczyli na to, Ŝe uda im się uzupełnić zasoby finansowe, powaŜnie uszczuplone podczas długiej drogi, dlatego teŜ
zmienili swe codzienne ubrania na tradycyjne cygańskie stroje. Cieszyło ich takŜe, Ŝe pielgrzymka kończy się juŜ za trzy dni.
To wszystko sprawiło, Ŝe na twarzach Cyganów malował się spokój i zadowolenie, zaprawione pewną melancholią.
W§ród nich znajdował się jeden męŜczyzna, który nie słuchał muzyki. Siedział z nieprzeniknioną twarzą z dala od
pozostałych Cyganów na ostatnim stopniu schodków swojego pojazdu, na wpół pogrąŜony w cieniu. Nazywał się Czerda i był
ich przywódcą. Pochodził z wioski połoŜonej gdzie§ w delcie Dunaju, której nazwa była trudna do wymówienia. Ten wysoki,
proporcjonalnie zbudowany i dobrze amię§niony męŜczyzna w sile wieku sprawiał wraŜenie dziwnie odpręŜonego, jednak
czuło się, Ŝe jest to pozorny spokój, Ŝe na zagroŜenie odpowie błyskawicznie. Zresztą jego kruczoczarne włosy, wąsy i oczy
oraz czarne
ubranie, nieodparcie kojarzyły się z jastrzębiem. Na kolanie oparł rękę z palącym się cygarem, którego dym spowijał mu
twarz, ale tego nawet nie zauwaŜał.
Zdumiewały jego oczy, które ani przez chwilę nie były nieruchome. Niewiele uwagi poświęcał swym rodakom skupionym
przy koksowych piecykach. Znacznie bardziej interesował go poszarpany łańcuch górski, którego wapienne skały bielały w
świetle księŜyca, a zdecydowanie najbardziej długi rząd cygańskich karawaningów. Tam jego spojrzenie biegło najczęściej. W
końcu dostrzegł coś ciekawego, wstał i przydepnął cygaro. Jego twarz nie zmieniła wyrazu, gdy bezgłośnie ruszył w stronę
parkujących pojazdów.
MęŜczyzna, który w cieniu ostatniego wozu czekał na Czerdę, wyglądał jak jego młodsza, ale wierna pod kaŜdym
względem kopia. Był nieco mniej barczysty i niŜszy, lecz zarówno sylwetką, jak i rysami twarzy przypominał cygańskiego
przywódcę sprzed kilkunastu lat. Nawet niezbyt spostrzegawczy człowiek nie miałby wątpliwości, Ŝe to jest jego syn.
Czerda, który nigdy nie uŜywał zbędnych słów czy gestów, uniósł jedynie brew. Młodzieniec skinął głową, wyprowadził
go na drogę i wskazał odległą o niespełna pięćdziesiąt metrów ścianę białego wapienia.
Wznosiła się ona prawie pionowo, zaś u podnóŜa przypominała plaster miodu gigantycznych pszczół. Taki wygląd
nadawały jej prostokątne otwory róŜnej wielkości, rozmieszczone zupełnie bez ładu i składu, lecz niewątpliwie będące
dziełem człowieka. Wejście, które wskazywał młody Cygan, tak na oko miało około dwunastu metrów wysokości i tyle samo
szerokości.
Czerda skinął głową, po czym odwrócił się i spojrzał w prawo. Z cienia wyłoniła się jakaś postać i uniosła rękę, Cygan w
ten sam sposób odpowiedział na to pozdrowienie i wskazał na skałę. Człowiek bez słowa zniknął, zaś Czerda skierował się w
lewą stronę, gdzie zauwaŜył cień drugiego męŜczyzny i powtórzył te same gesty, następnie wziął od syna latarkę i razem
podąŜyli szybko ku czerniejącemu w oddali wejściu. Światło księŜyca, który właśnie wyszedł zza chmur, zalśniło na noŜach o
wąskich, długich ostrzach, lekko zakrzywionych na końcach, które Cyganie trzymali w dłoniach. Muzyka dochodząca z taboru
zmieniła tempo i nastrój: skrzypce wzywały teraz do cygańskiego tańca.
Od samego wejścia ściany jaskini rozsuwały się na boki a sklepienie unosiło w górę, tworząc wnętrze przypominające
gigantyczną katedrę
lub staroŜytny grobowiec. Obaj męŜczyźni włączyli latarki, ale strumienie światła, choć silne, to jednak nie zdołały
dotrzeć do przeciwległej §ciany olbrzymiej pieczary, którą wykuły w skale dawno wymarłe generacje
Prowansalczyków. Nie mogło być nawet cienia wątpliwości, Ŝe jest ona dziełem ludzkich rąk: na pionowych ścianach
widać było tysiące poziomych i pionowych nacięć w miejscach, gdzie oddzielono rozmaitej wielkości bloki wapienia.
Dno jaskini było podziurawione prostokątnymi otworami, niektóre z nich mogły pomieścić samochód osobowy,
inne zaś nawet domek jednorodzinny. W kątach leŜały sterty kamieni, lecz poza tym wnętrze pieczary sprawiało
wraŜenie, jakby przed chwilą ktoś ją wysprzątał. Po obu stronach wejścia znajdowały się solidne otwory, za którymi
panowała absolutna, nieprzenikniona ciemność. Było to miejsce ponure, napiętnowane przez los, nieubłaganie wrogie,
groźne i naznaczone śmiercią, lecz na Ŝadnym z Cyganów nie wywarło najmniejszego nawet wraŜenia. Pewnym
krokiem niemal równocześnie ruszyli w stronę wejścia znajdującego się z prawej strony.
Głęboko, w samym sercu kamiennej pułapki, stała przytulona plecami do ściany drobna postać, ledwie zauwaŜalna
w zimnym blasku księŜyca, który przedostawał się przez pęknięcia w suficie. Palce jej były kurczowo wbite w skałę,
jakby chciała się w nią wtopić, jakby w niej próbowała znaleźć schronienie. Chłopiec ten miał nie więcej niŜ dwa-
dzieścia lat. Był ubrany w ciemne spodnie i białą koszulę. Na jego szyi połyskiwał srebrny krzyŜyk zawieszony na
delikatnym, równieŜ srebrnym łańcuszku, który unosił się i opadał z regularnością metronomu, poruszany szybkim
oddechem, świadczącym o zupełnym wyczerpaniu. W ciemności błyszczały białe zęby wyszczerzone w upiornym
uśmiechu przeraŜenia. Rozdęte nozdrza i wytrzeszczone oczy oraz twarz błyszcząca od potu jak wysmarowana
wazeliną dopełniały obrazu śmiertelnie przestraszonego człowieka. Osiągnął on juŜ niemal kres swych moŜliwości
fizycznych, mając jednocześnie świadomość nieuchronnie zbliŜającej się śmierci. Panika, jaka ogarnęła chłopca,
pozbawiła go zdrowego rozsądku i zepchnęła w otchłań szaleństwa.
Uciekinier wstrzymał oddech, gdy dostrzegł dwa krąŜki światła tańczące przy lewym wejściu do jaskini. Przez
chwilę stał jak skamieniały, obserwując zbliŜające się światła, ale po kilku sekundach obudził się w nim instynkt
samozachowawczy i z cichym jękiem rzucił się w prawą stronę. Buty na miękkiej podeszwie pozwalały mu poruszać
się bez
7
szelestnie. Minął zakręt i zwolnił, wyciągając przed siebie ręce, bowiem za załomem panowały absolutne ciemności, nie
rozjaśnione nawet rozproszonym światłem księŜyca. Musiał poczekać, aź oczy przyzwyczają się do ciemności. Powoli ruszył
ku następnej jaskini, kierując się bardziej wyczuciem niŜ wzrokiem. Przyspieszony oddech odbijał się echem od
niewidocznych ścian otaczających chłopaka, wywołując dziwne szepty.
Tymczasem obaj Cyganie posuwali się Ŝwawo stale naprzód, oświetlając drogę latarkami; co kilkanaście sekund światła
zataczały półokrąg, omiatając wnętrze jaskini. Na znak Czerdy zatrzymali się i dokładnie sprawdzili najbardziej oddaloną od
wejścia część pieczary. Okazała się pusta, a Czerda z zadowoleniem kiwnął głową, po czym zagwizdał w szczególny sposób.
Chłopak słysząc ten dwutonowy dźwięk znieruchomiał, skurczył się w swej kryjówce, która oczywiście nie mogła dać
Ŝadnego schronienia przed pościgiem. PrzeraŜony, spojrzał w stronę, skąd dobiegł gwizd i prawie natychmiast odwrócił się,
gdyŜ z lewej strony podziemnego labiryntu dobiegł do niego identyczny dźwięk, a po kilku sekundach trzeci - z prawej.
Ogarnięty paniką próbował coś dostrzec lub usłyszeć, ale poza dalekim głosem skrzypiec, przypominającym odległą epokę
względnego bezpieczeństwa, nic nie mąciło ciszy i nie rozpraszało ciemno§ci. Wewnątrz jaskini panował złowróŜbny spokój.
Przez kilka sekund stał nieruchomo sparaliŜowany strachem. Wytrąciły go z tego stanu kolejne gwizdy dochodzące w tej
samej kolejności i z tych samych kierunków, ale ze znacznie bliŜszej odległości. Towarzyszył im poblask latarek z kierunku, z
którego przybył. Pobiegł na o§lep w stronę, z której nie było słychać Ŝadnych dźwięków. Nie przyszło mu do głowy, Ŝe moŜe
to być pułapka. Chłopak juŜ nie był zdolny trzeźwo myśleć. Teraz kierował nim instynkt silniejszy niŜ rozum, instynkt, który
mówił, Ŝe jak długo człowiek się nie poddaje, tak długo Ŝyje.
Przebiegł zaledwie kilka kroków, gdy dziesięć metrów przed nim rozbłysło światło latarki. Zatrzymał się jak wryty. Wolno
opuścił ramię, którym odruchowo osłonił oczy przed nagłym blaskiem, i mruŜąc je rozejrzał się, próbując ustalić rozmiar i
odległość od tego nowego zagroŜenia. jednak zdołał jedynie dostrzec masywną postać, trzymającą
w jednej ręce latarkę. Po chwili powoli wysunęła się do przodu druga ręka, dzierŜąca mocno długi, cienki o lekko
zakrzywionym ostrzu nóŜ, w którym odbijało się światło. Następnie latarka i nóŜ zaczęły się wolno zbliŜać do
nieruchomej postaci.
Chłopak odwrócił się, zrobił dwa kroki i ponownie stanął jak wryty - przed nim równie blisko rozbłysły dwie latarki
takŜe oświetlające dłonie z noŜami. Najbardziej przeraŜająca była cisza, w jakiej się to wszystko odbywało i powolne
podchodzenie ścigających, którzy coraz bardziej osaczali zbiega, jakby mieli pewność jego nieuchronnego końca.
- No, Aleksandrze - nagle odezwał się łagodnym głosem Czerda. - Jesteśmy starymi przyjaciółmi, prawda? Nie chcesz
nas juŜ znać? Dlaczego?
Zapytany z jękiem rzucił się w prawo, gdzie było widać wejście do kolejnej jaskini. Z trudem łapiąc powietrze i
potykając się co parę kroków, wbiegł do jej wnętrza, nie zatrzymywany przez prześladowców, którzy nawet za nim nie
podąŜyli. Bez pośpiechu, jak dotychczas, zmienili po prostu kierunek marszu i z wolna ruszyli za nim.
Chłopak stanął i rozejrzał się błędnym wzrokiem - jaskinia była niewielka, a blask latarek z tyłu na tyle silny, by mógł
dostrzec, Ŝe wszystkie ściany są solidną skałą bez Ŝadnych otworów czy szczelin, które umoźliwiłyby dalszą ucieczkę.
Jedynym wyjściem było to, przez które wbiegł, co oznaczało tylko jedno - koniec ucieczki.
Dopiero wtedy do jego otępiałego umysłu dotarło, Ŝe ta jaskinia czymś się róŜni od pozostałych. Wprawdzie światło
latarek mogło rozproszyć mrok, ale prze§ladowcy byli jeszcze zbyt daleko, by tak dobrze o§wietlić całe wnętrze, a
przecieŜ widział wszystko wyraźnie. W porównaniu z poprzednimi pieczarami w tej panował półmrok. Prawie u jego stóp
zaczynało się skalne usypisko, powstałe najwyraźniej w wyniku jakiegoś powaŜnego kataklizmu w przeszłości.
Odruchowo uniósł głowę i stwierdził, Ŝe rumowisko wznoszące się pod kątem mniej więcej czterdziestu stopni nie miało
szczytu; ciągnęło się w górę na jakieś kilkanaście metrów, a na jego szczycie było widać otwór, przez który
przebłyskiwało rozgwieŜdŜone niebo. Stąd właśnie pochodziło światło rozpraszające mroki jaskini - z dawno zarwanego
stropu.
Chłopak był nieludzko zmęczony, ale ten widok pobudził jego organizm do jeszcze większego wysiłku; jego mięśnie
działały zupełnie niezaleŜnie od otępiałego umysłu. Spojrzał do tyłu, oceniając, jak daleko jest pościg, dopadł osypiska i
zaczął się na nie wdzierać.
Rumowisko było miejscem niepewnym i niebezpiecznym nawet dla kogoś, kto próbowałby je pokonać ostroŜnie; na
kaŜde pół metra, które 9
Aleksander pokonał pod górę zsuwał się trzydzieści centymetrów w dół. Jednak strach dodawał mu sił, pozwalając
przezwycięŜyć nawet prawa ciąŜenia i tarcia. Uciekinier piął się w górę, wbrew fizyce i zdrowemu rozsądkowi, po
osuwającym się rumowisku, na które nikt przy zdrowych zmysłach nawet by nie próbował wejść.
Po pokonaniu jednej trzeciej drogi chłopiec zdał sobie sprawę, Ŝe pod nim zrobiło się dziwnie jasno. Spojrzał w dół i
zobaczył stojące nieruchomo trzy postacie. Uniesione głowy świadczyły, Ŝe obserwują jego wysiłki, ale latarki teraz zostały
skierowane w dół na skaliste podłoŜe. Było to tak dziwne, Ŝe nawet otumaniony umysł zbiega to zauwaŜył, ale nie miał czasu
zastanawiać się nad tym, gdyŜ skały pod jego nogami zaczęły się osuwać i musiał szybko posuwać się dalej.
Kolana bolały go od potłuczeń, ale pomimo otartych dłoni, połamanych i ponadrywanych paznokci, dąŜył wytrwale ku
zbawczemu otworowi.
Mniej więcej w dwóch trzecich drogi musiał zrobić kolejny przystanek, gdyŜ pokrwawione ręce i nogi odmawiały
posłuszeństwa. Ponownie spojrzał w dół i ze zdumieniem stwierdził, Ŝe trójka prześladowców znajduje się dokładnie w tym
samym miejscu i w takich samych pozycjach jak poprzednio. Wyglądali zupełnie tak, jakby na coś czekali. W otępiałym
umyśle zbiega zaczął wreszcie kiełkować niepokój. Na co czekają? Uniósł głowę ku niebu i juŜ znał odpowiedź.
Na krawędzi otworu siedział męŜczyzna, oświetlony blaskiem księŜyca. Cień częściowo skrywał jego twarz, ale moŜna
było dostrzec czarny, sumiasty wąs i błysk białych zębów; wyglądało, Ŝe człowiek ten się uśmiecha. W prawej dłoni trzymał
latarkę, a w lewej nóŜ o wąskim, zakrzywionym ostrzu. Widząc uniesioną głowę chłopaka, męŜczyzna włączył latarkę i zsunął
się do wnętrza jaskini.
Na twarzy uciekiniera nie było Ŝadnej reakcji z tego głównie powodu, Ŝe właściwie nie odczuwał juŜ nic. Zatrzymał się na
chwilę, obserwując zbliŜanie się kolejnego prześladowcy, którego poprzedzały osuwające się kamienie, po czym gwałtownie
rzucił się w bok, aby uniknąć ciosu noŜem. Wówczas jego nogi straciły oparcie i wraz z obluzowanym kawałkiem wapienia
zjechał w dół, rozpaczliwie koziołkując. Ten ruch spowodował osypywanie się coraz większej masy skalnych odłamów, które
utworzyły istną lawinę, tak Ŝe schodzący z góry męŜczyzna, by utrzymać równowagę, musiał robić coraz szybsze i coraz
dłuŜsze kroki, aŜ w końcu wyprzedził tego, kogo ścigał. Towarzyszyło mu bombardowanie mniejszymi i większymi
kamieniami sypiącymi się w dół z rumowiska. Było ono tak silne, Ŝe wszyscy prześladowcy cofnęli się
ku wyjściu o dobre dziesięć kroków. Aleksander z głuchym łomotem wylądował na ziemi, instynktownie osłaniając
głowę ramieniem. Za nim jeszcze przez kilkanaście sekund sypały się wapienne okruchy, boleśnie go obtłukując. Gdy
wreszcie kamienny deszcz ustał, chłopiec przez dłuŜszą chwilę leŜał nieruchomo, oszołomiony nagłością wydarzeń.
Wreszcie się pozbierał i stanął niepewnie na nogach. Rozejrzał się wokół. Otaczał go zacieśniający się powoli krąg
złoŜony z pięciu męŜczyzn uzbrojonych w noŜe. Ale Aleksander juŜ nie przypominał zaszczutego zwierzęcia; w ciągu
ostatnich minut przeszedł przez wszystkie rodzaje strachu i zdąŜył pogodzić się ze swym losem. JuŜ nie miał się czego
bać, mógł spokojnie spojrzeć śmierci w twarz. Spojrzał więc w twarze jej pięciu wysłanników. Stał i czekał, aŜ przyjdą po
niego.
Czerda połoŜył ostatni kawałek skały na szczycie kopca, który powstał u podnóŜa osypiska, i wyprostował się.
Krytycznym wzrokiem obejrzał dzieło i z zadowoleniem skinął głową. Następnie wskazał pozostałym wyjście, po raz
ostatni rzucił okiem na stertę kamieni i ruszył w ślad za innymi.
Gdy znaleźli się przed skalnym labiryntem, w dziwnie ostrym świetle księŜyca, Czerda skinął na syna. Ten zwolnił
pozwalając, by pozostała trójka znacznie ich wyprzedziła.
- Myślisz, Ferenc, Ŝe są jeszcze wśród nas jacyś niedoszli kapusie? - cicho spytał Czerda.
- Nie wiem. Nie ufam Josefowi i Pauli, ale kto to moŜe mieć pewność?
- No to będziesz ich obserwował, tak jak obserwowałeś biednego Aleksandra, niech mu ziemia lekką będzie. - Czerda
przeŜegnał się bez śladu wesołości.
- Będę - w głosie Ferenca było słychać zdziwienie, Ŝe ojciec mówi o rzeczach tak oczywistych. - Za godzinę będziemy
w hotelu. Jak myślisz, zarobimy coś dzisiejszej nocy?
- Kogo obchodzą grosze rzucane przez bogatych snobów? -- parsknął pogardliwie Czerda. - Tego, kto nam płaci, tam
nie będzie. Jednak musimy odwiedzić ten zasrany hotel, tak jak robiliśmy dotychczas i będziemy robić w przyszłości. Nie
naleŜy wzbudzać niepotrzebnych podejrzeń, mój synu. Pozory są wygodne i bezpieczne. Nigdy nie wolno ci o tym
zapomnieć.
10 11
- Tak, ojcze - przytaknął Ferenc i pospiesznie schował nóŜ. Cyganie wrócili do obozowiska nie zauwaŜeni przez nikogo i
siedli
z dala od siebie, poza zasięgiem blasku rzucanego przez ogień. Zgromadzeni przy ognisku nadal przysłuchiwali się tęsknym
melodiom granym na skrzypcach. Ognie przygasły, ukazując czerwone węgle i muzyka niespodziewanie umilkła.
Skrzypkowie nisko się skłonili, a słuchacze nagrodzili ich oklaskami. Najgłośniej bił brawo Czerda, zupełnie jakby właśnie
wysłuchał gry Heifetza podczas koncertu w Carnegie Hall. Cały czas jednak jego oczy błądziły po okolicy, najczęściej za-
trzymując się na wapiennej ścianie kryjącej jaskinię, która niedawno stała się grobowcem.
Rozdział pierwszy
“Mury fortyfikacji Les Baux wyglądają niczym przerąbane toporem olbrzyma, a ponure szczątki fortecy są najbardziej
opuszczonymi ruinami w całej Europie" - głosił przewodnik, ilustrowany kolorowymi zdjęciami. Dalej moŜna było
przeczytać: “Choć upłynęły wieki, Les Baux nadal jest otwartym grobowcem i ponurym wspomnieniem średniowiecznego
miasta, które Ŝyło gwałtownie i podobnie skończyło. Oglądać Les Baux to jak spojrzeć w wykutą w nieprzemijającym
kamieniu twarz śmierci".
Przewodniki turystyczne mają tendencję do ujmowania spraw grafomańsko i górnolotnie, naleŜy jednak przyznać, Ŝe
przeciętny czytelnik po obejrzeniu pozostałości Les Baux nie byłby szczególnie uradowany, gdyby jakiś bogaty przodek
zapisał mu tę okolicę w testamencie. Bezsprzecznie było to najbardziej niegościnne, opuszczone i zdecydowanie
niezachęcające gruzowisko w zachodniej Europie. Całkowite i wprawiające w osłupienie zniszczenie było dziełem
siedemnastowiecznych saperów, którzy stracili cały miesiąc i Bóg jeden wie ile ton prochu, by doprowadzić twierdzę do stanu
całkowitego zniszczenia. Trzeba przyznać, Ŝe naprawdę się starali - osiągnęli efekty zbliŜone do wybuchu bomby atomowej,
gdyŜ stara forteca została niemal całkowicie unicestwiona. Nadal jednak w jej pobliŜu ludzie Ŝyli, pracowali i umierali.
U stóp zachodniego zbocza, na którym stały mury Les Baux rozciągał się obszar, doskonale pasujący do ruin. Został on
słusznie nazwany Piekielną Doliną - częściowo dlatego, Ŝe był połoŜony między ruinami twierdzy a podnóŜem gór, a
częściowo dlatego, Ŝe w lecie ta głęboka, wychodząca na południe kotlina była niewiarygodnie gorąca i pozbawiona Ŝycia.
Nazwa pasowała idealnie. JednakŜe w północnej części tego “uroczego" zakątka rozciągał się zaskakujący widok; leŜała tam
zielona, doskonale utrzymana, wręcz luksusowa oaza, która wyglądała wprost baśniowo. Był to hotel, otoczony wysadzanymi
drzewami alejkami, egzotycznymi ogrodami i basenem z błękitną wodą. Ogrody roz
13
ciągały się na południe, basen był pośrodku, zaś od strony północnej , za duŜym podjazdem, kilka schodków prowadziło się na
prostokątny parking, obrośnięty gęstym Ŝywopłotem i przykryty wiklinowym dachem, zapewniającym cień. Za basenem
znajdowało się ocienione patio, a dalej stał hotel. Jego budynek stanowił architektoniczną krzyŜówkę klasztoru braci trapistów
i hiszpańskiej hacjendy. Prawdę powiedziawszy, był to jeden z najlepszych, a więc i najdroŜszych hoteli w Europie.
Naturalnie, restauracja była na równie wysokim poziomie.
Patio dyskretnie oświetlały niewidoczne lampy zawieszone na dwóch najwyŜszych drzewach, których gałęzie zwieszały się
nad piętnastoma stolikami. Stały one w sporej odległości od siebie, lśniąc od kryształów i sreber. Kuchnia z pewnością była tu
znakomita, a cisza, w jakiej goście spoŜywali posiłki, kojarzyła się z pełnym naboŜeństwa spokojem panującym zwykle w
wielkich katedrach świata. JednakŜe nawet w tym gastronomicznym raju zazgrzytała fałszywa nuta.
“Nuta" ta waŜyła jakieś sto kilogramów i gadała bez chwili przerwy, niezaleŜnie od tego czy usta miała pełne, czy nie. Ten
postawny męŜczyzna bez wątpienia zwracał na siebie uwagę innych gości. Zresztą zostałby zauwaŜony nawet gdyby wszyscy
razem spadli z północnego zbocza Eigeru. Po pierwsze, mówił nadzwyczaj donośnym głosem, choć nie była to poza
nowobogackiego ani jakiegoś zrujnowanego arystokraty, podkreślającego w ten sposób wyŜszość swej sfery. W ogóle nie
interesowało go, czy ktoś mu się przysłuchuje, czy nie. Gość był wysokim, barczystym, potęŜnym męŜczyzną, ubranym w
dwurzędowy smoking, tak dopasowany, Ŝe guziki były chyba przyszyte strunami od fortepianu. Czarne włosy, czarny wąs,
takaŜ bródka i monokl w czarnej oprawie dopełniały całości obrazu. Monokl był właśnie w uŜyciu; przez niego męŜczyzna
uwaŜnie studiował menu. Przy stoliku towarzyszyła mu niezwykle piękna dwudziestokilkuletnia dziewczyna, ubrana w nie-
bieską minisukienkę. W tej chwili spoglądała ze sporym zaskoczeniem na swego brodatego towarzysza, którego głośne
klaśnięcie sprowadziło natychmiast do ich stolika właściciela w ciemnym garniturze, szefa sali w jasnym ubraniu i dyŜurnego
kelnera w słuŜbowym uniformie.
- Encore - rzekł brodacz głosem tak subtelnym, Ŝe z pewnością był słyszany nawet na zapleczu kuchni.
- Naturalnie - skłonił się właściciel. - Następny antrykot dla księcia de Croytor. Natychmiast!
Obaj kelnerzy skłonili się jak przygięci podmuchem wiatru, wykonali zwrot niczym na placu defilad i dyskretnym
truchtem ruszyli w kierunku kuchni.
Blondynka z rozbawieniem przyglądała się swemu towarzyszowi. - AleŜ ksiąŜę...
- Dla ciebie Charles - zdecydowanie przerwał jej de Croytor. Tytuły nie robią na mnie wraŜenia, choć forma wielki ksiąŜę
juŜ się przyjęła, bez wątpienia z powodu moich imponujących rozmiarów, imponującego apetytu i wielkopańskich manier
wobec wszystkich gorzej urodzonych. Dla ciebie jednak, Lila, jestem po prostu Charles.
Dziewczyna, wyraźnie zmieszana, szepnęła mu coś, czego najwyraźniej nie usłyszał. Naturalnie natychmiast to okazał z
właściwą sobie bezceremonialnością:
- Głośniej, jeśli łaska! Wiesz, Ŝe na to ucho jestem nieco przygłuchy. - Powiedziałam, Ŝe właśnie przed chwilą zjadłeś
pokaźny antrykot. - Człowiek nigdy nie wie, kiedy zapanuje głód - stwierdził grobo
wym głosem wielki ksiąŜę. - Pomyśl choćby o Egipcie! Nam na szczęście chwilowo to jeszcze nie grozi...
To ostatnie zdanie wypowiedział na widok szefa sali, który w otoczeniu trzech kelnerów zbliŜał się do ich stolika. Z
namaszczeniem godnym zaiste ceremonii prezentacji klejnotów koronnych połoŜył on przed księciem solidną porcję mięsa.
Towarzyszący mu kelnerzy kolejno stawiali na stole: półmisek ziemniaków, półmisek warzyw i wiaderko z lodem, z którego
wychylały się szyjki dwóch butelek wina. Wiaderko stanęło na specjalnie w tym celu przyniesionym okrągłym stoliku.
Wszystkie te czynności były obserwowane przez znakomitego gościa z pobłaŜliwą akceptacją.
- Wasza wysokość Ŝyczy sobie chleba? - spytał szef sali.
- Wiesz, Ŝe jestem na diecie - fuknął zapytany, po czym dodał po chwili zastanowienia: - Ale być moŜe mademoiselle
Delafont...
- Och, nie! - dziewczyna gwałtownie zaprotestowała.
Gdy kelnerzy odeszli, srivierdziła z podziwem, patrząc na zastawiony stół:
- W dwadzieścia sekund...
- Znają mnie tu, kotku - wymamrotał z trudem jej towarzysz, poniewaŜ miał usta pełne jedzenia.
- A ja nie - Lila Delafont przyjrzała mu się podejrzliwie. - Nie wiem na przykład, dlaczego mnie zaprosiłeś...
- Poza drobiazgiem takim jak zachcianka, które z zasady realizuję natychmiast, istnieją cztery powody. - Kiedy jest się
księciem, to moŜna przerywać rozmówcy bez przeproszenia.
De Croytor wychylił następne pół litra wina i wyjaśnił znacznie wyraźniejszym głosem:
14 15
- Jedzenie w samotności nie jest nawet w połowie tak przyjemne jak jedzenie w towarzystwie to po pierwsze, znam
twojego ojca, hrabiego Delafont, to po drugie, a po trzecie nie ma piękniejszej dziewczyny w pobliŜu. A do tego byłaś sama.
Lila, tym razem powaŜnie zakłopotana, zniŜyła głos, ale i tak nic jej z tego nie przyszło. Wokoło zapanowała cisza,
poniewaŜ inni goście stwierdzili, Ŝe jakakolwiek wymiana zdań nie ma sensu, gdyŜ zostaną zagłuszeni przez księcia, więc
przysłuchiwali się ich rozmowie.
- To nieprawda, przecieŜ jest tu moja przyjaciółka, Cecile Dubois. - Mówisz o dziewczynie, z którą byłaś tu po południu?
- Tak.
- Moi przodkowie i ja zresztą teŜ zawsze woleliśmy blondynki oznajmił tonem nie pozostawiającym wątpliwości, Ŝe
brunetki nadawały się jedynie dla plebsu, a istnienia rudych nikt w ogóle nie zauwaŜał.
Po namyśle jednak odłoŜył sztućce i spojrzał w bok.
- Przyznaję, niczego sobie - oznajmił scenicznym szeptem, który nie był słyszany dalej niŜ marne sześć metrów. - Twoja
przyjaciółka, powiadasz. Kim ~r~ięc jest ten antypatycznie wyglądający nicpoń?
MęŜczyzna, siedzący przy oddalonym zaledwie o trzy metry stoliku, czyli w zasięgu szeptu de Croytora, zdjął okulary w
rogowej oprawie i odłoŜył je gestem wyraźnie wskazującym, Ŝe ma dość. Jego ubranie było tradycyjne, ale kosztowne: szara
gabardyna i jedwab. Ciemnowłosy, wysoki, muskularny, o szerokich ramionach, nie mógł być na pierwszy rzut oka uznany za
przystojnego jedynie z powodu lekkiej nieregularności rysów opalonej twarzy. Siedząca z nim wysoka brunetka uśmiechnęła
się wyraźnie rozbawiona i połoŜyła mu dłoń na ramieniu.
- Proszę, panie Bowman - powiedziała z błyskiem zielonych oczu. - Naprawdę nie warto.
MęŜczyzna spojrzał w jej roześmiane oczy i poddał się.
- MoŜe nie warto, ale mam wielką ochotę. - Sięgał po kieliszek, gdy dotarł do niego pełen dezaprobaty głos blondynki.
- Wygląda na boksera wagi cięŜkiej. Bowman ujął kielich i uniósł go z uśmiechem.
- W rzeczy samej - wielki ksiąŜę przełknął kolejne pół litra wina - ale jakieś dwadzieścia lat po szczycie formy.
Człowiek, o którym była mowa, odstawił kieliszek tak gwałtownie, źe omal go nie rozbił, wylewając przy tym wino na
serwetę i poderwał się z miejsca. Jednak Cecile oprócz innych zalet miała takŜe doskonały refleks - zagrodziła mu drogę do
sąsiedniego stolika. Zanim zdąŜył 16
zareagować, ujęła go delikatnie, lecz stanowczo pod ramię i poprowadziła w stronę basenu. Dla obserwujących tę scenę,
wyglądali jak para, która właśnie skończyła posiłek i dbając o swe zdrowie, udała się na wieczorny spacer. Bowman
poddał się niechętnie. Wyglądało, Ŝe starcie z księciem sprawiłoby mu autentyczną przyjemność, ale zrezygnował,
poniewaŜ nie miał zwyczaju prowadzić publicznie utarczek z kobietami.
- Przepraszam - szepnęła Cecile - ale Lila jest moją przyjaciółką i nie chcę, by musiała się wstydzić.
- Nie chcesz, Ŝeby musiała się wstydzić. Doskonale! A to, Ŝe ja się wstydzę, nie ma znaczenia?
- Bez przesady, to tylko głupie docinki. Wcale nie wygląda pan antypatycznie, a przynajmniej nie dla mnie.
Bowman przyjrzał się jej podejrzliwie, ale tym razem w zielonych oczach nie było złośliwości, tylko przyjazna
powaga.
- Rozumiem, Ŝe moŜe się panu nie podobać określenie “nicpoń" dodała dziewczyna. - A tak na marginesie, co pan
właściwie robi? To na wypadek gdybym musiała pana bronić przed księciem. Słownie, ma się rozumieć.
- Do diabła z rum. Poza tym juŜ mówiłem, Ŝe mam na imię Neil. -- To nie jest odpowiedź na moje pytanie.
- Za to pytanie jest z gatunku tych za pięć punktów - mruknął, przystając i zdejmując okulary. - Prawdę mówiąc, nic nie
robię.
Byli juŜ po drugiej stronie basenu, toteŜ Cecile puściła jego ramię bez obawy, Ŝe dotrą tu wścibskie spojrzenia, i
popatrzyła bez entuzjazmu, jak starannie czy§ci szkła.
- Przepraszam, ale nie rozumiem pana.
- JuŜ mówiłem, Neil. Wszyscy przyjaciele tak do mnie mówią.
- łatwo nawiązuje pan przyjaźnie, prawda? - spytała z typowo kobiecą logiką.
- Taki juŜ jestem.
Nie słuchała go albo zignorowała.
- Chce pan powiedzieć, Ŝe nigdy pan nie pracował? - spytała z niedowierzaniem.
- Nigdy.
- Nie ma pan pracy? Nie został pan przygotowany do Ŝadnego zawodu? Nie potrafi pan nic robić?
- A dlaczego miałbym się męczyć bez potrzeby? - spytał całkiem rozsądnie Bowman. - Mój tatuś był uprzejmy juŜ
zarobić miliony i nadal je zarabia. Ja natomiast uwaŜam, Ŝe co drugie pokolenie moŜe
zajmować się jedynie ładowaniem rodzinnych baterii biologicznych. Poza tym ja nie muszę pracować, a przecieŜ wokół
szaleje bezrobocie. Dlaczego mam pozbawiać zajęcia jakiegoś biedaka, który naprawdę bardziej go potrzebuje niŜ ja?
- To się nazywa przewrotność... Jak ja mogtam tak się pomylić?! - Ludzie przewaźnie źle mnie oceniają - przyznał
Bowman ze smutkiem.
- Czyli ksiąŜę miał rację! A ja nie chciałam zaufać jego przenikliwości - potrząsnęła głową, raczej bezradnie niŜ z
potępieniem. -- Pan faktycznie jest leniwym nicponiem, panie Bowman.
- Neil.
- Och, jest pan niepoprawny -- po raz pierwszy w jej głosie pojawiła się irytacja.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin