Andrews Virginia C. - Hudson 01 - Na imię mi Rain.pdf

(1522 KB) Pobierz
12424829 UNPDF
V.C. ANDREWS
Na imię mi Rain
PROLOG
Obie - moja młodsza siostra Beni i ja - poderwałyśmy się
równocześnie na łóżkach. Ze snu wyrwał nas donośny huk
talerza roztrzaskującego się o ścianę kuchni. Usłyszałyśmy
brzęk okruchów sypiących się na podłogę pokrytą bladożół-
tym linoleum. Leżałam w ciemności, wstrzymując oddech.
Beni usiadła na łóżku, żeby lepiej słyszeć. Długie włosy
opadły jej na twarz, zasłaniając oczy. Rozsunęła je jak firanki
w oknie.
- Co się dzieje? - spytała bez tchu.
Bałam się ruszyć, a co dopiero odezwać. W naszym pokoju
panowała przez moment cisza; podobnie bywa wówczas, gdy
niebo przetnie błyskawica i wszyscy czekają na chwilę, kiedy
światem wstrząśnie huk gromu. Jak można się było spodzie­
wać, usłyszałyśmy rozpaczliwe szlochanie mamy i wściekłe
warczenie Kena.
Odkąd sięgam pamięcią, Beni, Roy i ja nigdy nie nazywa­
liśmy go ojcem czy tatą - mówiliśmy na niego Ken. Za­
wsze, a zwłaszcza dopóki byliśmy mniejsi, wyczuwaliśmy
w jego spojrzeniu coś, co mówiło nam, że za żadne skarby
nie chciałby uchodzić za ojca, a już na pewno nie za nasze­
go ojca.
- Śmiało - usłyszałyśmy podniesiony głos mamy. - Idź!
I tak nie mamy z ciebie wiele pożytku. Nigdyśmy nie mieli.
- Jeśli tak uważasz - ryknął w odpowiedzi - to pójdę!
Zobaczysz, że pójdę!
- Idź, idź, idź! - krzyknęła mama, jak te dziewczyny w col­
lege^ zagrzewające chłopaków do walki podczas zawodów.
Czułam w jej głosie napięcie, które sprawiło, że mnie samej
omal nie puściły nerwy.
- A żebyś wiedziała, że pójdę - odpowiedział tonem gniew­
nej pogróżki. - Nie zostanę w domu, gdzie mają mnie za nic!
Zapewniam cię, że za cholerę nie zostanę w miejscu, gdzie
mnie nie cenią!
- A za co takiego mielibyśmy cię cenić?! - Mama roze­
śmiała się histerycznie. - Za to, że wszystko, co zarobisz,
przepijasz i przepuszczasz na dziwki? Za to, że wracasz do
domu tak pijany, że padasz na pysk? Nigdy nie mieliśmy
z ciebie żadnego pożytku, Kenie Arnold. Zapewniam cię, że
nikt nawet nie zauważy twojego odejścia.
- Ty niewdzięczna suko! Już ja ci...
- Tylko mnie dotknij! No, odważ się! Wezwę policję, prze­
konasz się. No, śmiało, spróbuj!
Naraz poczułam dławiący strach. Wszyscy już widzieliśmy,
jak Ken bił mamę. To było okropne i nie sposób było nie czuć
lęku. Usiadłam na łóżku. Usłyszałam pełen przerażenia jęk
Beni. Moja siostra wstała z łóżka i ruszyła do drzwi powoli,
jak człowiek, którego pędzą w płomienie.
- Nie idź tam - szepnęłam. - Jeśli pójdziesz, mamie będzie
jeszcze trudniej.
Beni się zawahała. Mimo panujących w pokoju ciemności
dostrzegłam w jej oczach błysk przerażenia.
W drzwiach stanął nasz starszy brat Roy, pocierając dłonią
czoło, jakby polerował kawałek drewna. Musieli się zachowy­
wać naprawdę głośno, bo zwykle za nic nie można go było
dobudzić. Mama mówiła, że Roy jest dowodem na to, iż kiedy
człowiek śpi, to jakby umarł dla świata.
Teraz Roy stał przed drzwiami do naszego pokoju.
- Co tu się, do diabła, dzieje? - mruknął, krzywiąc się,
jakby bolał go brzuch.
- Nie wtrącaj się, Roy! - krzyknęłam.
Raz już się zdarzyło, że to zrobił, i wówczas Ken uderzył
go na odlew w twarz. Roy upadł, zalewając się krwią, a na­
stępnego dnia miał opuchnięte wargi. Gdyby mama nie osłoniła
go własnym ciałem, oberwałby najdotkliwsze lanie w całym
swoim życiu.
- Zasługujesz sobie na to, żebym cię zostawił - wyma­
mrotał Ken.
Najwyraźniej nie zdobył się na to, by stawić mamie czoło.
Utkwiła w nim swe płomienne hebanowe oczy i zmusiła, żeby
się cofnął. Zaraz potem usłyszeliśmy, jak otwiera frontowe
drzwi i natychmiast zatrzaskuje je z hukiem, od którego za­
trzęsły się ściany naszego małego mieszkania. Przez chwilę
panowała cisza, a zaraz potem dobiegł nas płacz mamy.
Wstałyśmy z Beni z łóżek i razem z Royem poszliśmy we
trójkę do kuchni. Mama siedziała zgarbiona, z opuszczoną
głową, nad poszczerbionym plastikowym blatem taniego stołu.
Jej ramionami wstrząsał szloch.
Widzieliśmy to już wiele razy.
- Co się znowu stało, mamo? - zapytał Roy z płonącymi
gniewem oczami.
Mama wyprostowała się powoli, z wielkim wysiłkiem,
jakby jej głowa była z kamienia. W zaczerwienionych oczach
lśniły łzy, szczupłe ramiona wznosiły się i zaraz opadały
wstrząsane szlochem. Wyglądała jak kukiełka, którą ktoś
szarpie za sznurki. Potem zapadła się w krzesło. Kiedy była
tak beznadziejnie smutna, krajało mi się serce. Miałam tak
ściśniętą pierś, że nie mogłam zaczerpnąć głębszego odde­
chu. Spływające łzy zostawiły na policzkach mamy nierówne
linie.
Mama westchnęła głęboko i przesunęła dłonią po włosach,
które kiedyś miały piękny zdrowy połysk, a teraz były ma­
towe i przetykane pasemkami siwizny, wdzierającymi się po­
między czarne loki jak groźba. Nienawidziłam tych znaków
wskazujących, że mama się starzeje. Zmartwienia i troski
przyśpieszały bieg wskazówek jej biologicznego zegara.
Chciałam, żeby zawsze pozostała młoda, żeby na jej twarzy
malowała się radość i nadzieja, żeby głos dźwięczał śmiechem
i piosenką. Jak daleko sięgam pamięcią, zawsze ciężko praco­
wała, bo nienawidziła myśli, że mogłaby żyć z zasiłku. Nie­
zależnie od tego, ile pieniędzy przepuszczał i marnotrawił
Ken, mama nigdy się nie poddawała. Duma nie pozwalała jej
się ugiąć bez względu na okoliczności.
- Dopóki w tych nogach i rękach jest choć odrobina siły -
powtarzała nam - nigdy nie pozwolę, by rząd mógł mi po­
wiedzieć, że jestem częścią problemu. Nie, mój panie, nie
moja pani, nie i już. Latisha Carrol jeszcze nieprędko sięgnie
dna.
Tej nocy nie wyglądała już na równie pewną swego. Ostatnio
pracowała w Krandel's Market, układając warzywa na półkach,
jakby była jakimś nieukiem wyrzuconym ze szkoły, nigdy
jednak nie narzekała na swój los.
Żadne z nas nigdzie nie pracowało, ale Roy, dopóki był
młodszy, zarabiał drobne sumy, zanosząc ludziom zakupy do
samochodów. Kiedyś pewna starsza biała kobieta dała mu aż
dwadzieścia dolarów napiwku. Mama była pewna, że chciała
mu dać dolara, lecz się pomyliła. Powiedziała Royowi, żeby
oddał tej pani pieniądze przy najbliższej okazji, gdy ją znów
spotka. Roy nie chciał tego zrobić, ale też nie miał odwagi
wydać owej dwudziestki. Ostatecznie, kiedy zobaczył tę bia­
łą starszą panią, powiedział jej, co zrobiła. Popatrzyła na
niego, jakby miała do czynienia z wariatem, i odparła, że
musiał się pomylić, bo nie zdarza jej się popełniać takich
błędów. Roy wrócił pędem do domu i opowiedział o wszyst­
kim mamie, a ona po namyśle zawyrokowała: „No, cóż,
Roy, skoro ta biała starsza pani jest taka arogancka, że nie
potrafi przyznać się do błędu, to te pieniądze uczciwie ci się
należą".
Ken mówił wprawdzie Royowi, że nie powinien sobie za­
wracać całą historią głowy, ale mama zawsze wywierała na
Zgłoś jeśli naruszono regulamin